Wizyty takie, jak ta dzisiejsza prezydenta Joe Bidena w Polsce, nie zmienią świata. Są jednak częścią pewnego poważnego procesu. Proces ten można nazwać organicznym rośnięciem Polski. W transatlantyckiej i w europejskiej konfiguracji.
Rola Polski w świecie Zachodu
Tu nie chodzi ani o cieszenie się z wizyty. Ani o śmieszkowanie z tych, co się cieszą. Warszawa nie takich już globalnych VIP-ów widziała. I wielu innych jeszcze zobaczy. Przyjedzie, powie, pojedzie. Tak to działa. Życie będzie toczyło się dalej.
Ważniejsze jest to, co w tle. A tam pozycja Polski podlega ostatnio znaczącym zmianom. I to też nie jest proces, który zaczął się wczoraj. To trochę tak, jak z wodą podgrzewaną w garnku. Najpierw przez dłuższy czas prawie nic się nie dzieje. I dopiero w pewnym momencie wszystko przyspiesza. Ale wtedy już bardzo gwałtownie. Woda zaczyna bulgotać, a pokrywka skacze. Na naszych oczach – i to w sposób bardzo szybki dochodzi do radykalnej zmiany sytuacji.
Z rolą Polski w świecie Zachodu jest podobnie. Pojawiliśmy się tam trzy dekady temu. Na początku jako petent. „Dzień dobry, Lech Walesa, Solidarity, John Paul II… Czy nie dałoby się nas przyjąć do waszego klubu bezpiecznych, stabilnych i szanowanych demokracji?”. Dało się! Zachód dobrze wykorzystał tamtą różnicę potencjałów. A Polska tak była spragniona Zachodu – a właściwie pewnego wyobrażenia o Zachodzie – i tak bardzo chciała uciec ze Wschodu, że cała nasza klasa polityczna (no może z pewnymi wyjątkami) gotowa była zapłacić za członkostwo w Unii czy NATO z góry.
Cena wkupienia się w łaski nie była niska. Zachodni kapitał (ten z Ameryki i ten z Europy Zachodniej) wszedł do nas jak do siebie i wykrawając najlepsze części gospodarczego tortu. To nie był przypadek, że zachodnie koncerny wzięły w latach 90. naszą telekomunikację, handel wielkopowierzchniowy albo bankowość. To ustawiło Polskę na kilkanaście lat w roli podwykonawcy i dostarczyciela taniej, dyspozycyjnej oraz dobrze wykształconej siły roboczej. Na tych niższych i mniej dochodowych szczeblach drabiny tworzenia ekonomicznej wartości dodanej we współczesnym kapitalizmie. Nikt nie miał szczególnego interesu, by się tym chwalić. Dużo lepsza była opowieść o wspaniałym Zachodzie, gdzie przypływ podnosi wszystkie łodzie. Oraz o Europie, w której wszyscy są sobie równi.
Najpierw naśladowanie, potem bunt
Dość szybko okazało się, że Polska radzi sobie w tej konfiguracji dobrze. Nadspodziewanie dobrze. Tak dobrze, że jest stała liderem tzw. procesu konwergencji. Czyli nadganiania dystansu materialnego wobec bogatego Zachodu. Nie zawsze – zwłaszcza na początku – było to nadganiania z naszej strony najmądrzejsze. Często dziecinnie naśladowcze i nierzadko nastawione bardziej na to by zadowolić Zachód niż własnych obywateli.
Z biegiem czasu coś ważnego zaczęło się tu jednak zmieniać. Zwłaszcza w czasie ostatniej dekady. Zwłaszcza po roku 2015. W tym czasie odbyła się w Polsce ważna debata. Był to spór o sens i cel nadganiania. Czy mamy być prymusem konwergencji po to, żeby nas lubili i chwalili w Brukseli albo w Waszyngtonie? Czy raczej odwrotnie? Nadganiamy po to, żeby w pewnym momencie móc się postawić. Powiedzieć Europie albo Ameryce „dobra, ale nam się nie podoba to czy tamto”. Nie po to, żeby – jak lubią pisać krytycy – żeby „prężyć muskuły” oraz „pielęgnować narodową dumę”. Ale po to, żeby wpłynąć na kierunek zachodniej polityki w obszarach, które nie podobają się Polsce albo są sprzeczne z interesem polskich obywateli.
Właśnie to zaczęło się dziać w ostatnich latach. To właśnie był sedno polskiego sprzeciwu wobec unijnej polityki klimatycznej, która dla nas – kraju o energetyce opartej na węglu – wiązać się miała z największymi kosztami społecznymi i ekonomicznymi. To był powód polskich monitów o dywersyfikację europejskiej transformacji energetycznej oraz o to, by nie opierać jej wyłącznie na tanim (wtedy) gazie z Rosji. Był nawet (dziś już nieco zapomniany) spór ze Stanami Zjednoczonymi. O to, by Ameryka nie mieszała się i nie blokowała przecinania gordyjskiego węzła warszawskiej reprywatyzacji. Co się w dużej mierze udało – choć jak pamiętamy – kosztem wzięcia przez rząd PiS należącej do Amerykanów stacji TVN jako „żywej tarczy”. Wedle zasady – jak wy będziecie się mieszać w polskie sprawy, to my wam odpowiemy kopniakiem.
Oczywiście takie „stawianie się” przysporzyło Polsce wielu wrogów. Tamte wystąpienia przylepiły rządowi w Warszawie gębę „antyeuropejskości”, „kłótliwości” i „pełzającego autorytaryzmu”. Kosztem było i jest „aresztowanie” pieniędzy na KPO i ciąganie po unijnych sądach. Tak dzieje się zawsze. Buntowników oraz tych, co naruszają stare układy władzy oraz interesów nigdy nie wita się z kwiatami.
Zachód musi się nauczyć Polski
Wybuch wojny na Wschodzie wprowadził do tych procesów nową dynamikę. Nagle Warszawa zyskała na poparcie wielu swoich tez (choćby tych dotyczących Rosji, potrzeby dywersyfikacji energii czy obaw o zbyt szybkie odejście od węgla) szereg nowych argumentów. Polska zaczęła też być potrzebna w nowych rolach. Ot choćby do tego, by rozładowywać największe natężenie napływu uchodźców z pogrążonej wojną Ukrainy. Albo żeby naciskać na Niemców w temacie bardziej konkretnej pomocy wojskowej dla Kijowa.
Tej zmiany Zachód jeszcze nie rozumie. Nie umie jej dobrze przeczytać. Widzi Polskę, która odgrywa nową większą rolę. Widzi kraj, który zachowuje się inaczej niż się zachowywał wcześniej. Ciągle jednak brakuje słów potrzebnych do opisu nowej sytuacji. Jeśli poczytać zachodnie media, to widać to kluczenie bardzo dobrze. Polska wciąż jest tu opisywana przez pryzmat kogoś innego. Jako „poddostawca Niemiec”. Albo „lotniskowiec Stanów Zjednoczonych”.
Wszystkie te stare klisze już jednak nie pasują. Nie prowadzą do trafnych wniosków. Zachód musi się nauczyć Polski. Nie tyle na nowo, bo nigdy jej jakoś szczególnie nie znał. Ale od podstaw. To będzie długi proces. Ale nieuchronny.
Rafał Woś
Czytaj także:
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS