A A+ A++

W epoce przedpandemicznej na redakcyjnych kolegiach Piotruś siedział dwa metry ode mnie, w wygodnym fotelu. Schowany za grubymi okularami ściskał w ręku kartkę ze swoimi notatkami. Piotruś niekoniecznie włączał się w nasze gorące dyskusje i polemiki. A mimo to zawsze wiedziałem, co myśli i po której jest stronie. Wystarczał delikatny grymas ust, ściągnięta powieka. Piotruś był najwyższym sędzią i ostateczną instancją w kwestiach smaku, estetyki i moralności. Potrafił wskazywać drogę, był jak busola – zawsze dyskretna, zawsze cenna. A w ostatnich latach, gdy Polska i Polacy zostali poddani ciężkiej próbie i gdy tej próbie zostały poddane też media – to była busola bezcenna.

W kwestiach fundamentalnych dotyczących Polski ufaliśmy Piotrusiowi całkowicie, bezwzględnie. Podobnie w kwestiach kultury. Piotruś słuchał wszystkiego i czytał wszystko. Był niezwykle przenikliwy, ale zwykle pozostawał życzliwy. Nie recenzował szyderstwem i kpiną. Na ogół mówił „to dobra książka” albo „to bardzo dobra książka”, albo „świetna książka, świetna”. Inaczej niż większość z nas Piotruś nie złorzeczył głośno bandytom, złodziejom i głupcom z obecnej rządzącej ekipy. Traktował ich z ironią i dystansem, jakby chciał powiedzieć, że nie zasługują nawet na zbyt mocne słowo i zbyt zamaszysty gest. Choć ta dzisiejsza Polska strasznie go smuciła. Była i jest zaprzeczeniem wszystkiego, w co wierzył. Była zaprzeczeniem tego, jaki sam był. Szczególnie ostatnio, gdy coraz silniejsze są w niej klimaty faszystowsko-marcowe, szczególnie mu obrzydliwe. Ta dzisiejsza władza była mu obca, a Polska – dziwaczna. Nie zasłużył na taką. W dniu śmierci Piotrusia Polska mówiła o krowie, koniu, uchodźcach i dwóch ministrach. Pomyślałem nawet, że Piotruś naprawdę miał w tym momencie święte prawo powiedzieć sobie, że na taki świat on się nie pisze, że może już tego, cholera, za dużo.

Piotruś budził sympatię. Jego fanklub łatwo opisać. Generalnie pokrywał się ze zbiorem tych, którzy go znali. Piotruś budził sympatię wszystkich i zazdrość wielu. Moją na pewno. Zazdrościłem mu przeczytanych książek. Zazdrościłem mu znajomości, bo Piotruś znał wszystkich. Jak nie z domu rodziców, to z polonistyki albo z literackich i muzycznych peregrynacji, z księgarń, bibliotek, koncertów i targów książki. Uwielbiałem rozmowy z nim. O Polakach, o Żydach, o polskiej inteligencji, o ludziach, o sporcie, o igrzyskach w Tokio, Meksyku i Monachium, i o Górniku Lubańskiego, o wydarzeniach, których młodzi nie pamiętają, a starsi wolą nie pamiętać, bo zdradza to tajemnicę ich metryki. Rozmowy o piłce oznaczały nieuchronnie rozmowy o Polonii Warszawa, bo to ten słabszy z warszawskich klubów miał miejsce w jego sercu. Klub warszawskiej lewicowej inteligencji, która nie lubiła dyktatury, pułkowników, która nie przepadała za Piłsudskim. A jak rozmowy o sporcie, to koniecznie o skokach narciarskich, które uwielbiał, bo z jakichś względów poruszały w nim czułą strunę (tekst w niedawnym, specjalnym numerze na 20-lecie „Newsweeka” Piotruś napisał o polskim dwudziestoleciu z Adamem Małyszem w tle). Piotruś znał wszystkich i wiedział wszystko. Był naszym archiwum i naszą wikipedią.

Czuł słowa, czuł melodie, czuł tonacje. Wiedział, jakie nuty są potrzebne i jakie słowa są niezbędne. A pisał genialnie. Był naszą najwrażliwszą duszą i najlepszym piórem. I tego pióra, przyznaję, też strasznie mu zazdrościłem. To zwykle Piotruś żegnał na naszych łamach odchodzących wielkich ludzi ze świata kultury. Robił to tak jak zawsze on. Z subtelnością i delikatnością, był w tych tekstach podziw, był sentyment, była melancholia. Czasem w tych Piotrusiowych wspomnieniach było też coś, co ja uwielbiałem, a on sam chyba mniej – sam Piotruś. Jak w tekście o Ewie Demarczyk. „Bodaj w 1967 roku w warszawskim szpitalu dopadł Ewę Demarczyk mój asertywny ojciec. Pewnie chciał wykorzystać okazję i ubić jakiś artystyczny interes. Z interesu nie wyszło nic, jedynym beneficjentem byłem ja. Gwiazda napisała na okładce swej płyty: »Piotrusiowi, Ewa Demarczyk«. Byłem niezwykle dumny, choć z upływem lat autograf po kawałeczku znikał. Jeśli ktoś chce tu doszukiwać się symbolu – proszę bardzo. Ja sądzę, że »kilka słów – doprawdy nic wielkiego« napisanych kiepskiej jakości atramentem na śliskim kartonie po prostu nie miało szans na długie życie. Tak czy owak autograf w końcu całkiem umarł, choć wciąż mam tę płytę. Nigdy nie byłem na koncercie Ewy Demarczyk, nigdy jej nie spotkałem. Wielbię jej piosenki od blisko 60 lat. Czyli prawie całe moje dorosłe życie”.

Wspaniały, dobry człowiek, jedno życie, które właśnie się skończyło, o którym powinno się pisać wiele i długo, a przecież Piotruś jako „człowiek gazetowy” dokładnie by zrozumiał, że gazeta nie jest z gumy, więc tylko „kilka słów, doprawdy nic wielkiego” kochanemu Piotrusiowi – bardzo smutni przyjaciele z redakcji.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułZakupy w kwadrans
Następny artykułJoanna Koroniewska i Maciej Dowbor na odważnych zdjęciach. “To nie jest to, co myślicie”