A A+ A++

Nie taki straszny „Zenek”, jak go malują. Ale to niemal wyłącznie zasługa aktorów, którzy dają z siebie więcej, niż ten film zasługuje.

To bez cienia wątpliwości jeden z najgłośniejszych tytułów sezonu. Jeszcze na długo, zanim trafił na ekrany kin, „Zenek” przez jednych był wyszydzany, przez innych – ich głosem na uroczystej premierze przemówił prezes TVP Jacek Kurski – wyczekiwany jako kolejny element wstawania z kolan. Oto film o fenomenie disco polo, wreszcie bez wstydu, dla tych, którzy lubią się bawić. Tak miało być. A jak wyszło?

„Zenek” bez disco polo

Trzeba od razu powiedzieć, że „Zenek” nie jest filmem udanym. Wygląda, jakby powstawał w pośpiechu (chyba wszystkie plenerowe zdjęcia zostały zrealizowane jesienią, co niestety rzuca się w oczy), według scenariusza pisanego lewą ręką na kolanie. Jest inscenizacyjnie ubogi i pełen uproszczeń. Oparty na dziwacznym pomyśle narracyjnym – większość filmu to retrospekcje (rozgrywają się w dwóch planach czasowych: pierwsza część w latach 80. i 90., a druga w 2004 r.), ale przeplatają się one z fragmentami niby-reportażu telewizyjnego, w którym bohaterowie tu i teraz opowiadają o tym, co się działo przed laty.

Miało to prawdopodobnie nadać filmowi pozory realizmu, ale wygląda jak telewizja w bardzo przestarzałym stylu – i to takim, z którego śmiał się już Monty Python. To leniwe scenopisarstwo i tandetny pomysł na uzupełnienie luk w opowieści. Ale najbardziej zaskakujące jest to, że w filmie o królu disco polo właściwie nie ma disco polo. Piosenki Zenka Martyniuka pojawiają się może dwa razy, cała reszta to przede wszystkim popularne przeboje popowe i rockowe lat 80. Owszem, zaaranżowane na kapelę weselną (klawisze, gitara basowa i perkusja), śpiewane charakterystycznym falsetem, ale mimo wszystko dalekie od discopolowych skocznych melodyjek. Dodatkowo dostajemy gościnne występy Limahla i Johna McInerneya z grupy Bad Boys Blue. Niekoniecznie na to czekali fani muzyki Martyniuka.

Ale nie ma też w „Zenku” disco polo jako zjawiska społecznego. Tytułowy bohater staje się gwiazdą, lecz właściwie nie wiadomo, dlaczego – śpiewa piosenki, przy których ludzie dobrze się bawią, jednak jego fenomen nie zostaje w żaden sposób wytłumaczony. No i poza nim nie pojawiają się żadni polscy artyści – nie ma mowy o sukcesach, jakie odnosiły inne zespoły, o galach piosenki biesiadnej (transmitowanych przez TVP – prezes Kurski nie jest wcale pierwszym, który chciał podpiąć się pod popularność tego nurtu), o wielkich koncertach, o fortunach zbudowanych na wydawaniu kaset z muzyką disco polo. Jasne, to nie miało być kino o dokumentalnych ambicjach, ale filmowy Martyniuk jest po prostu zawieszony w artystycznej próżni.

Czytaj też: „Zenek” kontra ekranizacja Blanki Lipińskiej

Baśń o dobrym chłopaku

Świat w „Zenku” jest mocno wyidealizowany. Mamy próby nadania disco polo artystycznego znaczenia: Martyniuka inspirują cerkiewne śpiewy i cygańskie melodie (jako chłopak sporo czasu spędzał w romskim taborze), zgodę matki na sceniczne występy dostaje po przejmującym wykonaniu „Ave Maria” podczas mszy. Podlasie, mimo jesiennej szarzyzny bardzo fotogeniczne w obiektywie Bartosza Bieńka, też jest swego rodzaju baśniową krainą – zwłaszcza w pierwszej, peerelowskiej części filmu. Taka mała, wielokulturowa ojczyzna, w której ludzie żyją w zgodzie, a konflikty są rzadkością. Ot, czasem złe punki przyjdą i rozgonią imprezę, kiedy indziej cygański złodziej próbuje się rządzić, ale pogardzany nawet przez swoich pobratymców trafia wreszcie do więzienia.

To PRL może biedny – luksusowe dobra, takie jak lakier do włosów, kasety magnetofonowe i stare numery magazynu „Bravo” trzeba kupować na bazarze – ale beztroski. Nie ma tu (poza jedną sceną) milicji ani bezpieki, nie ma kolejek ani strajków, nie ma ani partii, ani „Solidarności”. Można rzecz jasna przyjąć, że to świat widziany oczami dorastającego chłopaka, który marzy tylko o tym, by grać, więc nie zwraca uwagi na politykę, ale – jak słusznie zauważył po premierze jeden z krytyków – nawet nie boi się, że wezmą go do wojska. To wszystko składa się na idylliczną wizję kraju szczęśliwej młodości – tematu, który swoją drogą wracać będzie w tekstach discopolowych artystów.

Czytaj też: Duda Shazzą polityki

Zmęczona twarz idola

Mimo wszystko są w „Zenku” przebłyski jeśli nie dobrego, to przynajmniej ciekawego kina. Okruchy czegoś, co mogłoby stać się uczciwą, rzetelnie opowiedzianą biografią idola, który porywa tłumy – jak bardzo krytycznie nie ocenialibyśmy jego artystycznego dorobku. Jest ciekawa muzyka ilustracyjna Daniela Blooma, uciekająca od przaśnych aranżacji i banalnego instrumentarium. Są całkiem udane postaci kobiece: Cyganka Sylwia (Magdalena Berus), pierwsza miłość Zenka, i Danka (Klara Bielawka), jego późniejsza żona – obie aktorki wynoszą swoje role ponad wpisane w scenariusz schematy. No i jest przede wszystkim świetny Jakub Zając, grający młodego Zenka Martyniuka. On naprawdę ożywia tę postać, jest wiarygodny, przekonujący, a jednocześnie zdystansowany. Może i filmowy Zenek to złoty chłopak, uczciwy (jedyne świństwo, jakie robi, to porzucenie zakochanej w nim Sylwii), do rany przyłóż, ale Zając nie pozwala zmienić tej postaci w karykaturę. Jego młodzieńcze relacje z rówieśnikami są najciekawsze w całym filmie – i to jedyny wątek, w którym nostalgiczny ton nie brzmi fałszywie i pretensjonalnie.

Czytaj też: Disco polo, czyli kultura bazaru

Trudno co prawda powiedzieć, dlaczego reżyser zdecydował się na obsadzenie w roli Martyniuka dwóch aktorów – szczególnie że pozostałe postaci niezależnie od wieku grają ci sami aktorzy – ale w pewnym momencie akcja przeskakuje kilkanaście lat do przodu. Zenek ma już zmęczoną twarz Krzysztofa Czeczota i choć ma on mniej do zagrania, również dobrze sobie radzi. Jego Martyniuk to muzyk już zmęczony sławą, przywołujący na twarz sztuczny uśmiech w obliczu osaczających go fanów, ale topiący frustracje w alkoholu, wyładowujący negatywne emocje na żonie i kolegach z zespołu. Nie wiemy, kiedy ani jak zaszła ta zmiana, scenariusz tego nie wyjaśnia, można się jedynie domyślać, że kariera sceniczna przyniosła artyście sławę i pieniądze, ale odebrała szczęście.

Nie ma jednak czasu się specjalnie nad tym zastanawiać, bo w trzecim akcie filmu nagle pojawia się kuriozalny wątek kryminalny. Rzecz kończy się szczęśliwie – nie jest to chyba wielkie zaskoczenie – ale wyjątkowo interesujący jest fakt, że ów starszy Zenek, przytłoczony własną karierą, nie jest już tym budzącym uśmiech, swojskim chłopakiem z pierwszej połowy filmu. Współczujemy mu w opresji (to znów raczej zasługa Czeczota niż koślawego scenariusza), ale nie czujemy do niego specjalnej sympatii. Jeśli film miał być laurką dla popularnego artysty, to coś poszło nie tak.

Czytaj też: TVP stawia na disco polo

No chyba, że potwierdzą się plotki o planowanej drugiej części filmu: do opowiedzenia zostało przecież kilkanaście lat kariery bohatera, który dostanie szansę na poprawienie wizerunku. Zostały też przeboje disco polo – gdyby powstał sequel „Zenka”, twórcy nie będą dłużej mogli uciekać od jego muzyki.

Zenek, reż. Jan Hryniak, prod. Polska, 119 min

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułUsługi remontowo wykończeniowe – jak nie dać się oszukać nieuczciwym wykonawcom?
Następny artykułStachursky gościem specjalnym Dnia Kobiet w Rząśni