W bliżej nieokreślonej przyszłości ciało człowieka zaczyna ewoluować w trudny do przewidzenia sposób. Przestaliśmy czuć ból, co spłyciło wszystkie inne doznania. Chirurgia stała się nowym seksem, czymś intymnym i podniecającym.
Artysta performensowy Saul Tenser (Viggo Mortensen) zamienił toczącego go raka w sztukę. Z premedytacją hoduje w sobie nowe organy o nieznanej funkcji, po czym wycina je z siebie z pomocą swojej partnerki, Caprice (Lea Seydoux). Niektórzy uważają to za sztukę, innych po prostu podnieca to, co widzą. Nowa moda oznacza również nowe zagrożenia, a więc i nowe prawa. Utworzony zostaje tytułowy wydział do walki ze zbrodniami przyszłości.
Zbrodnie przyszłości (2022) – recenzja filmu [Monolith]. Wizja przyszłości, której brakuje… wizji
David Cronenberg tak ucieszył się na powrót do swojego ukochanego body horroru, że zapomniał dopisać swojemu filmowi intrygę. To ciekawe, bardzo dystopijne spojrzenie na przyszłość rodzaju ludzkiego, jasne. Pełno w nim urządzeń o dziwnych kształtach, podobnych odrobinę do gadżetów, z których korzystali bohaterowie jego ostatniego filmu w tym stylu, “eXistenZ” z 1999. Jest odpowiednio obrzydliwie – choć nie jest to w żadnym wypadku szczyt body horroru – w typowym dla reżysera stylu ciało łączy się z technologią. Tylko gdzie w tym wszystkim jakaś fabuła?!
Otwarcie filmu jest mocne i niepokojące, doskonale nadając ton reszcie. Przewrócony statek w tle, mały chłopiec bawiący się na plaży. Niby zwykłe dziecko, aż tu nagle, w ramach kolacji, chwyta za kosz na śmieci i zaczyna go zjadać. Matka nie może patrzeć. Postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Muzyka Howarda Shore’a nabrzmiewa, emocje sięgają zenitu… Natychmiast po tym przeskakujemy do Mortensena i Seydoux, a akcja kompletnie staje w miejscu zanim się w ogóle zdążyła rozpędzić. Bohaterowie snują się z gabinetu do gabinetu, od performensu do performensu, rozmawiają o tym nowym kierunku ewolucji, filozofują. Siedzi w tym wszystkim niepokojący wniosek na temat prób ingerowania w naturę i ich konsekwencji, ale wydaje mi się, że powinien być jedynie częścią składową całego filmu, a nie całą jego istotą. Dostajemy po drodze strzępy jakiejś bardziej klasycznej opowieści – rewolucjoniści, policja, zakonspirowani agenci. Ale Cronenberg albo o nich zapomniał, albo nie jest nimi zainteresowany. I tak wygląda cały film – intrygujące pomysły, które nie zostają należycie rozwinięte. Może chodziło o to żeby każdy mógł sobie dochodzić do swoich własnych wniosków, lecz w tym wszystkim film jako skończone dzieło sprawia wrażenie rozmazanego, nieskoncentrowanego i miałkiego.
Zbrodnie przyszłości (2022) – recenzja filmu [Monolith]. Dużo ciekawych pomysłów i średnia ich realizacja
Mortensen i Seydoux nieźle ze sobą grają, choć odrobinę wydumane dialogi nie dają im jakiegoś wielkiego pola do popisu. Mortensen jest prawie jak Dracula, czy inny kostucha – charczący, mający problemy z chodzeniem, wiecznie ubrany zakrywające wszystko poza oczami czarne ciuchy, pozbawiony emocji. Seydoux jest jeszcze bardziej posągowa. Jak zawsze miło się na nią patrzy, nawet kiedy akurat jeździ sobie skalpelem wokół piersi, ale ciężko nazwać jej Caprice w pełni rozwiniętą postacią. Z pozostałych rolach zobaczymy jeszcze zafascynowanego tymi nowymi organami urzędnika państwowego, Wippeta (Don McKellar), jego dziwaczną pomocnicę, graną przez Kristen Stewart jak gdyby cofnęła się warsztatowo do czasów “Zmierzchu”, dwie dziwnie atrakcyjne i niepokojące dziewczyny pracujące dla firmy robiącej cały ten obrzydliwy sprzęt, z którego korzystają głowni bohaterowie (o co właściwie chodziło w ich wątku, bo chyba się pogubiłem?), faceta z paroma tuzinami uszu na całym ciele, paru innych, ekhem, artystów i ojca chłopca z pierwszej sceny (Scott Speedman). Wszyscy po kolei ciekawi jako koncepcje i niewyeksploatowani jako postacie, w szczególności Speedman jako Lang Dotrice. Reżyser sugeruje nam cały wielki wątek rozciągniętej po całym świecie siatki ewolucjonistów, pokazuje niewielki skrawek jego operacji produkowania syntetycznych batoników i… tyle. Resztę dopowiedz sobie sam!
Ścieżka dźwiękowa Howarda Shore’a jest dosyć minimalistyczna, bardzo oldskulowa i dziwnie znajoma. Nie mogę przypomnieć sobie gdzie wcześniej słyszałem podobne dźwięki, ale zdecydowanie gdzieś już mi się obiły o uszy. Lecz minimalizm ten pasuje do tonu całego filmu. Ujęcia na zewnątrz kręcone są na jakiejś brudnej, poniszczonej, zabetonowanej ulicy, światło albo jest zgniłe i nieprzyjemne, albo po prostu go nie ma. Wnętrza budynków wyglądają jak bunkry – wszystko wygląda nieczysto i zimno, jakby estetyka przestała mieć znaczenie, albo jej zmysł zmienił się wraz z procesami chemicznymi w ludzkich ciałach.
Dobrze, że Cronenberg wrócił do korzeni. Młodzież przynajmniej załapie dlaczego jeden z alternatywnych światów w “Rick & Morty” nazywa się światem Cronenberga. Jego pierwszy horror S-F od lat nie jest tak spektakularnym triumfem, jak można było mieć nadzieję, lecz to wciąż całkiem ciekawa produkcja. Słychać w niej echa jego poprzednich filmów, tak jakby niepewny czy wciąż potrafi, postanowił podeprzeć się nimi trochę. Nie jest strasznie, a i współczynnik obrzydliwości nie jest wcale tak wysoki jak sugerował zwiastun (wyczytałem teorię, że może mieć to związek z faktem, że bohaterowie filmu nie odczuwają bólu i sami chcą się ciąć i robić sobie krzywdę, więc nie jest to tak złe, niewłaściwe i szokujące w odbiorze). Dla fanów oldskukowego Davida pozycja niemalże obowiązkowa, dającą nadzieję, że kolejny jego projekt należycie rozwinie skrzydła. Ci natomiast, którzy kojarzą go głównie przez filmy takie jak skądinąd świetne “Wschodnie obietnice” mogą poczuć się zdezorientowani i zawiedzeni. Liczyłem na trochę więcej filmu w filmie, choć jeśli dobrze pamiętam komentarze pod recenzją „Titane”, to głównie mój problem. Fani tematu pewnie będą usatysfakcjonowani.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS