Stanton Carlisle rozpoczyna nowe życie w objazdowym cyrku, gdzie szybko zaczyna interesować się czytaniem w myślach i rozmową z duchami. Horror nie dlatego, że pokazuje zjawiska paranormalne, ale mrok ludzkiej natury.
Nie wiem na ile Guillermo Del Toro zna się z serią gier “Bioshock”, ale miejscami czułem ją w jego najnowszym filmie. Pierwsza połowa filmu jeszcze nie tak bardzo, ale druga już zdecydowanie. Wnętrza, kostiumy, raczej mroczne, pełne cieni oświetlenie, nawet muzyka Nathana Johnsona przywodziła na myśl Rapture. Wiem, że to po części dlatego, że podwodne miasto wzorowane było na tych samych czasach, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że “Zaułek koszmarów” jest przymiarką przed zabraniem się za serię Irrational Games.
Zaułek koszmarów (2021) – recenzja filmu [Disney]. Historia w dwóch częściach
Otwieramy tajemniczą sceną, podczas której Stanton Carlisle (Bradley Cooper) targa owinięte w płótno ciało do dziury w podłodze jakiegoś domu, po czym podpala je, wraz z całym domem i wychodzi. Nie wiemy kim była spalona osoba, ani co dokładnie się z nią stało. Główny bohater szybko trafia na ekipę cyrkowców kierowaną przez Clema Hoatleya (Willem Dafoe), w skład której wchodzą między innymi siłacz Bruno (Ron Perlman), karzeł Major (Mark Povinelli), elektryczna kobieta Molly (Rooney Mara), jasnowidzącą Zeena (Toni Colette) i jej mąż, dawny mentalista, a obecnie pijak, Pete (David Strathairn). Pierwsza połowa filmu opowiada o tym w jaki sposób Carlisle stał się częścią cyrku i sam zaczął interesować się sztuką robienia ludzi w konia – bo, nie oszukujmy się, do tego sprowadza się ta praca. Druga połowa filmu przeskakuje o dwa lata do przodu i to wtedy główny bohater spotyka bohaterów granych przez Cate Blanchett i Richarda Jenkinsa, ale o tym najlepiej się nie rozpisywać.
“Zaułek koszmarów” jest adaptacją książki Williama Greshama pod tym samym tytułem. Drugą już, ale reżyser zapiera się, że jego dzieło nie jest remake’iem tamtego filmu, a nową adaptacją oryginału. Jeśli pomaga mu to w spać nocy… Scenariusz jest przemyślany i pełno w nim wskazówek co do przyszłych wydarzeń. Z jednej strony to zawsze miło, kiedy historia zatacza koło, albo nadaje nowe znaczenie wcześniejszym scenom, lecz mam wrażenie, że scenariusz autorstwa samego reżysera i Kim Morgan jest boleśnie przewidywalny. Na kilometr widać jakie zwroty akcji przygotowują dla nas twórcy, a część z nich jest po prostu absurdalna, że wspomnę tylko o skrzynce rumu, stojącej obok znajdującego się w identycznych butelkach metanolu. Kto normalny trzymałby je w takich samych butelkach, tak blisko siebie licząc na to, że nikt nigdy się nie pomyli?! W zasadzie tylko jednej zdrady nie da się tak łatwo przewidzieć – to znaczy motywu, bo to, że nadchodzi też czuć na kilometr.
Zaułek koszmarów (2021) – recenzja filmu [Disney]. Doskonały klimat
Niedostatki fabuły wynagradzają natomiast kreacje aktorów i to, jak film wygląda i brzmi. Za dnia wszystko jest szare i pozbawione kolorów. Dopiero nocą, kiedy świat rozświetla się blaskiem chorobliwie żółtych lamp, wkrada się do niego trochę życia. Ale nie sprawia to, że atmosfera robi się mniej posępna. Wręcz przeciwnie – ciepłe światło w połączeniu z mrokiem i unoszącą się wszędzie parą sprawiają, że wesołe miasteczko staje się jeszcze bardziej nienaturalne, nieludzkie, a uwydatniona, głęboka czerwień przywodzi na myśl krew, a nie radość, czy zabawę. Kamera pływa wokół wszystkich tych starych, brudnych urządzeń i eksponatów, długimi ujęciami pokazując bohaterów, przekradając się przez pomieszczenia, miejscami jakby obserwując ich z ukrycia. W drugiej połowie filmu otwarte przestrzenie zostają zamienione na wnętrza pięknych budynków i hoteli. Lecz przepych, z jakim zaprojektowano pomieszczenia sprawia, że wcale nie wyglądają gościnnie. W zasadzie nigdy, przez cały czas trwania filmu widz nie czuje się komfortowo. Zawsze towarzyszy mu poczucie wrogości płynące od miejsc i postaci. Jedynie Charlie zdaje się go nie zauważać.
Centralną postacią filmu bez dwóch zdań jest postać Bradleya Coopera i przyznać trzeba, że wyszła mu ona bardzo dobrze. Zaczyna jako cichy człowiek z przeszłością, o której wolałby nie rozmawiać. Powoli otwiera się na nowe otoczenie, zaczyna być wdzięczny za możliwość nauki fachu. Być może nawet czuje coś na wzór ojcowskiej miłości do swojego mentora, Pete’a. Lecz z biegiem lat jego ego rośnie. Staje się bardziej pazerny, pewny siebie, nieuczciwy i nieostrożny. A może zawsze taki był, tylko tego nie dostrzegaliśmy? Zamykająca film scena doskonale pokazuje transformację, którą Carlisle przeszedł przez te dwie i pół godziny. Ponoć Del Toro stwierdził, że będą robić duble dopóki nie wyjdzie idealnie, po czym Cooper zagrał ją idealnie za jednym podejściem.
W zasadzie jedyną postacią, której w ogóle nie kupuję jest wspomniana już Molly i to nie dlatego, że Rooney Mara słabo ją gra, czy coś. Po prostu scenariusz kiepsko ją traktuje. Mamy uwierzyć, że Carlisle zakochał się w niej i chce uciec razem z nią z cyrku, ale film absolutnie nie pokazuje jak do tego doszło. Po prostu w pewnym momencie oznajmia jej, że ją kocha, a my mamy to łyknąć.
“Zaułek koszmarów” to kawał klimatycznego kina od reżysera słynącego z kręcenia klimatycznych filmów. Mocna kreacja Bradleya Coopera w połączeniu z fenomenalną stroną audiowizualną sprawiają, że nie przeszkadza nawet dwuipółgodzinny czas projekcji. Czegoś jednak zabrakło. Być może lepiej rozpisanego scenariusza. To wciąż dobry, warty obejrzenia film, ale był w nim potencjał na coś rewelacyjnego. No nic, to teraz czekam na “Bioshocka”!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS