Gdy zostawał trenerem, miał trzy marzenia: poprowadzić Wisłę Kraków, Lecha Poznań i Petrochemię Płock. Powiedział o tym najbliższym, wysłuchali i życzyli powodzenia. Ale po cichu martwili się, że lada chwila będzie musiał szukać normalnej roboty – może w wyuczonym zawodzie murarza.
To, że ostatniego marzenia nie spełnił, jest miarą sukcesu, bo po pracy w Krakowie i Poznaniu na Płock już nie spoglądał, tylko został selekcjonerem. I kompletnie mu to nie wyszło. W jego karierze zmieściło się niemal wszystko: i trzy mistrzostwa Polski, i klęska Polski na Euro 2012, i Liga Mistrzów z Widzewem Łódź, i europejskie puchary z Lechem Poznań, i spadek z Górnikiem Łęczna.
Smuda budził podziw, gdy prowadzone przez niego kluby rzucały się bez strachu na mocarzy pokroju Borussii Dortmund, Parmy, Interu Mediolan czy Deportivo. Ale bywał też rubaszny, gdy poczucie humoru z szatni wywlekał na zewnątrz. W smutnych piłkarsko czasach, śmierdzących korupcją i układami, pozbawionych pięknych stadionów, z wiecznie zawodzącą reprezentacją, zapraszał jednak na spotkania z Europą, w których aż kipiało od emocji. To w meczu jego Widzewa komentator Tomasz Zimoch wykrzykiwał, by “pan Turek kończył już ten mecz”. Właśnie za to dziś dziękują mu kibice: za emocje i że jego zespoły były jakieś. On sam był przecież barwny i niejednoznaczny. Dla jednych futbolowy Dyzma, dla innych trener jak z “American Dream”, który zaczynał od fizycznej pracy w Stanach i gry po godzinach w polonijnych klubach, a skończył jako selekcjoner reprezentacji Polski. Ale na wspomnienie o Franciszku Smudzie uśmiechają się niemal wszyscy i rzucają kolejnymi anegdotami. Są ich setki.
Całe życie dostarczał nowych, dopiero dwa lata temu produkcja stanęła. Franciszek Smuda nie trenował, rzadko pojawiał się w mediach, narzekał na zdrowie. Podczas pandemii zachorował na covid, później lekarze zdiagnozowali u niego nowotwór krwi. Ostatnie tygodnie spędził w szpitalu w Krakowie. Zmarł w niedzielę 18 sierpnia, mając 76 lat.
“Dyzma? Nie obrażam się”
Autobiografii pisać nie chciał, bo jak czytał te kolegów, to wkurzał się, że nakłamali albo zaciągnęli hamulec. A on, jeśli już, chciałby napisać brawurowo i szczerze. Nad potencjalnym tytułem zastanawiał się jednak w wywiadzie dla TVP Sport, a przeprowadzający go dziennikarz pokusił się o podpowiedź: “Piłkarski Dyzma”. – Ja się nie obrażam. Dyzma to też fajny chłop. Bardzo fajny! – odpowiedział. Dyzmą nazwał go Artur Boruc, były reprezentacyjny bramkarz, któremu ze Smudą nigdy nie było po drodze. Tytuł byłby to niezły, ale skoro książka nie powstała i Smuda nie opowiedział o sobie sam, to mówili o nim inni. A chyba o nikim nie krąży w środowisku tyle anegdot i opowiastek. Dobrze portretuje go historia sprzed Euro 2012, opisana w książce “Stan futbolu”.
Polska szykowała się do meczu otwarcia przeciwko Grecji. Marcin Broniszewski i Hubert Małowiejski odpowiadali w kadrze za rozpracowywanie tego rywala. Zaglądali wszędzie: na treningi, do hotelu, na mecze. Interesowało ich wszystko – od szykowanej taktyki, przez schematy rozegrania stałych fragmentów, po psychologiczne portrety zawodników. Efektem ich wielomiesięcznego szpiegostwa był raport na kilkaset stron. Zbliżał się najważniejszy mecz kadencji Smudy, jeden z najważniejszych w polskiej piłce od wielu lat. Dali więc z siebie wszystko, a gdy dzieło uznali za skończone, złożyli je na ręce selekcjonera. Smuda spojrzał, przewrócił jedną stronę, drugą, by po kilkudziesięciu sekundach stwierdzić “ch**a grają, op*******my ich!” i zamknąć gruby arkusz. Polska zremisowała tamten mecz 1:1, a później i nie zdołała wyjść z grupy.
Najczęściej działał “na nos”. Analizy? Raporty? Dane? Twierdził, że wystarczy spojrzeć, jak piłkarz wchodzi po schodach i już wiadomo, czy coś z niego będzie. Ale był czas, że sam uchodził w Polsce za innowatora i trenerski powiew świeżości. Na początku lat 90., gdy wrócił do ojczyzny po latach pracy w Stanach Zjednoczonych i Niemczech, wprowadził w Stali Mielec odnowę biologiczną i przypominał piłkarzom o diecie. Wtedy uchodziło to za fanaberię, trąciło przesadą, u niektórych piłkarzy budziło wręcz niezrozumienie i sprzeciw. Ale Smuda zdołał utrzymać Stal w lidze i zwrócić na siebie uwagę Widzewa Łódź, z którym odnosił później największe sukcesy. Tak układała się jego kariera, że im więcej w futbolu pojawiało się technologii, tym mniej było jego triumfów. Pasował do lat 90., dobrze mu było w ortalionowym dresie. Piłkarze, słysząc dobiegający zza bocznej linii ryk, zaczynali biegać jak szaleni. Problem w tym, że lata mijały, zawodnicy się zmieniali, a on wciąż wskazywał na swój nos i mówił, że to jest jego laptop, a na komputerze może co najwyżej położyć kubek z kawą. To nie przypadek, że trzy mistrzostwa Polski zdobywał przed 2000 rokiem, a w końcówce kariery spadał z 2. Bundesligi z SSV Jahn Ratyzbona i z Ekstraklasy z Górnikiem Łęczna.
Zmieniły się czasy. Franciszek Smuda pozostawał taki sam
Miał w życiu szczęście. Zawodnikiem był co najwyżej przeciętnym. Lucjan Brychczy, z którym spotkał się w Legii Warszawa, miał o nim jednoznaczną: drewniany i elektryczny. Smuda kontrował, że Brychczy mierzył swoją miarą, a przy nim wszyscy wypadali kiepsko. W polskiej lidze uzbierał blisko sto meczów, później grał za granicą – z wiecznie balującym Georgem Bestem w USA, a na koniec jeszcze w paru niemieckich klubach z niższych lig. I pewnie nie byłoby tylu wspomnień o Smudzie i płynących zewsząd kondolencji, gdyby na początku lat 90. nie kładł tapet w mieszkaniu Edwarda Sochy, który został później agentem piłkarskim i wymyślił, że Smuda, mający trenerskie przetarcie w niemieckich i tureckich klubach, będzie odpowiedni dla Stali Mielec. Zresztą – do Turcji, mającej wtedy słabość do trenerów z Niemiec i byłych piłkarzy z dorobkiem – sprowadzili go ponoć przez pomyłkę: “Smuda” pomylił im się ze “Żmuda”. Myśleli, że zapraszają do siebie Władysława, jednego z Orłów Górskiego, dwukrotnego medalistę mistrzostw świata. Gratulowali, pytali o karierę, a Franciszek z błędu ich nie wyprowadzał.
Smuda wykorzystywał szanse. Jak w 1995 r. zadzwonił do niego budujący potęgę Widzewa prezes Andrzej Grajewski i zaprosił nazajutrz na trening, dając warunek, że musi zdążyć przed godz. 10, wsiadł w samochód i pędził z Niemiec przez całą noc, by pojawić się w Łodzi z niespełna godzinnym zapasem. Piłkarze patrzyli na jego samochód i uwierzyć nie mogli, że przejechał taki kawał bez żadnej awarii. Później dojeżdżał też w Lidze Mistrzów i w niesamowitych meczach z Legią Warszawa, w których wyszarpywał mistrzostwo Polski. Piłkarze go chwalili, że potrafił ich zmotywować, przekonać do odważnej gry i wziąć w obronę, gdy nie szło.
I to też zauważalne, że zawodnicy z tamtych czasów mówili o jego metodach – choćby niezwykle wyczerpujących treningach w okresach przygotowawczych, po których wielokrotnie wymiotowali ze zmęczenia – z uznaniem, a już kolejne pokolenie piłkarzy głównie zaśmiewało się z jego kolejnych przejęzyczeń, językowych problemów i treningowych metod nieprzystających do światowych trendów. Zmieniał się bowiem futbol, ale nie Smuda. Dlatego po latach nie brakuje opinii, że na swój najważniejszy projekt – narodową kadrę – czekał za długo. Gdyby wcześniej, na przełomie wieków, zaraz po Jerzym Engelu albo nawet po Pawle Janasie, może skończyłoby się sukcesem. A tak? Pod koniec 2009 roku? Był wyborem publiczności. Kibice chcieli reprezentację tak charakterną i nieprzewidywalną jak jego Lech Poznań. Dostali jednak drużynę nieco obcą, z Sebastianem Boenischem, Damienem Perquisem, Eugenem Polańskim i Ludoviciem Obraniakiem, która poza oddaniem piłki “trójce z Dortmundu” – Piszczkowi, Błaszczykowskiemu i Lewandowskiemu – nie bardzo miała pomysł na to, jak zaskoczyć rywali. A na raporty dotyczące rywali selekcjoner nie zwykł spoglądać zbyt długo.
Złapał Pana Boga za rogi
Ale dziś kluby dziękują Smudzie za sukcesy, kibice za emocje i niesamowite wieczory w europejskich pucharach, a byli piłkarze i działacze wspominają go z uśmiechem. Polska piłka nie doczekała się wielu tak barwnych postaci. Bodaj o nikim nie krąży w środowisku więcej anegdot.
W Górniku Łęczna mówił, że wprawdzie będzie walczył o spadek, ale czasem trzeba podjąć się harakiri. Zmęczony po meczu Rafał Murawski usłyszał od Smudy, że wygląda jak “dzwonnik z Rotterdamu”, a Robert Lewandowski, zaraz po transferze do Dortmundu, że “złapał Pana Boga za rogi”. Nie brakowało też złotych myśli, jak ta, że porażka jest katorgą, za to wygrana jest lepsza niż orgazm. Albo, że zajechać to można kogoś w łóżku, a nie piłkarza na treningu, gdy Smuda bronił się przed zarzutem o zbyt ciężkie przygotowania do sezonu. Najpierw żartował z wręczania paszportów piłkarzom, by powoływać ich do kadry, a później rozdał ich najwięcej w historii polskiej reprezentacji. – Niedługo będzie tak, że nawet sprzedawca z bazaru w Egipcie, który rzuci po polsku: “Cien doply, jak się masz”, dostanie nasz paszport – żartował zanim zaczął grzebać w genealogicznych drzewach Francuzów i Niemców. O sobie mówił natomiast tak: “Ja nie jestem miękkim ch… robiony. Nie padam na kolana, nie lamentuję. Ja jestem Smuda. Mam swój charakter i dzięki temu dotrę do celu”.
I dotarł. Dalej niż sam zakładał. Niech spoczywa w pokoju.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS