Dzięki Bogu, nadal mamy pracę – Justyna Dziubak rozgląda się po swoim dwupokojowym mieszkaniu. – Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby któreś z nas straciło stałe źródło dochodów – dodaje. W jej głosie nie słychać satysfakcji, choć to za sprawą jej i jej męża doszło do przełomu z kredytami frankowymi. Rok temu Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, odpowiadając na pytanie warszawskiego sędziego Kamila Gołaszewskiego, który rozpatrywał pozew rodziny Dziubaków przeciwko Raiffeisen Bank Polska, wydał orzeczenie, które zatrzęsło polskim rynkiem finansowym.
Od tamtej pory liczba pozwów frankowiczów przeciwko bankom wzrosła prawie dwukrotnie, a większość wyroków idzie po myśli kredytobiorców. Banki zaś informują w raportach o zawiązywaniu rezerw na straty na kredytach walutowych.
Czytaj też: Jak Morawiecki okłamał frankowiczów
A jednak sprawa państwa Dziubaków w ciągu ostatniego roku posunęła się tylko nieznacznie. Mieszkanie, na zakup którego 12 lat temu zaciągnęli 400 tys. zł kredytu indeksowanego do franka szwajcarskiego, już dawno zrobiło się za ciasne dla czteroosobowej rodziny. Nie mogli go jednak sprzedać, bo choć spłacili już ponad ćwierć miliona złotych, to do zwrotu po obecnym kursie franka pozostawało nadal pół miliona. Sąd unieważnił wprawdzie umowę kredytową, o co Dziubakowie zabiegali od czterech lat, ale też wskazał niesatysfakcjonujący dla nich sposób rozliczenia.
Obie strony złożyły apelacje. – Zależało nam na zamknięciu tej sprawy raz na zawsze, ale nie można wykluczyć, że czeka nas kolejny proces o ustalenie sposobu rozliczenia zakwestionowanej umowy – mówi Justyna Dziubak.
Scenariusz na film
Siekiera to bezwzględny prezes banku, główny bohater książki Adama Guza „Banksterzy”, której ekranizacja weszła w ten weekend do kin. Znajome wątki może odnaleźć w filmie co najmniej kilkaset tysięcy widzów. To bowiem historia boomu na kredyty frankowe, niebotycznych pieniędzy, jakie na ich sprzedaży zarobiły banki i ich pracownicy w rodzaju Siekiery (w tej roli Tomasz Karolak, prywatnie – też frankowicz). I pętli zadłużenia, w którą pchnęli swoich klientów.
W latach poprzedzających kryzys finansowy z 2008 r. Polacy podpisali 943 tys. umów na tzw. kredyty walutowe, głównie na zakup mieszkania albo domu. Już wtedy było wiadomo, że to produkt wysoce ryzykowny z uwagi na możliwe zmiany kursu walut. Przy rekordowo silnym w latach 2006-2007 złotym, kiedy kurs franka zjechał w okolice 2 zł, to ryzyko było ekstremalne. Stąd część banków w zasadzie nie wprowadziła kredytów walutowych do oferty, np. Pekao SA czy BZ WBK (ten drugi tylko do czasu, kiedy jego prezesem został Mateusz Morawiecki). Inne nie tylko handlowały kredytami walutowymi, ale wprowadziły do sprzedaży kredyty w złotych indeksowane do szwajcarskiej waluty, w których CHF był jedynie punktem odniesienia do kalkulowania kosztów, w tym rat.
Kiedy po kryzysie finansowym kurs franka wzrósł do 3 zł, a na początku 2015 r. do 4 zł (chwilowo wręcz nawet w okolice 5 zł), liczone w szwajcarskiej walucie zadłużenie frankowiczów wystrzeliło w kosmos. Przed niewypłacalnością setki tysiące polskich rodzin uchroniło wtedy jedynie spadające do zera, a potem nawet poniżej zera, oprocentowanie stopy LIBOR, czyli podstawy do obliczania wysokości rat kredytów we franku. Co bardziej zdesperowani kredytobiorcy zaczęli szukać rozwiązania problemu.
Zmiana frontu
Napisana pod koniec 2014 r. piórem prezesa Związku Banku Polskich ustawa, zapewniająca finansowe wsparcie dla osób, które nie radzą sobie z obsługą kredytów hipotecznych, spotkała się ze znikomym zainteresowaniem. W tym samym czasie w kampaniach prezydenckiej i parlamentarnej PiS, które dekadę wcześniej broniło kredytów frankowych jak niepodległości, szło już po władzę z hasłami obalenia banksterskiego planu zniewolenia Polaków frankową pętlą kredytową.
Z obietnic polityków PiS nic nie wyszło. Sprawa nabrała za to rozpędu za sprawą Rzecznika Finansowego, dawniej Rzecznika Ubezpieczonych, który w 2016 r. wydał raport poświęcony kredytom walutowym. W raporcie uznał, że niektóre zapisy stosowane przez banki w umowach kredytowych naruszają interesy konsumentów. Dwa lata później Najwyższa Izba Kontroli uznała, że część odpowiedzialności za boom na kredyty walutowe, obok ekonomicznego niedouczenia społeczeństwa, efektu niskich stóp Banku Szwajcarii czy luki mieszkaniowej, spada na instytucje, które miały strzec interesów konsumentów i dbać o stabilność sektora finansowego.
Ale na tym się skończyło. Kredytobiorcy płacili przecież raty na czas. Sprawę pętli zadłużenia (w szczytowym okresie wartość kredytów walutowych wyniosła 198 mld zł) pozostawiono do rozstrzygnięcia sądom. Z przykrym dla frankowiczów skutkiem, bo postępowania sądowe trwały latami, koszty obsługi prawnej szły w tysiące złotych, a sądy orzekały raczej po myśli banków. Unieważnienia umów czy zastępowanie spornych zapisów innymi zdarzało się rzadko. W końcu w 2018 r. sędzia Gołaszewski przed wydaniem wyroku w sprawie o unieważnienie umowy kredytowej postanowił zapytać TSUE, czy może zastąpić przepisy naruszające interesy kredytobiorców innymi, według niego bardziej sprawiedliwymi.
W październiku 2019 r. TSUE orzekł, że sądy mają pełne prawo do kwestionowania tych zapisów umów kredowych, które uznają za niekorzystne dla klientów. Ale też nie powinny zastępować ich innymi zapisami formułowanymi według własnego widzimisię. Ta decyzja utorowała drogę do zmiany orzecznictwa. I przekonała większe grono frankowiczów, że sąd to miejsce, w którym można wyratować się z zadłużeniowej pętli.
Efekt orzeczenia TSUE widać w statystykach. Mariusz Golecki, pełniący funkcję rzecznika finansowego, wylicza, że w grudniu 2019 r. sądy różnych instancji rozpatrywały 11 tys. pozwów frankowiczów. – W czerwcu 2020 r. takich spraw było już 19 tys. – mówi Golecki. Spora część z nich przechodzi na wstępnym etapie przez biura RF. W dwóch tysiącach spraw rzecznik wydał tzw. istotne poglądy – czyli materiał, który można wykorzystać na etapie postępowania sądowego. Kolejne 3,5 tys. spraw prowadzi wydział pozasądowego rozwiązywania sporów przy RF.
Szczegółowych danych na temat tego, jak kończą się sprawy frankowiczów, nie ma, ale kancelarie prawne, które się tym zajmują, deklarują, że po myśli ich klientów kończy się ok. 90 proc. spraw. Sądy kwestionują umowy z uwagi na zapisy naruszające stosunki społeczne, cedujące całe ryzyko na kredytobiorcę w sytuacji, w której nie ma on żadnego wpływu na wysokość swojego zobowiązania.
Prawny chaos
Zazwyczaj sądy unieważniają takie umowy, rzadziej proponują odfrankowienie, czyli przeliczenie kredytu z franków na złote, po kursie np. z dnia zaciągnięcia zobowiązania i oprocentowaniu zgodnym z oprocentowaniem kredytów złotowych (sporadycznie zdarzają się odfrankowienia przy zachowaniu atrakcyjnego oprocentowania według stopy LIBOR, ale są skutecznie zaskarżane przez banki). Tyle że po unieważnieniu umowy sądy nie bardzo wiedzą, jak uczciwie rozliczyć strony sporu, ba, nie wiedzą nawet, czy mają do tego prawo. W ostatnich miesiącach do TSUE trafiły kolejne pytania od polskich sędziów. – Kilku innych zwróciło się z prośbą o wykładnie do Sądu Najwyższego – mówi Agnieszka Plejewska, pełnomocnik rodziny Dziubaków.
Do tej pory po unieważnieniu umowy sądy najczęściej rozliczały strony metodą salda. To znaczy, jeśli klient zaciągnął 300 tys. zł kredytu, a spłacił 250 tys. zł, to musiał dopłacić bankowi 50 tys. zł. Jeśli spłacił np. 370 tys. zł, to bank był zobowiązany zwrócić 70 tys. zł. Brzmi logicznie. Ale kiedy wejdziemy w prawne niuanse, okaże się, że roszczenia banku przedawniają się po trzech latach, a roszczenia konsumenta wobec banku – po sześciu albo 10. Poza tym w ramach takiego postępowania bank nie wysuwał roszczeń, walcząc o utrzymanie umowy w mocy, więc sądowe rozliczenie na tym etapie budzi wątpliwości proceduralne.
Wyraźnie rzadziej sądy unieważniające umowy kredytowe stosują do rozliczenia stron tzw. teorię dwóch kondukcji. Zgodnie z nią umowa jest nieważna, więc strony w odrębnych postępowaniach wysuwają roszczenia. Kredytobiorca – o zwrot każdej zapłaconej złotówki. Bank – o zwrot kwoty udzielonego kredytu. Tu z uwagi na terminy przedawnienia roszczeń sytuacja kredytobiorców jest bardziej korzystna. Choć banki próbują argumentować w sądach, że przecież za samo udzielenie kredytu i korzystanie przez kilka, kilkanaście lat z kapitału też należy im się zapłata. – Nie wskazujemy, jak ta opłata powinna być naliczana, ale jakaś forma zapłaty dla banku za udostępnienie kapitału jest niezbędna – mówi Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich. Jednak niedawno sąd w Białymstoku naliczenia takiej opłaty bankowi odmówił. Niektórzy sędziowie proszą o wykładnię Sąd Najwyższy. ZBP wolałoby, żeby nad problemem pochyliły się instytucje odpowiedzialne za stabilność sektora finansowego: NBP, KNF i Ministerstwo Finansów. Innymi słowy – w rok po orzeczeniu TSUE w sądowym orzecznictwie nadal panuje chaos. – Polskie prawo nie jest przygotowane na rozstrzyganie takich sporów – uważa rzecznik finansowy.
Sztuczki
Szala wyraźnie przechyla się na stronę frankowiczów, ale banki nie składają broni. Owszem, informują o zawiązywaniu wielomilionowych rezerw na potencjalne straty z tytułu anulowania umów kredytowych. Nie są to jednak pieniądze tak kolosalne, jakimi sektor bankowy straszył jeszcze dwa, trzy lata temu. Wtedy bankierzy przekonywali, że koszt rozmontowania bomby frankowej sięgnie 40-50 mld zł, co miało zrujnować sektor bankowy.
Wartość kredytów walutowych spadła w okolice 450 mld zł, czyli o połowę, licząc od szczytu sprzed paru lat. Niespełna 20 tys. pozwów to ledwie 5 proc. aktywnych umów frankowych. Niemała w tym zasługa banków, które próbują zniechęcać klientów do kierowania spraw do sądu. Straszą np. wspomnianą opłatą za bezumowne korzystanie z kapitału w przypadku unieważnienia umowy kredytowej. Przykład pierwszy z brzegu. – Klient po unieważnieniu umowy przez sąd dostał z banku kalkulację. Za korzystanie z kapitału bank naliczył mu koszt porównywalny z oprocentowaniem pożyczki gotówkowej. Wyszła z tego suma równa 1,5 krotności udzielonego kredytu – opowiada Mariusz Golecki. Bank wycofał się z tego dopiero po interwencji rzecznika.
Prawny chaos, rozbieżne często orzeczenia sądów analizujących te same albo bliźniaczo podobne umowy dowodzą, że zmiany wymagają nie tylko przepisy. Wzmocnione powinny być też instytucje wspierające konsumentów. Dziś Rzecznik Finansowy może zostać uczestnikiem sporu tylko, jeśli to klient banku jest powodem. Ale zamiast wzmocnienia roli rzecznika, Ministerstwo Finansów przygotowało ustawę… całkowicie likwidującą tę instytucję.
Czytaj też: Co muszą zrobić frankowicze, by odzyskać pieniądze?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS