A A+ A++
Rozdział ten poświęcam swemu najlepszemu przyjacielowi, pilotowi doświadczalnemu I klasy inż. śp. Tadeuszowi Pakule 

Tak się złożyło, że chociaż samolot Iskra pozostawał zawsze w cieniu moich zainteresowań, to jednak los na długo złączył mnie z tym samolotem. Iskra nie była lubianym przeze mnie samolotem, gdyż pierwszeństwo miały Limy z urządzeniami radal i radar na samolotach Lim 5 i Lim 5P. Następne Limy nie miały już owych urządzeń, tak samo jak Iskra, jednak to ona zdominowała dla wojsk lotniczych mielecką produkcję. Szła ona wraz z produkcją samolotów AN-2, których coraz większe ilości produkowaliśmy na rynek Związku Radzieckiego.

Iskra stała się wkrótce dominującym samolotem w wielu Jednostkach Wojsk Lotniczych. Wprawdzie w warunkach bojowych nie była tak skuteczna jak samolot Lim, to jednak był to samolot niezwykle tani w eksploatacji, co całkowicie wystarczało na polskie warunki. Nadawała się świetnie do szkolenia pilotów myśliwskich, gdyż miała podobne rozmieszczenie urządzeń kontrolno nawigacyjnych jak na Limach i radzieckich Migach. Przeszkolony pilot na Iskrze mógł po krótkim laszowaniu latać na Limach lub Migach. Iskra miała nawet wejść w Układzie Warszawskim do szkolenia młodych pilotów, jednak zgaśnięcie silnika podczas prób w Moskwie i niezdrowa konkurencja czeskiego samolotu Aero R-29 Delfin pozbawiły ją tej możliwości.

Nie przeszkodziło to jednak, aby zainteresowały się tym samolotem Indie. W czasach kiedy nie pracowałem już na Wydziale 57 Start lecz w Serwisie, a był to początek lat 70-tych, przyleciała z Indii w sprawie zakupu Iskry komisja w składzie wyższych rangą indyjskich wojskowych. Doszło wówczas do pokazu akrobacji „Iskry”w Mielcu i katastrofy, gdzie na oczach indyjskich wojskowych i wielu obserwatorów, pilot płk Jerzy Rogowski zawadził skrzydłem o ziemię. Chciał po zakończeniu akrobacji z fasonem przejść w locie plecowym nad lotniskiem. Niestety przy wyprowadzaniu z lotu plecowego zawadził o ziemię. Na oczach wielu ludzi, w tym komisji rozbił samolot i sam zginął. Nie zaszkodziło to jednak kontraktowi i Indie samoloty kupiły.

Tadeusz Pakuła – szef doświadczalnych pilotów, mój dobry przyjaciel i naoczny świadek wypadku tak zrelacjonował wypadek, co nagrałem na dyktafonie. Cytuję:  

Oglądałem tą akrobację. Kilka figur nie wyszło mu w powietrzu. Pętlę zewnętrzną jak robił nie wyszedł mu kierunek. Były to drobne uchybienia, których przeciętny obserwator nie zauważył. Przypuszczam, że był zmęczony, a popełnione błędy zdeprymowały go. Po zakończeniu akrobacji przeleciał nad lotniskiem w locie plecowym na wysokości około 30 metrów. Żeby odwrócić z tego położenia powinien wypchnąć drążek sterowy od siebie i dodać gazu, a on nie wypchnął, lecz tak odwracał. Kiedy zauważył że wytraca prędkość dodał gazu, a ponieważ samolot nie był na wznoszeniu runął prosto w ziemię obok pasa startowego, ale nie zapalił się.

Było mi niezmiernie przykro, opowiada Pakuła, gdyż wcześniej przepowiedziałem mu śmierć, a było to tak. Pewnego razu w Radomiu poleciałem z nim na akrobację. Odstawił taką akrobację nad Radomiem, że się w głowie nie mieści, ale on przekraczał dopuszczalne prędkości i dlatego mu to wychodziło. Mało kto potrafił tak kręcić akrobacje, jak ten człowiek to robił. Było to efektowne, ale on przekraczał dopuszczalne prędkości. Ci co nie przekraczali to im nie wychodziło, a raczej wychodziło, ale o wiele gorzej. Miał taki zwyczaj, że rozhermetyzował kabinę. Było niesamowicie gorąco, a z niego lał się ciurkiem pot. Kiedy podchodziliśmy do lądowania nie wyszły klapy. Próbował Jurek u siebie i ja z drugiej kabiny. Bez skutku. Było zbyt wysoko do lądowania, więc krzyknąłem Jurek idziemy na drugi krąg. A on  spokojnie odmówił. Następnie przyziemił, opuścił przednie koło i od razu pisk hamulców, pas coraz bliżej końca, pas się skończył i wpadliśmy w krzaki róż. Zatrzymał się, zakurzyło się, a ten z wieży co dowodził skwitował.

– – – Tak i ja potrafię.

Na to Jurek.

– – – Zdarza się.

Kiedy przyjechaliśmy do Mielca po skończonych lotach, przy wódce,  w towarzystwie, gdzie był Piłat, prowadzący próby Kuc, z oficerów chyba Matuszek, on i kilku innych powiedziałem przy wszystkich do Jurka.

– – – To nie jest latanie! Ty przekraczasz dopuszczalne prędkości. Ryzykujesz za bardzo. Mogłeś skrzydło urwać.

Na to on wygłosił mi teorię.

– – – Jak się masz zabić, to wyjdziesz stąd, poślizgniesz się na skórce od banana i się zabijesz. A jak się nie masz zabić, to żebyś na plecach wylądował to się nie zabijesz.

Następnym razem polecieliśmy w Mielcu – kontynuuje Pakuła. Właściwie to wpakowano mnie do lotu z nim na siłę. Była taka sytuacja, że na jednym z oblatywanych samolotów Jurek w locie wojskowym stwierdził zbyt wysoką temperaturę gazów. Poleciał Gołębiowski i przekroczeń temperatury nie stwierdził. Poleciał ponownie Jurek było źle. Chodziło o to, który ma rację, więc jako rozjemcę polecono bym z Rogowskim poleciał w drugiej kabinie. W locie było tak, że trzeba było prędkość trzymać od wysokości 6260 m, a temperatura gazów i oleju zapisywana była co pewien przedział. On jednak tej prędkości nie trzymał. Raz było trochę więcej, raz trochę mniej.

– – – O widzisz, widzisz temperatura jest za wysoka. Powiedział Rogowski.

– – – Tak ale prędkość jest 250, a nie 260. Skwitował Pakuła.

– – – Oj będziesz się sprzeczał o 10 kilometrów, nie bądźmy drobiazgowi.

Oddał stery Pakule, a ten cały czas trzymał prędkość 260 km/sek. i przekroczeń temperatury nie było.

– – – Dobra, powiedział Rogowski. Dawaj stery.

Chyba się trochę zdenerwował, kontynuuje Pakuła. Dałem mu stery, gdzieś na wysokości 11 tysięcy metrów, a on zrobił wywrót, postawił samolot w pion, ubrał gaz, wypuścił hamulce i taką piką, aż do ziemi zszedł. Na małej wysokości wykonał wiraż, co on zawsze robił. Wysokość była około 30 metrów, a ja widziałem jeszcze kościół w Chorzelowie, a później już nic nie widziałem. Za chwilę później zobaczyłem pas startowy, po czym Rogowski wylądował.

Niedługo po tym byłem gdzieś na imieninach i wracając z żoną powiedziałem popatrz u Jurka się jeszcze świeci. Poszliśmy do domu wziąłem koniak i poszliśmy do niego, ale z gości jeszcze tylko Stępień był, no i Jurek z żoną i córką. Wyciągnąłem, pamiętam koniak, ale Jurek nie chciał pić.

– – – Nie mam zdrowia. Powiedział.

– – – Ty nie masz zdrowia? Zapytał Pakuła. Przecież w tym wirażyku, co założyłeś, to ja tylko pół wirażyku widziałem, a później nic nie widziałem, wzrok straciłem.

A Rogowski na to.

– – – Co myślisz, że ja to widzę, ja też nic nie widzę.

– – – Naprawdę Jurek nic nie widzisz?

– – – No pewnie, że nie. Ja tylko widzę, że przeciążenie duże, a później nie widzę. Odpowiedział.

– – – To jak ty na małej wysokości kosząc skrzydłem po krzakach nic nie widzisz, to ty się zabijesz. Tak powiedziałem dosłownie.

– – – Na to Jurek powtórzył swoją teorię o tym zabiciu na skórce od banana, czyli o przeznaczeniu.  Stwierdził Pakuła. Później było mi głupio, bo przepowiedziałem mu śmierć. Należy wyjaśnić, że w przeciążeniu do 6G, to jakiś czas się widzi, a później już nie. Niedługo po tym były pokazy na których Jurek zginął. Koniec zapisu w dyktafonie. 

Pomimo powyższego Indie zakupiły 50 samolotów TS-11 Iskra. Dostarczone zostały do Indii drogą powietrzną. Zrobiono w ten sposób, że oblatane samoloty po  odkręceniu skrzydeł i statecznika poziomego transportowano do Rzeszowa, gdzie ładowano po dwie sztuki do samolotu AN-12 „Ukraina”. Ten ciężki samolot transportowy nie mógł lądować na mieleckim pasie, nie będącym wówczas dostosowanym do tak wysokich obciążeń i dlatego musiano korzystać z lotniska Jasionka w Rzeszowie. „Iskry” były samolotami uzbrojonymi w działka i rakiety. Był to więc transport broni z czym należało się kryć. Iskrę transportowały do Indii dwie Ukrainy AN-12 pochodzące z J.W w Krakowie, zabierając jednocześnie część mieleckiej załogi montażystów. Jak z powyższego wynika do przetransportowania 50 samolotów Iskra i 15-osobowę grupę montażystów konieczne było 25 lotów. Wylot pierwszego lotu odbył się 15 września 1975 roku, w którym poleciał sprzęt techniczny, dwa samochody Fiat 125P, wyposażenie dla grupy oraz 5-ciu członków grupy. Byli to Kierownik grupy Wincenty Niedużak, tłumacz Stanisław Witkowski, Jan Gaweł i Krzysztof Marek od spraw silnika i mechanik po płatowcu Józef Boroń. W następnych transportach doleciała reszta załogi. Byli to piloci inż. Tadeusz Pakuła i Michał Skowroński, oraz mechanik pokładowy Wiktor Białek. Pozostali mechanicy to po osprzęcie Stanisław Ortyl, Stanisław Kosiński i Stanisław Szczerba, po uzbrojeniu Tadeusz Jurek, po płatowcu Tadeusz Pachana, Marian Pogoda, Tadeusz Szpak, Zdzisław Kiełb i Zbigniew Masłowski. Zakwaterowani zostali w hotelu Nagardziuna w centrum Hyderadu, jednak w późniejszym okresie ze względów oszczędnościowych zamieszkali w Persis Hotel, gdzie warunki mieli gorsze, ale było nieco bliżej do pracy na lotnisko Hakimpet.   

 Po przetransportowaniu do Indii samoloty zmontowano. Po takiej operacji i wszelkich naziemnych próbach samoloty zostały oblatane przez mieleckich pilotów doświadczalnych inż. Tadeusza Pakułę i Michała Skowrońskiego. Jako mechanik pokładowy latał z nimi Wiktor Białek będący starszym kontrolerem KT na W-57. Po oblotach samoloty zostały przekazane stronie indyjskiej. 

Wspólne zdjęcie mechaników indyjskich i polskich z Mielca i Rzeszowa wraz z pilotami w hangarze na lotnisku Hakimpet w Hyderabadzie w Indiach gdzie 1976 roku montowano kupione w Polsce 50 samolotów TS-11 Iskra. Stojący Polacy od lewej: Stanisław Kosiński, Krzysztof Marek – serwis WSK Rzeszów, Marian Pogoda, Jan Gaweł – serwis WSK Rzeszów, Tadeusz Pachana, Zdzisław Kiełb i Tadeusz Jurek. Siedzący Polacy od lewej: Wiktor Białek – mechanik pokładowy, Stanisław Ortyl, Stanisław Witkowski – tłumacz, Tadeusz Pakuła – pilot doświadczalny, Stanisław Szczerba

Pierwszy od lewej Stanisław Szczerba, 2-gi Tadeusz Pachana, 3-ci Jan Gaweł, 4-ty Tadeusz Szpak, 5-ty Michał Skowroński, 6-ty Józef Boroń, 7-my Wiktor Białek, 8-my Stanisław Ortyl, 9-ty Marian Pogoda, 10-ty Tadeusz Jurek, 11-ty Zdzisław Kiełb, 12 Stanisław Kosiński

Górny rząd: Tadeusz Pachana, Marian Pogoda, Jan Gaweł, Stanisław Ortyl, Wincenty Niedużak.

Dolny rząd: Stanisław Witkowski, Zbigniew Masłowski, Tadeusz Jurek, Stanisław Szczerba, Tadeusz Szpak, Zdzisław Kiełb

Od lewej: 1- Stanisław Witkowski, 2-gi Stanisław Ortyl, 3-ci Zdzisław Kiełb, 4-ty Stanisław Szczerba, 5-ty Jan Gaweł, 6-ty Tadeusz Jurek, 7-my Stanisław Kosiński, 8-my Zbigniew Masłowski, 9-ty Tadeusz Pachana.

Stoją: 1-wszy Stanisław Witkowski, 2-gi Zdzisław Kiełb, 3-ci Stanisław Ortyl, 4-ty Jan Gaweł, 5-ty Marian Pogoda, 6-ty Stanisław Szczerba, 7-my Tadeusz Jurek, 8-my Tadeusz Szpak, 9-ty Tadeusz Pachana. Kucają Zbigniew Masłowski i Wincenty Niedużak

Pierwszy Stanisław Szczerba, 2-gi Zdzisław Kiełb, 3-ci Stanisław Ortyl, 4-ty Tadeusz Szpak, 5-ty Tadeusz Jurek, 6-ty Marian Pogoda, 7-my Wiktor Białek, 8-my Tadeusz Pachana, 9-ty Stanisław Kosiński, 10-ty Jan Gaweł

U samej góry Stanisław Ortyl, niżej stoją Tadeusz Pachana, Zbigniew Masłowski, Jan Gaweł, Marian Pogoda, Stanisław Witkowski, Stanisław Kosiński. Siedzą Tadeusz Jurek, Stanisław Szczerba, Tadeusz Szpak, Zdzisław Kiełb

Sochę ciągnie Tadeusz Szpak. Za sochą stoją Stanisław Szczerba, Masłowski i Tadeusz Jurek

Stanisław Kosińki

Stanisław Szczerba

Stanisław Szczerba, Stanisław Ortyl i Wiktor Białek

U samej góry Stanisław Szczerba, poniżej Tadeusz Jurek i Marian Pogoda. Stoi Zbigniew Masłowski i siedzą na dole Zdzisław Kiełb i Stanisław Ortyl
Stanisław Szczerba, Tadeusz Jurek, Zdzisław Kiełb i Stanisław Kosiński

Tadeusz Pakuła wśród Hindusek

Tadeusz Pakuła niosący kosz na głowie

Rzym podczas powrotu części grupy do kraju. Pierwszy Tadeusz Jurek, 2-gi Marian Pogoda, 3-ci Józef Boroń, 4-ty Zdzisław Kiełb, 5-ty Tadeusz Szpak, 6-ty Tadeusz Pakuła, 7-my Wiktor Białek

Jan Gaweł z serwisu WSK Rzeszów z kapitanem i chorążym mechanikami wojsk indyjskich przy samolocie TS-11 Iskra na lotnisku Hakimpet w Hyderabadzie w Indiach. Zdjęcie wykonane około 1976 roku

Część ekipy montażowej po wykonaniu zadań powróciła do kraju, natomiast pozostali zgodnie z kontraktem stanowili grupę serwisową w celu zaistniałych reklamacji i spornych spraw eksploatacyjnych. Grupa ta istniała w Indiach ponad 3 lata, a jej członków sukcesywnie wymieniano. Jeśli chodzi o kierownictwo, to Niedużaka zamienił Stanisław Bek pozostający tam do końca kontaktu. Tłumacza Witkowskiego zamienił Aleksander Palej, następnie Utracki i ostatnim był Janusz Chojecki. Jana Gawła po silniku z Rzeszowa zamienił Krzysztof Marek, następnie Władysław Siewierski. Mechanika po uzbrojeniu Jurka zamienił Eugeniusz Kurgan, a mechaników po osprzęcie Ortyla i Kosińskiego zamienił Teofil Lenartowicz. Mechaników po płatowcu zamieniali Adam Chuciński, Józef Borkała i Tadeusz Świątek. Zbigniew Masłowski wrócił do kraju po kilku miesiącach gdyż wysiadło mu zdrowie.    

Razem z samolotami poszło do Indii wiele wartościowego sprzętu. Mnóstwo części zapasowych do Iskry. Także dwa samochody 125P. Pod pretekstem, że tam nic nie będzie, wysłano meble, lodówki, maszyny do pisania, a także cały gospodarski sprzęt od łyżeczki po wszystko inne. Wysłane zostały nawet drogie prezenty w postaci kryształów dla strony indyjskiej, jak to się mówiło celem dobrej współpracy. Nie liczono się wówczas z kosztami tak jak obecnie. Wprawdzie w porówna­niu do wartości tych 50 samolotów, na które opiewał kontrakt była to wartość niewielka, ale dochodziły wieści, że kontrakt był deficytowy. Cały ten majątek w niewielkim stopniu był wykorzystywany i został spisany ze stanu, bo koszt jego powrotu byłby nieopłacalny. Rozliczenia finansowe całości pozostawionego tam majątku prowadził Stanisław Szczerba, który był od początku kontraktu do jego końca i ostatni wraz z kierownikiem grupy Stanisławem Bekiem powrócił do kraju.

Na każdy samochód używany istniał limit 3500 rupii (350$) na paliwo i jego eksploatację. Dotyczyło to dwu Fiatów 125P dostarczonych z Polski i furgonetki Nysa, która pozostała tam po grupie czołgistów, którzy zapewniali Serwis czołgom sprowadzanym ze Stalowej Woli. Z niewykorzystanych pieniędzy na paliwo ekipa miała opłacane wyżywienie. Ponieważ warunki kontraktu nie były zbyt opłacalne, więc uzupełniało to oszczędności dla członków ekipy. Zgodnie z kontraktem istniał limit na hotel. Tym sposobem zapewniony był hotel i wyżywienie, więc dieta pozostawała w całości zaoszczędzona.

Moje wspomnienia z okresu pobytu w Indiach

W uzupełnieniu grupy serwisowej mój wylot do Indii nastąpił z lotniska na Okęciu 15 marca 1977 roku. Poleciałem samolotem LOT do Rzymu, a stamtąd za dwa dni miałem lecieć sa­molotem Air Italia do Delhi, skąd już indyjską linią do Hyderabadu, gdzie znajdowała się nasza serwisowa placówka.

Lot do Rzymu odbył się bez przeszkód. Leciałem sam, gdyż uzupełniałem grupę o Stanisława Kosińskiego, który właśnie powrócił i tak jak ja był mechanikiem osprzętu. Spędziłem w Rzymie dwie noce i jeden dzień mieszkając w hotelu na koszt linii lotniczych w pobliżu Koloseum. W oczekiwaniu na dalszy lot chodziłem po ulicach podziwia­jąc zabytki. Zaskoczyło mnie, że w tym czasie było tam ciepło. Kiedy u nas w marcu leży śnieg i są mrozy, tam było już tak ciepło, że lu­dzie na ulicy chodzili w samych koszulkach. Wszędzie było zielono, jak u nas dzieje się dopiero w maju.

Chodząc przez cały dzień niewiele z tej turystyki skorzystałem, gdyż bez znajomości języka i bez przewodnika nie można się wiele dowiedzieć. Musia­łem się jakoś dziwnie zachowywać i wyglądać, albowiem w pewnym momencie jakiś człowiek jadący samochodem zaczął do mnie gestykulować rękami i coś do mnie wołać. Zatrzymał się na poboczu i wysiadł z samochodu dobrze ubrany mężczyzna, doszedł do mnie i dalej coś głośno gadał. Powiedziałem, że jestem Polako i nic nie rozumiem z tego, co on mówi.

— A Polako, powiedział.

Wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojego samochodu. Poka­zał mi kilkadziesiąt paczek z kuponami materiałów ubraniowych. Zrozumia­łem, że chce mi je sprzedać, a za jeden kupon chce 20 dolarów. Zrozumiałem też, że jest marynarzem, a pieniądze są mu potrzebne na dziewczynki. Musiał gdzieś te kupony materiału „podwędzić” i teraz szuka zbytu. Powiedziałem mu, że za dwa kupony mogę dać tylko 10 dolarów, bo wię­cej nie mam pieniędzy. Z jego głośnego gadania i gestykulowania rękami zrozumiałem, jaka to jest jego krzywda, ale dał mi te dwa kupony za 10 dolarów. Zapewne były to kradzione kupony, ale on szukał właśnie takich obcych jak ja, żeby im to sprzedać. W ten sposób lecąc do Indii kupiłem dwa kupony 100%-wej wełny w dobrym gatunku. Jeden z nich to była ładna ubranio­wa kratka, więc uznałem, że nie zrobiłem złego interesu.

Następnego dnia rano wyleciałem z Rzymu do Delhi samolotem DC-10. Był to piękny szerokokadłubowy samolot, na tamte czasy jeden z lepszych. Na dwu salach, bo tak to trzeba nazwać, można było na ekranie oglądać filmy. Dostawało się słuchawki i można było nastawić sobie jedną z kilku wersji językowej, słuchać i oglądać film. Samolot leciał do Tokio przez Delhi i od Rzymu lądował tylko raz w Dubai. Robiłem porównanie tego samolotu z tamtym TU-104, którym 16 lat temu leciałem do Indonezji. Była między tymi samolotami ogromna różnica. Wprawdzie samolot TU-104 był produkcji radzieckiej, które ustępowały samolotom zachodnim, ale i tak postęp w dziedzinie lotnictwa był w przeciągu tego czasu ogromny.

W Delhi powitał mnie znajomy upał tropiku i ten ciekawy dźwięk, który tropikowi wszędzie towarzyszy. Po odprawie celnej stewardesa skierowała mnie na miejsce, gdzie na płycie stał już samolot do Hyderabadu. Wsiadłem do nie­go i po kilku godzinach lotu znalazłem się w Hyderabadzie.

Na lotnisku czekał na mnie kierownik grupy Stanisław Bek, razem z tłumaczem Aleksandrem Palejem. Po przywitaniu zabrali mnie do hotelu, gdzie mieszkała reszta grupy.

Razem ze mną było nas 8 osób. Po osprzęcie Stanisław Szczerba i ja, po uzbrojeniu Genek Kurgan, po silniku Krzysztof Marek z Rzeszowa, po płatowcu Adam Chuciński i Józef Borkała, no i szef Stanisław Bek, oraz tłumacz Olek Palej.

Mieszkaliśmy w Persys Hotel, gdyż tak się ten hotel nazywał. Zajmowali­śmy 4 pokoje, w których mieszkaliśmy po dwie osoby. Na l piętrze znajdowały się 4 pokoje dość ciekawie usytuowane. Był duży hol na środku któ­rego stał ogromny stół i to była jadalnia. Z tej jadalni po czterech rogach holu wchodziło się do naszych pokoi, z pokoju okno wychodziło na werandę, więc przy zasłoniętych żaluzjach panował w pokoju półmrok. Pokoje były kli­matyzowane urządzeniami zwanymi z angielskiego aircondation. Były to duże urządzenia trójfazowe zamontowane w oknach, wytwarzające i wdmuchujące do wnętrza pokoju chłodne powietrze. W ten sposób można było osiągnąć w pokoju temperaturę około 25 stopni Celsjusza, co było zupełnie wystarczające. Gdy się weszło do pokoju z zewnątrz, gdzie panował 40 stopniowy upał to czuło się w pokoju wyraźny chłód, a w pokojach na suficie kręciły się jeszcze wentylato­ry. Z holu było wejście na taras, z którego był widok na ładnie zadbany ogród, gdzie na trawniku poustawiane były stoliki z parasolami. Uwijali się wśród nich kelnerzy, u których można było coś zamówić do wypicia lub jedzenia. My­śmy z tego nie korzystali, bo zamawialiśmy sobie na taras, lub wprost do pokoju. Naj­częściej na taras, bo tam spędzaliśmy najwięcej wolnego czasu. 

Stoję na tarasie hotelu o nazwie Persis Hotel

Służba hotelowa i ja na tarasie hotelu

Warunki bytowe mieliśmy bardzo dobre w porówna­niu do tych, jakie miałem w Egipcie, Sudanie i Algierii.  W takich warunkach można było pracować i żyć. Trzeba powiedzieć, że było nawet lepiej niż w Indonezji, bo mieszkaliśmy w pokojach klimatyzowanych, a tam klimatyzacji w pokojach nie było.

Gorzej natomiast było, jeśli idzie o warunki finansowe. Oszczędności w twardej walucie wypłacano nam w kraju w wysokości tylko 10%, natomiast całą pozostałą resztę w bonach dolarowych. Biorąc jednak pod uwagę świetne warunki bytowe wolałem ten pobyt w Indiach niż tamten w Indonezji. Jak się później okazało pracy też nie mie­liśmy wiele.

Hyderabad był miastem posiadającym ponad milion mieszkańców i był sto­licą stanu Andra Pradesz. Stan ten położony jest w południowej części Indii. Z Hyderabadu do Zatoki Bengalskiej mieliśmy około 400 km w kierunku południowo wschodnim. Jeśli idzie o klimat, to Hyderabad posiada klimat kontynentalny, a więc nie jest tak morderczy jak w Indonezji. Pomimo że tempe­ratury były wysokie, to jednak wilgotność powietrza była niska, więc nie chodziliśmy tak oblani potem jak w Indonezji. Mając klimatyzację w pokoju mogłem spać okryty kocem.

Miasto było rozwleczone na ogromnej przestrzeni i było miastem przeważ­nie zabudowań parterowych i slumsów. Wysokich budynków takich jak w Bombaju, Kalkucie czy Delhi widać było bardzo mało. Miasto rozpościerało się po obu stronach ogromnego jeziora i jak gdyby ogarniało jezioro swoimi ramionami. Jadąc z naszego hotelu do centrum miasta odległego o około 10 km, jechało się wybrzeżem tego jeziora i mijało wspaniałą świątynię Kriszny wykutą z pięknego białego mar­muru. Gdy się patrzyło z daleka na tą ogromną świątynię i było odwróconym plecami do słońca, to widziało się blask odbijanych od świątyni promieni słonecznych. Dawało to wspaniały efekt szczególnie w godzinach zachodzącego słońca.

Autor tekstu na tle świątyni

Świątynia jest terenem na którym znajduje się wiele obiektów. Zdjęcie przedstawia pewien fragment świątyni.

Biały marmur dodawał uroku świątyni

Na terenie obiektów świątyni

Świątynia Kriszna znajduje się na skalnej górze i zajmuje dużą powierzchnię. Została oddana do użytku nie długo przed naszym przyjazdem do Hyderabadu. Zdjęcia nawet kolorowe nie potrafią oddać piękna ani kunsztu, w jakim została wykonana. Zawsze widziało się tam dużo zwiedzających i modlących się Hindusów. Biały marmur oślepiał, kiedy chodziło się wśród bóstw Siwy, Kriszny, Wisznu, Rama i innych. Kiedy jechaliśmy do centrum miasta zawsze musieliśmy jechać wzdłuż jeziora i obok świątyni, która z oddala na wzgórzu była widoczna.

Autor Teofil a w oddali widoczne jezioro obejmowane przez miasto

Do pracy na lotnisko wojskowe Hakimpet mieliśmy około 15 km. Dojeżdżaliśmy tam naszymi samochodami, które wraz z samolotami przysłane zostały z Polski. Były to 2 Fiaty 125P i Nysa odzyskana po grupie ze Stalowej Woli będących tam z czołgami. Jeździliśmy tą Nysą i Fiatem, gdyż pozostały Fiat był rozbity.

 Kilka dni po moim przyjeździe Adam Chuciński rozbił tego Fiata a sam znalazł się w szpitalu. Był początkującym kierowcą i miał zwyczaj oglądania się za siebie w trakcie jazdy. Jadąc usłyszał, że coś za nim zatrąbiło i się obejrzał. W tym momencie film mu się zerwał i obudził dopiero w szpitalu. Na szczę­ście nic mu się nie stało, bo miał rozcięty tylko łuk brwiowy. Nie wiedział co się stało, bo w momencie, gdy się obejrzał wjechał pod autobus. Oczywiście rozbił samochód.

Przejąłem pod opiekę Nysę i przeważnie nią rano dojeżdżaliśmy do pracy na lotnisko i z powrotem. Była z użytym gratem przy którym miałem dodatkowy obowiązek wykonywany poza załatwianiem reklamacji lotniczych zgłaszanych przez indyjskich oficerów na lotnisku.

W Hyderabadzie nie było łatwo jeździć samochodem. Na większości ulic nie było chodników, ruch duży, a w poprzek ulicy kręciły się tłumy ludzi, krów i innego rodzaju zwierząt domowych. Wśród tego przewijały się rowerowe riksze, zaprzęgi ciągnione przez zwierzęta i samochody. W spuściźnie po Anglikach ruch Indiach panował lewostronny, ale nie miało to wielkiego znaczenia, bo po kilku godzinach jazdy można było się przyzwyczaić. Najbardziej niebezpieczni byli chodzący ludzie, zwierzęta i pędzące wśród nich riksze. Nie obowiązywały żadne przepisy. Wyprzedzać można było z lewa z prawa i jak komu wygodniej. Podobnie było z pierwszeństwem przejazdu. Jadąc ulicą samochód poruszał się krok za krokiem. Plagą w poruszaniu się samochodem były popularne riksze rowerowe. Różniły się od indonezyjskich tym, że w Indiach kierujący rikszą siedział z przodu rikszy, a pasażer z tyłu, a więc odwrotnie niż w Indonezji.

Autor na ulicy Hyderabadu

Były także riksze motorowe napędzane małej mocy silnikiem spalinowym.  Przedstawione na zdjęciach ulice są jedne z główniejszych ulic Hyderabadu i nie jest jeszcze na nich tak źle. O wiele gorzej jest na uliczkach biednych dzielnic, gdzie oprócz bałaganu ulicznego dostrzec można najprzeróżniejsze obrazki skrajnej nędzy. Mało jednak zapędzaliśmy się tam, gdyż panujący fetor nie pozwalał na dłuższe przebywanie.

Jeśli idzie o pracę, to nie mieliśmy przeciążeń. Praca była jedynie wtedy, gdy samoloty latały i były reklamacje. Na ogół jednak było spokojnie. Samoloty były już tam jakiś czas, więc piloci, kadra i mechanicy indyjscy byli na samolotach wyszkoleni. Często nawet nie jechaliśmy na lotnisko, tylko telefonowaliśmy czy nie mają jakichś problemów. Jeśli nie było reklamacji, to nie jechaliśmy. Nawał pracy zdarzał się, kiedy dużo latali, lub przytrafiła się jakaś awaria. O pewnym wypadku, który zakończył się podczas mojego pobytu opowiedział po latach pilot doświadczalny inż. Tadeusz Pakuła. Tak relacjonował pewne wydarzenie.

Tuż przed wylotem grupy montażowej, hinduski pilot lecący na oblatanej przez Pakułę „Iskrze” zareklamował, że samolot nie wychodzi z korkociągu. W związku z tym na zareklamowanym samolocie poleciał on z mechanikiem pokładowym Wiktorem Białkiem. Natomiast na wieży zgromadziła się indyjska generalicja w składzie 2 generałów i kilku wyższych oficerów lotnictwa, oraz nasz pilot Michał Skowroński. Obserwowali lot, podczas którego Skowroński porozumiewał się przez radio z Pakułą. Tadeusz wprowadził samolot w korkociąg i po jednej witce w prawo i lewo, a następnie po dwu witkach podobnie wyprowadził samolot. Wszystko wychodziło normalnie. Tadeusz zapytał co jeszcze ma wykonać? Skowroński po porozumieniu się z obserwującą komisją polecił zakończyć lot.

Osiem dni po powrocie grupy montażowej i pilotów, dotarła do Mielca wiadomość, że samolot „Iskra” rozbił się, bo pilotowi nie udało się wyprowadzić go z korkociągu i musiał się katapultować. Pilotem katapultującym się o nazwisku Hopson był pilot doświadczalny z zakładów indyjskich produkujących samoloty w Bangalore.

Poleciała wówczas z Polski komisja z udziałem pilota doświadczalnego Tadeusza Pakuły, prof. Jerzego Lamparskiego z Instytutu Lotnictwa i kilku innych członków nie stwierdzając winy ze strony samolotu. Ponieważ defekt na innym egzemplarzu „Iskry” się nie potwierdził, więc podejrzewano, że nie chodzi o korkociąg, lecz prawdopodobnie chciano wypróbować skuteczność katapultowania się, przy której próbie pilot musiał opuścić samolot w locie. Pilot Hopson tak dokładnie wyjaśniał szczegóły feralnego lotu, że aż było zastanawiające, a wprowadzanie w korkociąg wyjaśniał dokładnie i zgodnie z Instrukcją Eksploatacji Samolotu. Opowiedział mi o tym wiele lat później Stanisław Kosiński będący w grupie serwisantów po osprzęcie.        

Ponieważ strona indyjska nie zgadzała się z decyzją strony polskiej, domagając się odszkodowania za zniszczony samolot, więc wiele miesięcy później poleciała do Indii następna komisja, a było to wówczas kiedy podmieniając Stanisława Kosińskiego byłem już w grupie serwisowej w Hyderabadzie i świadkiem działań komisji. Zaczęło się udowadnianie racji obu stron. Chodziło o udowodnienie, czy wypadek nastąpił z winy pilota czy samolotu.

Członkami komisji byli z Instytutu Lotnictwa pilot doświadczalny Ludwik Natkaniec, prof. Jerzy Lamparski i mgr inż. Jerzy Winiarski jako specjaliści od pomiarów. Natomiast z Mielca pilot doświadczalny inż. Stanisław Wasil, Włodek Wójtowicz z sekcji prób w locie z aparaturą pomiarową i przedstawiciel konstruktorów. Był też obecny attache wojskowy z Delhi. Zamontowano na samolocie specjalną aparaturę, która rejestrowała wychylenie sterów i lotek, a także wartości wychylenia. Wykonano wówczas kilka lotów, przed którymi sporo napracował się mechanik po płatowcu Józef Borkała przestawiając przed lotami ustawienia lotek zgodnie z zaleceniem pilotów.

Zamontowaliśmy na wyznaczonym samolocie aparaturę rejestrującą. Była taka możliwość, że samolot się nie wyprowadzi z korkociągu, ale tylko w takim wypadku, jeżeli się go niewłaściwie w korkociąg w prowadzi. Taka sytuacja była zastrzeżona w Instrukcji Eksploatacji Samolotu i nie wolno go było w ten sposób wprowadzać w korkociąg. Był też opisany w Instrukcji wypadek jak należy postąpić, jeżeli się zdarzy niewłaściwie wprowadzić samo­lot w korkociąg, żeby z tego wyjść cało.

Zaistniała bardzo niezrozumiała sytuacja, bo wykonujący loty inż. Stanisław Wasil uznał słuszność roszczeń strony indyjskiej stwierdzając niewłaściwe ustawienie lotek na jednym z samolotów. Wykonano sporo lotów podczas których kwestię sporną rozwiązał pilot Ludwik Natkaniec. Wykonał lot na którym poleciał sam i trzeba zaznaczyć, że było to bardzo niebezpieczne zadanie. Wprowadził samolot w korkociąg tak jak zakazy­wała Instrukcja, a następnie wyprowadził z korkociągu tak jak w tym wypadku nakazywała. Wszystko mu się udało i wylądował bezpiecznie. Obserwowaliśmy lot z niepokojem z ziemi. Po locie pokazywano zarejestrowane na wykresach wychylenia sterów, oraz pozostałe dane członkom komisji strony indyjskiej i sa­molot poleciał jeszcze raz. Natkaniec wykonał to samo z indyjskim pi­lotem, a następnie powtórzono to na innym samolocie. Wszystko było tak jak wskazywała Instrukcja i zamontowana aparatura pomiarowa. 

Dr inż. Jerzy Winiarski z Instytutu Lotnictwa, Stanisław Bek – szef grupy serwisowej, Ludwik Natkaniec – pilot doświadczalny Instytutu Lotnictwa i Teofil Lenartowicz

Pilot doświadczalny Instytutu Lotnictwa Ludwik Natkaniec i autor tekstu Teofil Lenartowicz nad rzeczką gdzie dokonuje się pranie i kąpie biedota

Natkaniec potwierdził słuszność decyzji poprzedniej komisji obalając tym samym roszczenia strony indyjskiej. Nie wiem co było przyczyną odmiennego orzeczenia Stanisława Wasila, ale pilot Natkaniec wykonał kilka lotów sam, a także z udziałem pilota indyjskiego udowadniając w pełni, że wykonując wprowadzanie i wyprowadzanie samolotu zgodnie z Instrukcją Samolotu, samolot jest całkowicie bezpieczny. Obaliło to wersję strony indyjskiej żądającej zwrotu kosztów za zniszczony samolot.

Pamiętam bardzo ostrą reakcję, naszego attache wojskowego z Delhi będącego w czasie działań komisji. Potępiał pilota Wasila grożąc mu karą. Panowało ogólne  dziwienie, gdyż pilot  Wasil zaliczany był do grupy lepszych pilotów doświadczalnych w Mielcu, a tu taka wpadka.

Podczas wolnych dni działań komisji zrobiliśmy kilka wycieczek po zabytkowych okolicach stanu Andra Pradesz.

Nieznany z nazwiska konstruktor i Teofil Lenartowicz

Eugeniusz Kurgan

Janusz Chojecki, Tadeusz Świątek i Teofil Lenartowicz

Pilot Stanisław Wasil, Władysław Siewierski – mechanik serwisu WSK Rzeszów od spraw silnika i Teofil Lenartowicz

Konstruktor z Mielca, radca handlowy ambasady polskiej w Delhi i pilot Stanislaw Wasil

Konstruktor z Mielca, Teofil Lenartowicz i pilot doświadczalny Stanisław Wasil podczas zwiedzania zabytków w Indiach

Z grupy montażowej będącej od początku kontraktu należy wyróżnić mechanika pokładowego Wiktora Białka, który latał z obu pilotami Tadeuszem Pakułą i Michałem Skowrońskim. Na „Starcie” był on kontrolerem osprzętu, a po zrobieniu licencji latał jako mechanik pokładowy na „Iskrze”. Ponieważ samolot był oblatywany z 2-miejscową załogą, a Wiktor był jeden na 2 pilotów, więc latał z każdym z nich wykonując dwukrotnie więcej lotów niż piloci, co w tropiku było niezwykle męczące.

Pracując wiele lat na „Starcie” i odpowiadając za sprawy osprzętu, znałem Wiktora doskonale. Był on jednym z nielicznych kontrolerów osprzętu z którym rzeczowo i bez emocji można było wiele technicznych, kontrowersyjnych spraw dotyczących usterek technicznych i defektów wyjaśnić. W kwestiach spornych zawsze udawało się z nim wypracować jakiś kompromis, czego nie mogę powiedzieć o kilku innych kontrolerach. Z Wiktorem ukończyłem zaocznie technikum elektryczne, często razem uczyliśmy się. Pragnę wspomnieć, że po technikum telekomunikacyjnym w Warszawie zaliczyłem jeszcze zaoczne technikum elektryczne w Mielcu. Wiktor miał brata Edwarda, który pracował na „Starcie” jako mechanik osprzętu i był młodszy od Wiktora, z którym miałem ostatni kontakt w 2009 roku. Obecnie obaj bracia już nie żyją, tak jak większość moich przyjaciół. 

Wiktor Białek na ulicy Hyderabadu

Wiele lat później kiedy samoloty były po gwarancji i naszej ekipy serwisowej w Indiach już nie było, samoloty po pewnym nalocie godzin szły do remontu. Wykonania remontu podjęły się Lotnicze Zakłady Remontowe w Bydgoszczy. Wyglądało to w ten sposób, że samoloty częściowo zdemontowane dostarczane były do LZR, gdzie dokonywano remontu, oblatywano, ponownie częściowo demontowano, transportowano do Indii, gdzie montowano i ponownie oblatywano w celu ostatecznego przekazaniu samolotów wojsku w Indiach. Oblotów w Indiach dokonywali piloci wojskowi z Polski i był taki wypadek, że samolot rozbił się po starcie. Był to tragiczny wypadek, bo oprócz zniszczonego samolotu zginęło 2 wojskowych pilotów z Bydgoszczy. Wiadomość o tym wypadku dotarła do Mielca, ale nie braliśmy udziału w komisji powypadkowej, bo nie dotyczyło to naszej WSK PZL Mielec. Świadkiem wypadku był przedstawiciel serwisu WSK Rzeszów Jan Gaweł.

Warto wspomnieć, że resurs silnika był o wiele krótszy od płatowca Iskry i stąd silniki były sukcesywnie wymieniane, co było uwzględniane w kontrakcie. Musiał więc być zapewniony stały serwis producenta silników, którym była WSK PZL Rzeszów. Stąd serwisanci Rzeszowa byli przez wiele lat obecni w Hyderabadzie. Ze znanych mi byli to Jan Gaweł, Krzysztof Marek, Stefan Bomba i Władysław Siewierski. Znana była ich obecność także na Wydziale 57 Start na lotnisku w Mielcu, gdzie często należało korzystać z ich usług.  

 Wypadków lotniczych w jednostkach wojskowych w Polsce było bardzo wiele, ale wiadomości o nich nie przedostawały się w tamtych czasach do wiadomości publicznej. W wypadku na „Iskrze” zginął Zbyszek Słonowski, potężny mężczyzna zwany słoniem. Nie będę w tym miejscu opisywał tego wypadku, gdyż zrobiłem to w jednym z poprzednich rozdziałów.

Oddaliłem się od tematu, więc wracam do naszych codziennych zajęć w In­diach. Otóż, jeśli nie było jakichś sytuacji trudnych, a takich było niewiele, to przyjeżdżaliśmy na lotnisko około 9-tej. Pozałatwialiśmy bieżące reklama­cje i około 12-tej wracaliśmy do hotelu. Często tak jak to już wspominałem, dowiadywaliśmy się telefonicznie czy jest po co jechać, a jak nie było to nie jechaliśmy. Jak widać z powyższego mieliśmy dużo wolnego czasu.

Przyczyniło się to do tego, że zacząłem się uczyć angielskiego. Wziąłem z domu podręcznik do nauki języka angielskiego i z niego się uczyłem, ale nie miałem do niego książki i kaset, więc nie słyszałem wymowy, co utrudniało naukę, gdyż wypowiadałem słówka nieprawi­dłowo. Jednakże ucząc się zdobyłem spory zasób słówek, a także podstawy gramatyki i budowy zdań. Zorientowałem się po pewnym czasie, że najlepiej uczyć się pełnymi zdaniami. Przynosiło to lepsze efekty. Do nauki dopingował fakt, że służba hotelowa mówiła po angielsku. Kadra oficerska na lotnisku też mówiła po angielsku, nawet każdy podoficer znał angielski. Wprawdzie nie mówili oni czystą angielszczyzną, lecz anglo hinduskim slangiem, ale można było się porozumiewać.

W Indiach nie było w wojsku służby czynnej tak jak kiedyś u nas, lecz ty­lko służba zawodowa. Chłopiec urodzony z biednych rodziców nie mógł nawet do wojska pójść. Był analfabetą tak jak jego rodzice, co zamykało mu drogę do zdobycia czegokolwiek w życiu. Nie mówiąc już o znajomości języka angielskie­go, który był kluczem do wszystkiego. Żałowałem, że będąc w Indonezji, a potem w Afryce nie uczyłem się i nie rozmawiałem po angielsku tylko kaleczyłem w tamtejszych językach, z których później nie miałem żadnego pożytku.

Część kolegów z nudów zatapiało się w alkoholu, co było bardzo negatywnym zjawiskiem i nie przynosiło chwały. Tym większy, że w Indiach człowieka nadużywającego alkohol nie darzyło się zaufaniem i szacunkiem. Alkohol był w Indiach drogi i kosztował 30 do 60 rupii za butelkę (3 do 6 dolarów) i nie dało się go pędzić w hotelu tak jak to robiliśmy w Sudanie podczas prac w agrolotnictwie.

Niedaleko od naszego hotelu znajdował się sklep z alkoholem. Właściciel tego sklepu do momentu przyjazdu polskiej grupy tak słabo prosperował, że le­dwie wiązał koniec z końcem. Jednak przez kilka lat pobytu Polaków dorobił się ładnego majątku. Za to, że zaopatrywaliśmy się u niego w alkohol czuł do nas ogromną wdzięczność.

Aby nam tą wdzięczność okazać urządzał raz do roku przyjęcie i wszystkich nas na to przyjęcie zapraszał. Na dużej sali stał stół z zakąską i były alkohole, jakie tylko chcieliśmy. Tylko my byliśmy tam zapraszani i mogliśmy tam jeść i pić do syta. Miał do nas tylko jedną prośbę, abyśmy zaopatrywali się w alkohol u niego i nie chodzili do konkurencji. Zawsze nawet w nocy wstawał i sprzedawał nam, jeśli zaszła taka potrzeba.

Nurtowało tego człowieka pytanie, a mianowicie dlaczego my pijemy. Chodził od jedne­go do drugiego i zadawał to pytanie. Wątpię czy zadowoliła go odpowiedź któregoś z nas, bo to samo pytanie zadawał na każdym przyjęciu. Mam także wątpliwości czy któ­ryś z nas wiedział, dlaczego pije.

Myślę, że najlepszą odpowiedzią byłoby, że pijemy z głupoty, bo to chyba jest najbliższe prawdy. Do tego jednak nikt się nie przyzna. Gdy mnie o to zapytał powiedziałem mu, że piję dla towarzystwa, co on wydaje mi się uznał za mało prawdopodobne, chociaż w tym wypadku prawdziwe, bo nie chciałem zbytniej izolacji od grupy. Właściciela sklepu nazywaliśmy skrótowo alkoholikiem. Jeżeli trzeba było pójść po alkohol, mówiło się idź do alkoholika. Nazwa ta bardziej pasowała do nas niż do niego, jako że on alkoholu nie używał. W albumie mam wiele zdjęć wykonanych na przyjęciu u niegoNa fotografiach widać zadowolonych właścicieli sklepu, oraz krzątającą się wokół nas służbę. Właściciel jedynie asystował przy nas nie spożywając alkoholu. 

Od lewej Hindus, Józef Borkała, Janusz Chojecki – tłumacz Stanisław Bek – szef,

Na przyjęciu u alkoholika Adam Chuciński, Rumun o imieniu Dżordż, Józef Borkała, Stanisław Bek – szef grupy i Janusz Chojecki – tłumacz

 Do nas dopasowało się dwóch Rumunów, którzy byli w Hyderabadzie na delegacji, ale nie w lotnictwie tak jak my, tylko reprezentowali jakiś inny za­kład. Oni także byli w Indiach od kilku lat i całkiem nieźle radzili sobie po angiel­sku. Wódkę pili na równo z nami. Mówiliśmy na nich George i John, ale jakie były ich rumuńskie imiona tego nie wiem. George wdał się w romans z piękną hinduską o imieniu Mary. Zwodził ją, że ją z sobą zabierze, a miał już żonę i dzie­ci. Żal mi jej było, bo w swoim środowisku była ona już całkowicie spalona.

Po przyjęciu u alkoholika odbywała się następna część w hotelu, gdyż nigdy nie kończyło się na jednym. Czasem zdarzała się kilku dniówka.

Janusz Chojecki, Krzysztof Marek, Aleksander Palej i Stanisław Bek nakazujący Józiowi Borkale wypić

 Eugeniusz Kurgan, za nim Janusz Chojecki, Rumun George, Aleksander Palej, Stanisław Bek, Adam Chuciński. Siedzą Teofil Lenartowicz i Józef Borkała

Zabawa na całego po powrocie do Persil Hotel. Janusz Chojecki, Aleksander Palej, Adam Chuciński, Teofil Lenartowicz Stanisław Bek i siedzący Józef Borkała

W początkowym okresie grupy montażowej szef grupy zapraszany był na święta państwowe, gdzie występo­wał na trybunie honorowo, ale gdy poczuto alkohol, to przestano zapraszać. W ten sposób niszczyliśmy własny prestiż. Pisałem już, że jadalnię w hotelu mieliśmy w centralnym punkcie głównego holu. Często w hotelu zakwaterowani byli zagraniczni goście. Japończycy, Niemcy, Anglicy i inni. Gdy się u nas pijaństwo rozpoczęło rano, to już przy obiedzie można było zobaczyć „pijanego Polaka”. Gdy zagraniczni goście pytali, kto to jest, to od służby dosta­wali odpowiedź, że to Polak.

Myślę, że przez pijaństwo nawet chłopcy hotelowi prze­stali nas szanować. Gdyby nie ciągły zysk, jaki właścicielka hotelu zwana „Madam” miała z nas, to prawdopodobnie wyrzuciłaby nas stamtąd.

Mieliśmy znajome Rosjanki, które pracowały na tamtejszym uniwersy­tecie. Znajomość ta trwała jeszcze od naszych poprzedników z grupy, a było to tak. Opowiadał Tadeusz Pakuła.

Był mecz piłki nożnej, gdzie grały dwie drużyny i myśmy w kilku tam poszli. Drużyny grały w samych tenisówkach, a nie w kornerówkach, ale nie to było ważne, lecz fakt, że jedną z drużyn byli Rosjanie. Zaczęliśmy ich głośno dopingować w języku rosyjskim słowami.

– – – Szajbu, szajbu!

Co oznaczało gola, gola.

W przerwie meczu podeszły do nas dwie Rosjanki i Rosjanin. Okazało się, że oni cały czas nas szukali, bo chcieli poznać kto to woła „szajbu”, czyli ich dopinguje. Serdecznie żeśmy się z nimi wycałowali. Zaprosiliśmy ich do hotelu Nagardziuna, bo tam wówczas mieszkaliśmy. Tak żeśmy się spili, że aż Rosjanin padł. Natomiast Rosjanki tłumaczyły go, że on właściwie nie pije, ale przez dłuższy czas nie miał z kim rozmawiać, więc kiedy spotkał „normalnych” ludzi to z tej radości nadużył alkoholu.

Poznane Rosjanki uczyły języka rosyjskiego na uniwersytecie i były tłumaczkami tego języka. Mieszkały w pię­knych willach na peryferiach Hyderabadu. Każda miała osobną willę z ogrodem i dochodzącą służącą. Miały jak na warunki indyjskie prawdziwy komfort. Jeden z naszych zaprzyjaźnił się z jedną z Rosjanek, przystojną brunetką, a któryś z naszych poprzedników z inną. Wśród nich znajdowała się jedna, którą się nikt nie zajmował, bo była bardzo niesympatyczna, chociaż młoda. Miała imię Tamara i była typem jednostronnie myślącej komsomołki. Sprawowała nad pozostałymi coś w rodzaju politycznej pieczy. Ciągle ich ostrzegała i przestrzegała, a w końcu podkablowała do rosyjskiej ambasady, że zadają się z Polakami. Fakt, że zadawały się z Polakami było widocznie przestępstwem, bo obie Rosjanki dyscyplinarnie zostały wycofane do kraju. Akurat wówczas przyjechałem, gdy miało miejsce to zdarzenie. Płaczu i pożegnań było co nie­miara. Rosjanki zdawały sobie sprawę, że narobiły sobie poważnych kłopo­tów, jakie czekają na nich po powrocie do Związku Radzieckiego, a poza tym nie zostaną więcej za granicę wysłane. Dla Rosjan wyjazd za granicę był poważnym wyró­żnieniem. Wyjeżdżała tylko dokładnie sprawdzona elita i ich rodziny. Podobnego występku dopuściły się dwie inne Rosjanki zadając się z hindusami, ale to nie było przestępstwem, bo one zostały. Było to jeszcze jednym dowodem na to, że Polak był dla Rosjan groźny i trzeba było go tak unikać jak unika „diabeł święconej wody”. 

Rosjanka Tamara

Przypomniałem sobie pewne zdarzenie z Moskwy, kiedy to recepcjonistka w hotelu nie poszła mi na rękę w pozostawieniu walizki, aby jej nie posądzo­no, że pomaga Polakowi. Dopiero, gdy była pewna, że nikt nie słyszy pozwoliła mi walizkę pozostawić. Dokładnie opisałem to zdarzenie na wcześniejszych kartkach.

Już od dawna rozumiałem, że dla sowiecko rosyjskiego nacjonalizmu byliśmy zawsze groźni i bynajmniej nie traktowali nas jak przyjaciół. Przypomina mi się także, jak będąc jednego razu we Lwowie na kufrze u Zochy śpiewaliśmy przy wódce piosenkę Czerwone maki na Monte Casino. Był tam jakiś sowiecki major, który zapytał Zochy, co to za piosenka. Ona wytłu­maczyła mu, że jest to piosenka o polskiej armii na zachodzie, kiedy Polacy we Włoszech walczyli o Polskę z Niemcami. Bardzo się wtedy zdenerwo­wał i powiedział do Zochy z wściekłością po rosyjsku lepiej żeby za Rosję walczyli. Obserwowałem go i dosłyszałem to. W słowach tych mieściło się wszystko, co oni chcieliby z nas zrobić. Chcieli żebyśmy byli ich wasalami, ale ponieważ nigdy naprawdę tak nie było, bo nie chcieliśmy nimi być, to nas nienawidzili.

Rosjanki, o których piszę były do nas przyjaźnie nastawione, oprócz tej jednej Tamary. Nie wiadomo czy ich przyjaźń była szczera, czy robiły to dla własnych korzyści, gdyż mieliśmy samochody, więc mogły z nami gdzieś pojechać i coś zwiedzić. Jednak po dłuższej znajomości, gdy obdarzyły nas zaufa­niem często i po cichu wyrażały niezadowolenie z własnego kraju, a ściślej z władzy sowieckiej.

Dwie Rosjanki opuściły Indie, a na ich miejsce przyjechały inne. U nas także nastąpiły zmiany, bo tłumacz Aleksander Palej wrócił do Polski. Na jego miejsce przyjechał Utracki, który był 6 miesięcy, a później zamienił go Janusz Chojecki. Aleksander Palej po powrocie do kraju został kierownikiem Serwisu, obejmując stanowisko po Ludwiku Bisu. Muszę przyznać, że bardzo ucieszyliśmy się z tej nominacji. Aleksander Palej mimo młodego wieku był rozsądnym i uczciwym człowiekiem. Nie uderzyła mu woda sodowa do głowy jak wielu, których znałem. Sprawował kierownictwo nad całością Serwisu lotniczego i pozostałych. Kilka lat później Aleksander Palej zginął w katastrofie samochodowej.

Eugeniusz Kurgan, wydalona Rosjanka i Aleksander Palej

Janusz Chojecki był młodym człowiekiem, który nie dawno do Mielca przyszedł po studiach. Został po Utrackim w naszej grupie tłumaczem, znał świetnie angielski i stąd radził sobie jako tłumacz lepiej niż poprzednicy.

Mijały dni i miesiące pobytu. Nie często udawało się namówić szefa, aby dał samochód na jakąś wycieczkę. Czasami zakradała się nuda. Jeśli o mnie idzie wolałem pojechać na jakąś wycieczkę, lub do Rosjanek, aby porozmawiać czy też potańczyć przy płytach niż zaglądać do kieliszka, ale zazwyczaj pozostali chcieli tam dopiero  jechać, jak już się im dobrze kurzyło w głowach.

Teofil Lenartowicz, Rosjanki i Aleksander Palej

Zdarzało się, że jak szef był w lepszym humorze to robiliśmy wycieczkę i jechaliśmy nad Zatokę Bengalską. Braliśmy wówczas Rosjanki, które były chętne coś zobaczyć. Tam nad oceanem były piękne egzotyczne tereny do zwiedzania, więc była to dla nich nie lada gradka. W jedną stronę mieliśmy około 400 km. Spę­dzaliśmy tam jedną lub dwie noce i wracaliśmy. Potrafiliśmy śpiewać całą drogę i nigdy nie powtórzyła się ta sama piosenka. Rosjanki były zdumione skąd u nas w Polsce bierze się taka mnogość piosenek. One gdy śpiewały to najczęściej powtarzały się czastuszki. Ponieważ bały się Tamary kom­somołki, to często wybierały się z nami pod jej nieobecność. Jechaliśmy przeważnie dwoma samochodami i w ten sposób mogliśmy wiele ciekawych rzeczy zobaczyć.

Stoję na tle bramy z posągami nieznanych hinduskich bóstw

Obejrzeliśmy z Rosjankami zabytkową bramę stojącą w szczerym polu

 Józef Borkała, Teofil Lenartowicz i jedna z przyjezdnych Rosjanek

Rosjanki i nasz tłumacz Utracki na jednej z wycieczek

Rosjanki Wiera, Tamara, Józef Borkała i Rosjanka zwana Ukrainką

Na wycieczce z Rosjankami Wiera, Tamara, Teofil Lenartowicz i Ukrainka

Oglądając Indie z bliska nie dziwię się, że dla hindusa kamień jest świętością. Nie wiem jak jest w innych stanach Indii, ale te które widziałem posiadały swój majestat. Oglądałem ogromne góry z jednolitego kamienia i łyse jak kolano. Na ogromnej przestrzeni takiego kamienia nie rośnie ani jedna trawka. Nie ma u nas tego typu gór, skał i mnogości kamieni, jakie tam się wszędzie spotyka. Na większości tych gór wzniesione są świątynie, a na mniejszych głazach kapliczki. Tam się aż roi od zabytków. Często w polu, lub na pustkowiach można znaleźć różne nagrobki, kamienie z wyrytymi napisami, lub nawet malowidłami. 

Stanisław Bek i Teofil Lenartowicz przy ciekawej wykutej w skale budowli

Eugeniusz Kurgan mechanik od uzbrojenia

Nocą nad Oceanem Indyjskim. Leży Władysław Siewierski, siedzi Józef Borkała, w głębi Adama Chucińskiego syn Marek i żona, którzy przylecieli z Polski w ramach odwiedzin

Stoję przy bardzo starej budowli z wyrytymi w kamieniu rzeźbami bóstw i rysunkami

Staraliśmy się wybierać różne trasy, żeby więcej móc zobaczyć. Jeśli zobaczyliśmy na jakiejś skalnej górze ciekawą świątynię, to jechaliśmy ją zwiedzić. Rosjanki świetnie władały językiem angielskim, więc mie­liśmy z nich wyraźną pomoc. U nas angielski znał tylko tłumacz, ale dużo chyba ustępował pod tym względem Rosjankom.

Jadąc podziwialiśmy krajobrazy, docieraliśmy w dzikie rejony Zatoki Bengalskiej. Kiedy dotarliśmy do Oceanu Indyjskiego rozpościerała się przed nami szeroka plaża sięgająca daleko w głąb lądu. Było to pustkowie bez ludzi, gdzie panowała nieskażona jeszcze ręką człowieka natura. Jedynie gdzie niegdzie jakiś rybak dokonywał połowów. Nie było plażowiczów ani turystów tak widocznych na naszych plażach. Słychać było szum fal oceanu, a w dali widoczne postrzępione falami oceanu palmowe gaje.

Dojeżdżając do oceanu zdziwiłem się dostrzegając coś w rodzaju różowe­go dywanu oddzielającego wodę od piaszczystych wydm plaży. Z daleka wygląda­ło to cudownie. To przepiękne zjawisko tworzyły ogromne kolonie krabów ży­jące w pobliżu oceanu. Kraby te koloru jasno bladej czerwieni zalegały jeden koło drugiego cały brzeg plaży. Nie były to tak duże kraby jak te, które wi­działem w Indonezji. Dochodziły wielkością pięści i wydawały się bardzo kruche i delikatne. W rzeczywistości takie nawet były, bo po wzięciu do ręki często odpadały im kończyny.

Ponieważ podłoże plaży w pobliżu wody było twarde, mogliśmy jechać plażą samochodem wśród kolonii krabów. Byłem zdumiony niezwykłym widokiem. Nadjeżdża­jąc do krabów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kraby około 10 metrów przed samochodem znikały, a po przejechaniu samochodu natychmiast pojawiały się ponownie. Wyglądało to tak jakbyśmy jechali po czerwonym dywanie, a ten czerwony dywan falował. Kraby znikały chowając się w piasek przed nadjeżdżającym samochodem, a wynurzały się z piasku ze swoich norek 20 metrów za samochodem. W miejscu gdzie one koczowały plaża podziurawiona była jak sito otworami, w których się kryły. Nie były zbyt ruchliwe i pozwalały się wziąć do ręki. Jednak biorąc wyrządzało się im krzywdę, bo często odpa­dały im kończyny. W nocy, gdy takiemu krabowi zaświeciłem latarką w oczy, to pozwalał się wodzić światłem i chodził za nim jak uwiązany na sznurku. Nie były szkodliwe, więc namioty rozbijaliśmy wśród nich. Dmuchaliśmy matera­ce, rozbijając obozowisko. Mieliśmy pełny sprzęt do tego celu, wszystko z Polski. Smażyliśmy ryby kupione u rybaków na kuchence z butlą ga­zową, a następnie chlup do wody w fale oceanu. Cóż to była za wspaniała kąpiel. Wysokie zasolenie Oceanu Indyjskiego, wyższe niż w Bałtyku powodowało, że wo­da wypychała człowieka do góry, a fala dochodząca do kilku metrów wynosiła go, by następnie razem z nim zapaść się w dół. Było to fantastyczne kołysanie się na fali, trzeba było tylko uważać żeby nie pozwolić znieść się zbyt da­leko od brzegu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że takie zabawy w oceanie były nie­bezpieczne i mogły skończyć się tragicznie. Pokusa wspaniałej kąpieli była jednak większa, a na szczęście nic się nikomu nie stało. Rano kąpiel była jeszcze przyjemniejsza, gdyż woda wydawała się jeszcze cie­plejsza. Do posiłków smażyliśmy ryby, wieczorem wypiliśmy po kielichu i poszli spać. W tym wypadku wszy­scy zachowywali się odpowiedzialnie, pijaństwa nie było. Byliśmy zbyt daleko od swojej bazy w hotelu, aby móc sobie pozwalać na niebezpieczne wybryki. Często przenosiliśmy się z miejsca na miejsce poszukując dogodniej­szych miejsc. 

Tadeusz Szpak siedzący na rybie złowionej przez rybaków w Oceanie Indyjskim

Pilot doświadczalny Tadeusz Pakuła poradził sobie nie tylko z samolotami TS-11 Iskra, lecz dosiadł także ogromnej ryby żyjącej w Oceanie Indyjskim  
Stanisław Kosiński siedzący na ogromnej rybie podczas jednej z wycieczek nad Zatokę Bengalską

Stanisław Kosiński i złowiona prze rybaków w oceanie ogromna ryba

Stan Andra Pradesz nafaszerowany był zabytkami, więc mieliśmy co oglądać.

Jednego razu, gdy wracaliśmy z nad oceanu zepsuł się nam Fiat. Silnik nie chciał ciągnąć, wreszcie zgasł i nie dał się ponownie uruchomić. Pozo­stawiliśmy go w małym miasteczku, sami ścieśniliśmy się w Nysie i wróciliśmy do hotelu. Po dwu dniach wziąłem z części zapasowych nowy gaźnik i pojecha­liśmy po Fiata. Było to w tym czasie, kiedy na podmianę przyjechał Tadeusz Świątek zamieniając Adama Chucińskiego, a Aleksandra Paleja  zamienił Utracki.

Do miasteczka była odległość około 100 km i pojechaliśmy tam samochodem Nysa w czwórkę, a mianowicie ja, Świątek, Utracki i Borkała. Założenie było takie, że o ile uda się Fiata uruchomić to przyje­dziemy nim o własnych siłach, a o ile nie, to weźmiemy go na hol i przyholujemy. Po przyjeździe na miejsce udało mi się Fiata uruchomić, zapalił i choć jego praca nie była normalna, bo przerywał i kichał, to jednak ruszyłem nim z miejsca i samochód, chociaż wolno, ale jechał. Pomyślałem sobie, że jeśli samo­chód jedzie to póki jedzie to nim pojadę, a o ile stanie to Świątek weźmie mnie na hol i pojedziemy. Lepiej jest jechać o własnym silniku niż być holo­wanym. Tak też zrobiliśmy. Pojechałem Fiatemz Utrackim zprzodu, a Świątek z Borkałą za nami jechali powoli mając nas nie wyprzedzać. Fiat stopniowo zaczął nabierać szybkości, zaczęło mi się jechać coraz lepiej i przebyliś­my już około połowę drogi. W pewnym momencie zobaczyłem idącą poboczem ciekawie ubraną pariasę i niosącą na głowie duży kosz. Ponieważ mia­łem ze sobą aparat fotograficzny, więc zatrzymałem się, aby zrobić jej zdjęcie. Wysiadłem w tym celu z samochodu, a Utracki zrobił zdjęcie. Kiedy ponownie chciałem ją sfotografować dureń Swiątek, (bo tak muszę go nazwać) podjechał pod nią swoim autem, aby ją postraszyć. Podjechał zbyt blisko niej i zrobił to tak nieszczęśliwie, że potrącił ją lusterkiem samochodu. 

Teofil Lenartowicz i pariasa, którą za moment potrąci Świątek lusterkiem samochodu  

Właściwie to nic jej nie zrobił, bo tylko się otarł o nią i lekko trącił lusterkiem bocznym, ale baba narobiła ogromnego wrzasku i tak wrze­szczała jakbyśmy ją zarzynali. Mądrala Świątek zamiast zatrzymać się i załago­dzić sprawę dodał gazu i odjechał zostawiając nas na drodze z niesprawnym samochodem. Pariasa widząc to jeszcze bardziej zaczęła krzyczeć. Wyjąłem z portfelu 10 rupii i dałem jej, żeby ją uspokoić. Wrzaski tej kobiety usłysza­ła gromada ludzi pracująca nieopodal w polu. Zobaczyłem, że kilkunastu z nich biegnie do nas z drągami, kijami i motykami. Wsiadłem szybko do samochodu, bo nie było na co czekać. Starałem się uruchomić Fiata, ale bezskutecznie. Patrzę Świą­tka nie ma, bo uciekł, baba niemiłosiernie wrzeszczy, Utracki blady ze stra­chu jak ściana, pogoń nas dopędza, a samochód jak na złość nie chce zapalić. Nareszcie silnik po wielu próbach zapalił. Z trudem ruszyłem z miejsca stara­jąc się, żeby silnik nie zgasł, ale nie mogę samochodu rozpędzić, dodaję ga­zu, ale nic nie mogę z niego wydusić. Przejechałem prawie kilkaset metrów zanim zauważyłem, że zaczynam się od goniących oddalać. Wydawało mi się, że już od nich uciekliśmy, ale w pewnym momencie zobaczyłem w lusterku wstecznym, że dwóch chłopów wsia­dło na rowery i znów nas dopędzają. Ten pościg na przestrzeni kilku kilome­trów trwał bardzo długo. Samochód nie jechał szybciej jak 10 km/godz. i ba­rdzo powoli się rozpędzał. Na szczęście zauważyłem, że nareszcie oddalamy się od goniących, odetchnęliśmy razem z Utrackim z ulgą, ale pozostała obawa, że zaalarmują mieszkańców w miasteczkach, lub wsiach, przez które będziemy prze­jeżdżać. Nic się jednak takiego nie stało. Widocznie sieć łączności telefo­nicznej była taka sama jak wówczas w Polsce, a może i gorsza, więc szczęśliwie doje­chaliśmy do hotelu.

Z wymyślałem Świątka w hotelu, bo zachował się bardzo nieodpowiedzial­nie wręcz głupio. Nawet później jak uciekł, to ze strachu nie zatrzymał się i nie czekał na nas tylko pojechał wprost do Hyderabadu. Myślę, że on nie ba­rdzo zrozumiał jak niewłaściwie się zachował.

Pariasi nazywani inaczej niedotykalni, była to w Indiach najniższa wars­twa ludzi najuboższych i nieposiadających żadnych praw. Było tak nie tylko w tym sensie, że nie wolno było im głosować, ale także nie wolno było im dochodzić swo­ich praw w sądzie, a wobec powyższego pariasowi można było nie zapłacić za pracę, wyrzucić go z domu, odebrać dziecko, a nawet zabić. Chodzili ci ludzie bardzo ubogo ubrani, a ich odzienie można było porównać do łachmanów. Pariaski wśród tych łachmanów zawieszały na siebie całe mnóstwo najprzeróżniejszych świecidełek. Na ręce, nogi, a nawet poszczególne palce u rąk i nóg za­kładały jedna koło drugiej bransoletki. Podobnie wpinały świecidełka do wło­sów, nosa, uszów, zawieszając je także na szyi i całej postaci. Idąca pariasa dzwoniła tymi świecidełkami. 

Pariasa z koszem na głowie

Społeczeństwo Indii można by podzielić na wiele takich klas. Różnorod­ność Indii jest powszechnie znana i tak wielka, że nie sposób poznać ją i zrozumieć. Przeciętny Europejczyk zgubi się w tej różnorodności. Można co najwyżej poznać wszystko co jest w jednym stanie Indii, ale w drugim wszyst­ko będzie już odwrotnie, lub inaczej. W Indiach występuje około 800 języków nie licząc narzeczy. Podobnie jest z religiami, których wraz z różnymi sektami jest ponad tysiąc. Ludzie różnią się od siebie ubiorami, religią, językiem. Stan od stanu klimatem, różnorodnością terenu itp. W brew pozorom największą liczbą ludności są muzułmanie, potem hindusi i chrześcijanie, a na którymś tam miejscu Sikhowie. O muzułmanach wspominałem już opi­sując Indonezję i Afrykę. Mogę tu jedynie dodać, że nie widziałem w Indiach muzułmańskich kobiet chodzących z zakrytymi twarzami.

Hindusi mają całą rodzinę swoich bogów. Nie wszystkich ich znam. Jest Kriszna, Sziwa, Wisznu, Rama, Brahma i wiele innych jak Adzianta stojąca na kwiecie lotosu i trzy­mająca go w rękach. Ci bogowie mają kilkoro par rąk. Symboli­zuje to jak wiele potrafią zrobić. Jeden z nich występuje z głową słonia. Opowieść o tym głosi, że będąc dzieckiem był bardzo niegrzeczny i to do tego stopnia, że ojciec chcąc go ukarać w złości obciął mu głowę. Matka ratując syna nie odnalazła jego głowy, a chcąc go uratować odcięła głowę słoniowi i przykleiła synowi, który z tą głową pozostał.

Pragnę podkreślić, że w hinduizmie odwrotnie niż w chrześcijaństwie przetrwało wiele przekazów mitycznych z przed tysięcy lat, które nie zostały przez hinduizm zniszczone, lecz systematycznie przekazywane pokoleniom. Na północy Indii, na wyżynie Kaszmiru w mieście Srinagar w jednej ze świątyń kapłani twierdzą, że znajduje się tam grób Jezusa. Wierzą w to zarówno odwiedzający grób muzułmanie, hindusi, a nawet tamtejsi chrześcijanie. Uważają, że Jezus po ukrzyżowaniu został wyleczony, a ponieważ nie mógł w cesarstwie rzymskim nauczać, dotarł do Indii, nauczał wiernych wiary chrześcijańskiej, a po śmierci tam w mieście Srinagar został pochowany.

Hindusi wierzą w reinkarnację i są jaroszami. Religia zabrania im zabi­jania wszelkich żywych stworzeń, stąd też nie jedzą mięsa ani ryb. Wierzą, że po śmierci człowiek odradza się w inną istotę, czyli w innego człowieka, zwierzę, ptaka, rybę, owada, czy robaka. Często widzi się jak biedna matka iskająca swojemu dziecku w głowie wszy nie zabija ich na palcu. Puszcza je do piasku, a dopiero chodząca obok niej kura zjada te insekty. Kobieta wierzy, że zabija­jąc wszy mogłaby razem z nimi zabić duszę jakiegoś człowieka, a mogłaby to być dusza kogoś z jej rodziny np. ojca, lub dziadka.  

Są różne sekty i odłamy tej religii. Jedna z nich panująca tylko wśród najbogatszych hindusów pod­chodzi bardzo rygorystycznie do zabijania żywych stworzeń. Nakazuje ona no­sić tamponik na ustach, żeby przez nieuwagę nie połknąć lecącej żywej muszki. Idący przed takim bogatym hindusem służący zamiata przed nim miotełką drogę, aby przypadkiem nie rozdeptał robaczka. 

Kapłan na tle kapliczki z bóstwami

Teofil Lenartowicz przy jednej z kapliczek z hinduskimi bóstwami

Jedna z sekt, a była taka w Hyderabadzie dotyczyła pogrzebu zmarłych. Pogrzeb u nich odbywał się przez podawanie zmarłych na pożarcie sępom, a w tym celu mieli teren oparkaniany wysokim do kilku metrów murem i zamknięty bramą. Nieboszczyka układano tam z całym ceremoniałem na rusztowaniu, a na­stępnie po zakończeniu ceremonii pozostawiano i zamykano bramę. Przylatywały sępy i rozszarpywały nieboszczyka. Ponieważ wyznawców tej religii było w Hydarabadzie niewiele, bo około 10 tysięcy, więc i pogrzebów było mało. Musieli oni zadbać o to, aby sępy się stamtąd nie wyniosły. W tym celu dokarmia­no sępy poprzez podawanie im w miejsce nieboszczyka padlinę zwierząt. Był to bardzo niezwyczajny pogrzeb, ale widocznie i takie muszą być. 

Stoję na tle obmurowanej przestrzeni gdzie na rusztowaniu pozostawia się zmarłego na pożarcie sępom

Odrębną grupą społeczną są Sikhowie. Należą oni do średniej warstwy społeczeństwa i łatwo ich odróżnić od innych. Mężczyźni Sikhowie nigdy się nie golą, pomimo tego, że mają bardzo czarny i gęsty zarost. Nie strzygą też ni­gdy głów. Dorośli mężczyźni rozdzielają brodę na dwie połowy, następnie podwiązują do góry i na głowie zawijają zawiązując razem z turbanem.

Jak we wszystkich krajach trzeciego świata także i tam nie brakuje bie­doty, a może nawet jest jej więcej niż gdzie indziej. Jedną z cech Indii są skrajności, a w wypadku ubóstwa sięga ona samego dna. Biedoty koczującej na ulicach jest tam cała moc. Ślepcy, kalecy, bezdomne sieroty, dzieci okaleczo­ne przez rodziców tylko po to, aby przy ich żebraczej pomocy zdobywać środki do życia. Tak było w Indonezji, ale Indiach to zjawisko występowało jeszcze ostrzej. Ponieważ biedota koczująca na ulicy zmuszona była na niej załatwiać potrzeby fizjologiczne, więc w niektórych miejscach był taki smród, że aby przejść musiało się nos zatykać. Nie jestem wrażliwy, ale odrażających wido­ków spotykało się tam mnóstwo. Jedną z odległych dzielnic Hydarabadu zamieszkiwali trędowaci, których tam lokowano. Jedynie dwukrotnie byliśmy tam, aby zobaczyć tzw. Środek Świata. Znajdowała się tam wysoka wieża wyznaczająca ten środek. Miałem wątpliwości co do tego środka, bo takie środki świata można wyznaczyć wszędzie, jednak samo miejsce ciekawostką było.  

Jednego razu idąc ulicą zobaczyłem leżącego na ulicy półnagiego młode­go mężczyznę. Leżał bokiem z podkulonymi nogami, a z odbytnicy wychodziło mu na odległość około 10 cm coś grubego i czerwonego. Na tym siedziały i unosiły się w powietrzu roje much. Gdy to zobaczyłem myślałem, że z wymiotu­ję tak mnie to odrzuciło.

Nic w tym kraju zdziwić człowieka nie może. Będąc tam dłużej człowiek tępieje i przestaje reagować na podobne obrazki. Przyzwyczaja się do tego i po pewnym czasie wszystko co widzi, wydaje mu się normalne.

Będąc z Borkałą w Bombaju zwróciliśmy uwagę na idącego ruchliwą ulicą młodego mężczyznę w wieku około 30 lat. Na ramieniu niósł podróżny kij, a na nim wisiał niewielki tobołek. Nic by nie było w tym dziwnego, gdyby ten mę­żczyzna był ubrany, ale on szedł kompletnie nagi. Obejrzawszy się na niego byliśmy zdziwieni natomiast inni uczestnicy ulicy nie zwracali na niego uwagi. On nawet pasował do tej ulicy i niewiele się swoją nagością odznaczał, mimo że ulice Bombaju i jego zabudowa to już prawie europejski wzór.

Indie są krajem przeludnionym, więc tamtejsze władze chciały coś z tym zrobić, aby przyrost ludności nie był większy od przyrostu dochodu naro­dowego. Ogłoszono w tym celu ochotniczą sterylizację mężczyzn. Mężczyzna który pozwolił się wysterylizować dostawał radio i 300 rupii(30 dolarów). Byli tacy którzy poddawali się sterylizacji. W niektórych jednak okręgach gdzie rządził syn Indiri Gandhi imieniem Ranish brano chłopów przemocą i sterylizowano. Bardzo się tym naraził społeczeństwu i nie przeszedł w na­stępnych wyborach.

Oprócz skrajności nędzy udało mi się zobaczyć także cząstkę skrajnego bogactwa. Odwiedziliśmy posiadłość maharadży odgrodzonej wysokim murem. Dopuszczona do zwiedzania była tylko mała część jego pałacu, ale było tam tak wiele bogactwa, że wierzyć się nie chce. Były złote bóstwa i prze­piękne rzeźby. W ogromnych salach tak misternie wszystko wyrzeźbione, że odnosi się wrażenie, iż nie rzeźbili to ludzie, lecz jakieś niebiańskie isto­ty. W każdym centymetrze sześciennym widać było ogrom włożonej pracy ludz­kiej. W każdej sali stała ochrona z bronią wymierzoną do strzału. Oglądając to bogactwo nasuwa się pytanie. Dlaczego jeden człowiek posiada takie ogro­mne bogactwo, podczas gdy inni umierają z głodu? Nie mam stamtąd zdjęć, gdyż nie pozwalano wnosić aparatów fotograficznych.

Do naszych znajomych Rosjanek przyjeżdżały czasem Rosjanki z innych miast. Nasze znajome urządzały wtedy przyjęcie i nas zapraszały. W ten spo­sób poznaliśmy kilka innych. Jedna z przyjezdnych wysoka brunetka zaprosiła nas do Madrasu, gdzie na tamtejszym uniwersytecie pracowała. Chcieliśmy z tego zaproszenia skorzystać, gdyż Madras znany jest ze swych zabytków, ale szef nie wyraził zgody na wy­jazd samochodem. Zdecydowaliśmy się z Józkiem Borkałą, że pojedziemy sami autobusem, gdyż inni nie wyrażali ochoty.

Jazda autobusem do Madrasu odległego o 600 km była bardzo ciekawym doświadczeniem. Autobus piętrowy na styl angielski był tak zabity pasażerami, że nie było miejsca palca wbić. Po tej jeździe zacząłem rozumieć, dlaczego ich wypadki samochodowe były tak groźne w skutkach. Po prostu ich autobusy, pociągi, łodzie i statki są przeładowane do granic możliwości, a jazda odbywa się na granicy bezpieczeństwa. Z trudem znieśliśmy tą podróż, ale do Madrasu dojechaliśmy.

Zostaliśmy mile przyjęci, choć bezalkoholowo. Nie pamiętam imienia tej Rosjanki, ale była bardzo miła. Cały czas adorował ją młody i przystojny hindus, który wyglądał na bardzo w niej zakochanego. On jej na krok nie odstępował. Muszę przy­znać, że zazdrościłem jej swobody wyrażania się w języku angielskim. Czę­sto rozmawiała z tym hindusem, a my wówczas siedzieliśmy jak na tureckim kazaniu. Mieszkała na terenie uniwersytetu i tam też zapewniła nam nocleg. Następnego dnia wyruszyliśmy w czwórkę na zwiedzanie Madrasu. Oglądaliśmy tam wiele ciekawych zabytków i wiele też ona nam opowiadała, ale niestety nic z tego nie pamiętam. Wszystko zatarło mi się w pamięci. Nie wiem dlaczego nie mam też stamtąd żadnego zdjęcia. Przespaliśmy tam jeszcze jedną noc i rano autobusem wyruszyliśmy w powrotną drogę do Hyderabadu.

Mogę o Madrasie powiedzieć, że w porównaniu z Hyderabadem jest to miasto czyste i jakby mniej zaludnione. W Hyderabadzie widać więcej egzotyki, a zatem i biedoty wschod­niej Azji. W Polsce słowo Madras kojarzy się z herbatą indyjską o tej wła­śnie nazwie.

Nadszedł taki okres, że wojsko więcej latało na naszych „Iskrach”, a w związku z tym więcej było zgłaszanych nam usterek, reklamacji i problemów. Mieliśmy więcej pracy i stąd każdego dnia jeździliśmy na lotnisko i pra­cowaliśmy dłużej. Nie była to jednak praca tak męcząca i wyczerpująca fizycz­nie jak to, czego doświadczałem pracując w Indonezji czy Afryce. Wprawdzie pieniądze nie były najlepsze, gdyż kontrakt przewidywał transakcję za­mienną za herbatę, ale biorąc pod uwagę dobre warunki bytowe i niewiele pra­cy można było wytrzymać.

Jechałem jednego razu Nysą przez lotnisko i w pewnym momencie zobaczy­łem przed sobą ogromnego węża wylegującego się na betonowej płycie. Był zwi­nięty w kłębek i wyraźnie widać było, że wygrzewa się na słońcu. Rozpędziłem samochód żeby wjechać w niego całym impetem, ale nie dał się zaskoczyć i uciekł mi z przed samych kół. Był to ładny okaz pytona o długości około 3,5 metra.

Jeśli idzie o gady to mieliśmy z nimi często do czynienia, bo sporo było ich na lotnisku. W odległości kilku metrów od naszej siedziby kobry miały gniazdo. Między kamieniami było wejście do ich kryjówki i często widywaliś­my przez okno jak wysunęła się z kamieni, lub w nie uciekła. Nie robiliśmy im krzywdy, one nam także. Hindusi mówili, że są pożyteczne, bo łapią myszy. Zostawialiśmy im często odrobinę mleka w naczyniu, które podczas naszej nieobecności wypijały.

Podczas wycieczek po zakupy do miasta można było oglądać walkę uliczną pomiędzy kobrą a mangustą. Mangusta jest niewielkim zwierzątkiem nieco mnie­jszym od kota i jest śmiertelnym wrogiem kobry. Wynika to z ogromnej zwinno­ści tego zwierzęcia. Walka wygląda w ten sposób, że hindus otwiera płaski ko­szyk, w którym przetrzymuje kobrę. Kładzie go z kobrą na ziemi, a następnie podjudza kobrę, by stanęła do walki. Otwiera drugi koszyk, w którym siedzi ma­ngusta i wypuszcza ją na ziemię. Mangusta na widok kobry natychmiast przysposabia się do walki, jeży się jej sierść na grzbiecie i czai się do skoku. Kobra pierwsza atakuje, ale jej ataki nie przynoszą efektu. Mangusta robi uniki cały czas krążąc wokół kobry. Trwa to przez dłuższą chwilę, by w pe­wnym momencie błyskawicznym skokiem dopaść kobrę chwytając ją za gardło. Walka kończy się zwycięstwem mangusty i jest bezkrwawa, albowiem mangusta jest pozbawiona zębów, a kobra jadu. 

Często na ulicy można było spotkać obrazki prezentowania różnych gadów

Czas szybko mijał i niektórzy z nas mieli za sobą ponad roczny pobyt w Indiach. Zgodnie z przepisami powinni oni skorzystać z miesięcznego urlopu w kraju, ewentualnie mogły do nich przyjechać rodziny. Tak w jednym jak i w drugim wypadku koszty pokrywał CZInż. przy MHZ. Była to poważna instytucja handlująca w większości wypadków bronią. Traktowała poważniej swoich pracowników oddelegowanych do pracy za granicą niż ZUA oszczędzający na finansach lotniczych załóg wykonujących niebezpieczne zadania. CZInż. wybrał to drugie rozwiązanie i rodzinom zafundował podróż do Indii w obie strony. Wszystkie formalności zostały załatwione i właśnie niektórzy oczekiwali na przyjazd swoich ro­dzin. Koszt mieszkania i wyżywienia spadał na pracownika, do którego rodzina przyjeżdżała. Pobyt rodzin nie mógł trwać dłużej jak 2 tygodnie.

Była to nie lada gratka, z której od Adama Chucińskiego skorzystała żona i dwo­je dzieci. Przyjechać także miała żona Eugeniusza Kurgana i żona Stanisława Beka. Razem przylecieć miało 5 osób. Pisałem do swoich synów, o takiej możliwości, ale nic z tego nie wyszło. Nie upłynął jeszcze rok mojego pobytu, więc CZInż. się nie zgodził.

Rodziny przyleciały i zostały z fasonem przez nas przyjęte. Żona Stanisława Beka zamieszkała z nim, gdyż on mieszkał sam i zajmował duży pokój w hotelu. Dla pozostałej czwórki wynajęty został domek ładnie położony i urządzony. W do­mu tym mieszkali nasi znajomi Rumuni John i George, którzy z Percys hotelu przepro­wadzili się tam wcześniej. Uznali oni, że będzie ich to taniej kosztować, więc tam zamieszkali. Teraz naszej czwórce odstąpili swoje lokum na okres dwu ty­godni. Na ten czas skończyło się pijaństwo z nudów. Było więcej zwiedzania, bo szef chętniej dawał samochód, żeby gdzieś pojechać.

Chuciński z żoną i córką, Bek i Kurgan z żonami

Kurgan z żoną, Chojecki i Bek z żoną

Bek z żoną, córka Chucińskiego żona Kurgana i przykuca syn Chucińskiego

Bek z żoną, Chuciński z żoną i synem żona Kurgana, córka Chucińskiego i autor, siedzi Chojecki

Stoją autor i Irena Bek, siedzą Kurgan, żona Chucińskiego, córka i syn Chucińskiego, żona Kurgana i Bek Stanisław.

Marek syn Chucińskiego, Chuciński, Irena Bek z mężem Stanisławem, autor, John i niżej żona Kurgana i żona Chucińskiego 

Lenartowicz, Georg, Chojecki, John, Szczerba, Kurgan z żoną, Chuciński i Siewierski

Borkała, Szczerba, autor, Chojecki, Kurgan, żona Kurgana, George, Siewierski i Chuciński

              Zwiedziliśmy wtedy ruiny ogromnego zamczyska znajdującego się na wysokiej górze. Ciekawostką było, w jaki sposób przed wiekami porozumiewano się między dziedzińcem zamkowym, a stojącą od niego o kilkaset metrów poniżej wartownią. Na dziedzińcu znajdowało się takie miejsce, z którego gdy się zaklaskało to na dole było słychać i odwrotnie. Tak na dziedzińcu jak i przy wartowni były to miejsca o średnicy nie większej niż 10 metrów. Z innego miejsca nic nie było słychać. Było to jakieś echo, które powstawało odbite od murów i usytuowania terenu. 

Stoję w miejscu u podnóża góry, gdzie na szczycie znajdują się ruiny zamczyska. Tylko w tym miejscu i kilka metrów od niego można było usłyszeć głos lub klaśnięcie oddane wysoko na placu zamczyska i odwrotnie

Niektórzy za zaoszczędzone pieniądze kupowali wyroby ze złota. Ja nic takiego nie kupi­łem, gdyż uważałem, że będąc we Lwowie mam możliwość kupić złoto dużo taniej. Natomiast w Hyderabadzie można było kupić bardzo piękne naturalne perły i to się opłacało. Po zakupy pereł przyjeżdżali do Hyderabadu polscy dyplomaci z ambasa­dy w Delhi i z konsulatu w Bombaju. Po tego typu zakupy przyjechał do nas radca handlowy i attache wojskowy z naszej ambasady. Radca pozostawił wówczas szefowi kilka aparatów fotograficznych, aby mu je sprzedał. Jak widać z powyższego wszyscy jak mogli tak dorabiali sobie na boku. Nie wiem, dlaczego w Hyderabadzie perły były tań­sze niż gdzie indziej w Indiach, ale tak było. Sznur prawdziwych pereł kosztował od 400 do 1000 dolarów, za co w Polsce można było wziąć dwa razy więcej. Oczywiście należało się na tym znać, bo jak wiadomo oszustów nigdzie nie brakuje. Chyba tylko dlatego ich nie kupiłem, czego później żałowałem. Kupiłem natomiast dużo korali z sieczki koralowej, korali i agatów. Prawie za bezcen kupiłem około 2 kg różnego rodzaju kamieni do pierścionków. Mieliśmy znajomego złotnika, u którego robiliśmy zakupy. Robił on naszym pierścionki na zamówienie. Przeważnie u tego jednego wszyscy się zaopatrywa­li. Kamienie które kupiłem były to przeważnie agaty, tygrysie oczka, piasek pustyni, kamień księżycowy, chryzoprazy i onyksy. Jak w poprzednich wyjazdach tak i teraz byłem zwolniony od cła, więc mogłem tego przywieść ile chciałem. Kupiłem kilka obrazów inkru­stowanych metalem i plastikiem, mały składany stolik i lampę, a także kasetkę. Wszystko ładnie rzeźbione. Dużo też kupiłem różnych figurek z drzewa sandało­wego. Wszystko przydać mi się miało do mojego nowego mieszkania. Wyjeżdża­jąc do Indii zostawiłem go prawie puste, więc pamiętałem, że po powrocie będę musiał go urządzać. Jeśli kupowałem jakieś rzeczy to z myślą, gdzie to posta­wię, lub powieszę w swoim mieszkaniu.

Złotnik u którego się zaopatrywaliśmy nieźle na nas zarobił. Myślę, że podobnie jak ten u którego zaopatrywaliśmy się w alkohol. Złotnik, aby się nam odwdzięczyć zaprosił nas na wesele swojego syna. Myślę, że tak jak wszę­dzie i tam lubiano się chełpić bogactwem, gdyż złotnik pochwalił się nam, że wesele kosztować będzie 50 tysięcy dolarów. Byliśmy na tym weselu.

Wesele odbywało się wieczorem. Pan młody jechał na białym koniu. Tak pan młody jak i koń byli przystrojeni w przeróżne świe­cidełka i kwiaty. Biedota w orszaku niosła pochodnie, a sztuczne ognie były widoczne z dużej odległości. Byliśmy tam honorowymi gośćmi siedzącymi w pierwszym rzędzie. 

Na weselu u złotnika stoją od lewej Stanisław Szczerba, Józef Borkała, Eugeniusz Kurgan, Adam Chuciński, Teofil Lenartowicz i Stanisław Bek. Na koniu siedzi „pan młody” – syn złotnika

Na weselu u złotnika siedzą Bek Stanisław, Teofil Lenartowicz, Adam Chuciński, Stanisław Szczerba i Eugeniusz Kurgan

Przyjęcie było w stylu angielskim. Jedzenie było przygotowane i oso­bno były talerzyki. Każdy brał co chciał i jadło się palcami. Nie mogłem się napatrzeć jak tamtejsi goście sprawnie jedli wszystko palcami nawet ryż. Dziwiłem się jak dużo potraw można było robić z ryżu. Potrawy były świetnie przyprawiane i smaczne. Posiadają oni ogromną ilość różnego rodzaju przypraw, którymi przy­prawia się potrawy na różne sposoby. Dużo z tych przypraw kupiłem i przywio­złem do swojej kuchni w Mielcu. Dla nas Polaków takie wesele było niesamowi­cie nudne, albowiem nie było tam najważniejszej rzeczy takiej jak al­kohol i nie było tańców. Dlatego chyba wszyscy jesteśmy na zdjęciach bardzo smutni.

Wracając do hotelowego życia obserwowaliśmy z tarasu na piętrze siedzących w ogrodzie przy stolikach gości. Było to coś w rodzaju kawiarni na świeżym powietrzu. Przychodzili tam zamożniejsi hindusi na kawę lub piwo. Przychodziły także prostytutki, które obserwowaliśmy jak umawiały się i dobijały targu z klientami. Były to ciekawe obrazki obyczajowe.

Po wyjeździe rodzin znowu zapanowała monotonia. Po pracy dużą część czasu spędzaliśmy na hotelowym tarasie. Był to świetny punkt obserwacyjny wszystkiego co się wokół hotelu działo. Szczególnie znośnie było siedzieć po południu, kiedy na tarasie był już cień i wieczorem, kiedy nie było tak gorąco. Siedząc uczyłem się angielskiego z książki, a wyuczone słówka czy zwroty starałem się wykorzystywać zwracając się nimi do służby. Początkowo nie rozumieli mnie, gdyż przekręcałem wyrazy, ale także ich angielski nie był czysty, gdyż mówili oni mieszaniną anglo hinduskiego slangu. Jednak powoli i sto­pniowo zaczynałem robić postępy. Poprawiałem wymowę i coraz więcej starałem się mówić z oficerami w pracy, do minimum sprowadzając korzystanie z tłumacza.

Miałem jeszcze jedno zajęcie, którym zabijałem sporą część czasu. Była nim korespondencja, którą pisałem do kraju, a także do swoich kuzynów w Ame­ryce. Korzystałem z pomocy tłumacza Utrackiego, który tłumaczył moje listy na angielski. Z Indii mogłem bardziej swobodnie pisać o wielu sprawach do Ameryki, o których z Polski nie odważyłbym się pisać. Moi amery­kańscy kuzyni znali język polski, ale tylko mówiony, którego nauczyli się od swoich rodziców. Nie chodzili do polskiej szkoły, więc żadne z nich po polsku nie pisało. Kuzynka Alicja, z którą najwięcej korespondowałem była najmłodsza z rodzeństwa i ona już nawet mówionego polskiego języka nie zna­ła. Wynikało to z tego, że z biegiem czasu rodzice coraz mniej mówili w domu po polsku.

Czasem jeździliśmy do takiego lokalu, którego polski odpowiednik nazwy był 3 Asy. Było to coś w rodzaju lokalu nocnego, ale czynny tylko do go­dziny 24. Tańczące tam tancerki występowały w strojach ludowych. Był to zupełnie inny taniec od tych, które się u nas ogląda. U hinduskich tancerek główną rolę w tańcu spełniają głowa i kończyny. Patrząc na hinduską tancer­kę wydaje się, że robi ona wszystko, aby jej tułów stał w miejscu, natomiast tańczą głowa i pozostałe kończyny. Przy czym ich ruchy są błyskawiczne. Za­mierają na chwilę, by następnie szybko odskakiwały od nieruchomego tułowia. Odnosiłem wrażenie, że szczególny nacisk w tym tańcu kładzie się na ruchy palców, całej dłoni i głowy.

Lubiłem obserwować nie tylko tancerki, ale także reakcje publiczności. Taniec odbywał się w rytm ich wschodniej muzyki, na której rytmy w połącze­niu z tańcem publiczność bardzo spontanicznie reagowała. Nie działała na mnie ta muzyka tak, jak w wypadku naszych melodii tanecznych, kiedy nogi same rwą się do tańca. Dziwiło mnie jak można tak spontanicznie reagować na taką kocią muzykę.

Widzowie w trakcie oglądania tańca i słuchania muzyki coraz bardziej się podniecali. Dla mnie nie mniej ciekawe jak spektakl było ogląda­nie reakcji widowni. Jeśli któremuś z widzów spodobał się taniec lub tancer­ka i chciał wyrazić swój aplauz to podchodził do niej i obrzucał ją pienię­dzmi. Żeby efekt dłużej trwał to obrzucanie odbywało się pojedynczymi bank­notami. Służba chodziła i te banknoty zbierała. Obrzucana pieniędzmi tancerka nic z tych pieniędzy nie dostawała.

Po tego typu tańcach ludowych było coś w rodzaju striptizu, ale tan­cerka rozbierała się tylko do pasa. Także i w tym wypadku podchodzono i ob­rzucano ją pieniędzmi, tancerka po swoim występie chodziła po sali tańcząc i niektórym siadała na kolanach. Ponieważ siadała przeważnie tym, którzy ob­sypywali ją pieniędzmi, więc czasem i któryś z nas miał taką przyjemność.

Jednego razu poszliśmy do „3 Asów” z pewnym dyplomatą, który z Delhi nas odwiedził, a po występie zaprosiliśmy jedną z tych tancerek do hotelu. Tancerka przyszła razem ze swoją matką przyzwoitką. Było trochę śmiechu z tego wydarzenia, bo matka chciała sprzedać swoją córkę za grube pieniądze. Najprawdopodobniej wzięła nas za bogatych Amerykanów.

Po wyjeździe rodzin zwolnił się dom, w którym oni mieszkali. Ponownie wprowadzili się tam Rumuni John i George, a reszta domu stała pusta. Było tam jeszcze dwa pokoje puste, a Rumuni nama­wiali nas, żeby dwóch z nas poszło tam mieszkać. Ponieważ była to dla mnie kusząca propozycja pewnego odizolowania się od reszty towarzystwa, namó­wiłem Władka Siewierskiego z Rzeszowa, specjalistę od silników, abyśmy z tego skorzystali. Była tam możliwość gotowania, a ja chciałem sobie pokucharzyć. Domek posiadał 4 ładne pokoje i była duża kuchnia z pełnym wyposażeniem kuchennym. Poza tym wychodziło to o wiele taniej niż mieszkanie i jedzenie w hotelu. Domek położony był w spokojnej i ładnej dzielnicy i oddalony o kilkaset metrów od hotelu w kierunku lotniska tak, że nie wymagało to zbaczania z drogi jadących z hotelu do pracy kolegów. Była tylko jedna wada, a mianowicie nie było klimatyzacji, więc trze­ba było się więcej pocić. Po rozmowie z szefem zgodził się dać nam pie­niądze, które płacił za nasze jedzenie i hotel, więc nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy się tam przeprowadzili. Zrobiliśmy tak i pamiętam, że dużo zyskałem finansowo.

 Władek Siewierski był z WSK Rzeszów, gdyż silniki na Iskrach były ich produkcji, więc musiał tam być także i ich przedstawiciel. Zmienił on swojego kolegę Krzysztofa Marka, który był tam już od dwu lat. Władek nie stronił od butelki, ale aby to czynić chodził do Persys Hotelu, gdzie mieszkali pozostali, czego ja na szczęście nie musiałem oglądać. Fot 27108, 27109

Władysław Siewierski i Teofil Lenartowicz

Jak wyżej

Zajmowałem w tym domku osobny pokój i mieszkało mi się bardzo dobrze. Władek często chodził do kolegów w Percys Hotelu, a mieszkający Rumuni nie zakłócali spokoju. Mogłem teraz częściej spotykać się z Rosjanką Wierą. Odwiedzaliśmy się nawzajem, ale nie chcieliśmy żeby ktokolwiek wiedział, a szczególnie komsomołka Tamara, która bardzo mogłaby Wierze zaszkodzić. Wiera była wykształconą i mądrą kobietą. Była żoną generała, więc na pewno musiała być partyjna i popierać system sowiecki, a mimo tego w głębi duszy odczuwa­ła niesprawiedliwości tego systemu. Gdy bliżej poznaliśmy się spadła z niej maska obłudy i zaczęliśmy częściej o tematach politycznych rozmawiać. Nie chciała jednak rozmawiać, gdy ja byłem u niej. Unikała wówczas rozmów na tema­ty polityczne. Przypuszczam, że bała się podsłuchów co w systemie sowieckim było normalne. Dużo jej opowiadałem o wszystkim co się w Polsce dzieje. Był koniec roku 1977, a wtedy w Polsce mówiło się już o wszystkim swobodnie. Wprawdzie była to ograniczona swoboda, gdyż panowała cenzura i nie było swo­body publikacji, ale w porównaniu z tym, co było w Związku Radzieckim było to jak niebo i ziemia. Opowiadałem jej rzeczy, o których ona nie miała pojęcia. Chłonęła moje opowieści i była ich coraz bardziej ciekawa. Pochodziła z Doniecka, a jej mąż był generałem.

Z Rosjanką Wierą na tle świątyni Kriszna

Rosjanka Wiera i Teofil Lenartowicz

My Polacy nie mieliśmy tak ciasno założonych klapek na oczy jak to mie­li obywatele sowieccy, a poza tym potrafiliśmy pod tymi klapkami podglądać świat z boku. Miałem już wtedy wyraźny obraz tego, co dzieje się naprawdę w Polsce, a także jeżdżąc do Lwowa znałem aktualną sytuację w Związku Radziec­kim. Wiera początkowo była mi nieufna i nie chciała na tematy polityczne ro­zmawiać, ale w miarę jak się znaliśmy czuła się coraz bardziej swobodnie. Zbliżyliśmy się do siebie najbliżej jak tylko może mężczyzna z kobietą. Nie była pięknością, ale było nam ze sobą dobrze, a poza tym zabijaliśmy tym sposobem otaczającą nas wokół nudę. Korespondowaliśmy ze sobą, gdy wróciliśmy do własnych krajów. Odwiedziła mnie nawet we Lwowie, kiedy bywałem tam przekazując samoloty AN-2. Przyjechała do Lwowa ze swoją koleżanką i były przez dwa dni, ale od tej pory zerwały się nasze kontakty.

Mieszkając i stołując się samodzielnie częściej chodziłem po bazarze, albowiem musiałem zaopatrywać się w artykuły żywnościowe. Mogłem tam kupić prawie wszystkie znane nam jarzyny i owoce, a także mnóstwo nieznanych u nas w Polsce. Z owo­ców najczęściej kupowałem ananasy, grejpfruty i mango. Były one wyjątkowo so­czyste i słodkie, bo dojrzewały w naturalnych warunkach. Najbardziej jednak smakowało mi mango. Był to owoc wielkości dłoni, koloru żółtego z pestką w środku, niesamowicie soczysty o winno słodkim smaku. Kupiłem jednego razu takie mango u nas w Polsce, ale to nie było to samo i nie smakowało mi. Z jarzyn kupowałem kapustę, marchewkę, ogórki, cebulę, ziemniaki, pomidory i inne. Pomidory i ziemniaki nie były jednak tak smaczne jak nasze. Widocznie była to kwestia klimatu, w jakim rosły. 

Przy owocowym straganie na bazarze

            Miałem gdzie gotować, bo była duża kuchnia i był do dyspozycji cały kuchenny sprzęt. Z kuchni korzystałem tylko ja i kochanica Georga, którą z racji jej drobnej postaci nazywaliśmy Chicken (kurczak). Ugotowałem jednego razu kapustę po swojemu i zaprosiłem kolegów. Bardzo im smakowała. Zastanawiałem się jak ukisić ogórki, ale doszedłem do wniosku, że nic z tego nie będzie, gdyż nie znalazłem na tamtejszym bazarze kopru. Pytałem o niego korzystając z angielskiej nazwy wziętej ze słownika, ale nikt nie wiedział co to takiego. Zrobiłem też próbę kiszenia kapusty, ale też się nie udała. Robiłem to wcześniej podczas pobytu w Sudanie i też nic z tego nie wyszło. Wówczas nasz lekarz powiedział, że nie ma tam koniecznych do ukiszenia bakterii. Teraz w Indiach ponowiłem próbę z nadzieją, że się uda, ale bezskutecznie. Kapusta stała uciśnięta z so­lą, aż zbielała i zrobiła się niesmaczna, ale nie ukisła.

Gotowanie nie jest niczym trudnym, a w doda­tku można to zajęcie polubić. Mając wolny czas zabawiałem się w kucharza. Wiele rzeczy potrafiłem już wcześ­niej robić. Miałem satysfakcję, gdy coś wyszło mi dobrze.

Jak wcześniej wspomniałem mieszkaliśmy w wynajętym domu w czwórkę. Pozo­stali Rumuni i Władek Siewierski nie byli takimi domatorami jak ja i przychodzili do domu na noc. Władek Siewierski chodził odwiedzać pozostałych kolegów w Percys Hotel, a John chodził do swojej Mary, z którą byli w sobie na śmierć i życie zakochani. Najwięcej czasu w domu oprócz mnie spędzał George, gdyż przychodziła do niego „Chicken”. Mieszkała u niego często po kilka dni i zawsze gotowała mu różne indyjskie potrawy. „Chicken” miała nie więcej jak 150 cm wzrostu i przy tym była bardzo drobna, wyglądała jak dzie­cko. Świetnie jednak gotowała indyjskie potrawy. Potrafiła na wiele sposobów gotować ryż. Najbardziej podziwiałem ją, kiedy sprawnie pozbawiała się kamieni z ryżu. Brała ryż na sito i sprawnymi ruchami w wodzie potrafiła tak robić, że oddzielały się one od ryżu i wtedy w łatwy sposób mogła się ich pozbyć. Pisałem już, że czego jak czego, ale kamienia tam nie brakowało, a więc było go pełno nawet w ryżu. Próbowałem się nauczyć usuwać kamienie z ryżu sposobem „Chicken”, ale mi się nie udało.

Próbowałem też podszczypywać ją, żeby sprawdzić czy uda się ją uwieść, gdy byliśmy sami w kuchni, ale też się nie udało. Potwierdziło to regułę, że hinduski są bardzo wierne swoim mężczyznom. Panowały między nami przyjazne stosunki. Pokazywała mi jak przyrządzać wiele potraw na sposób hinduski, a trzeba powiedzieć, że było to bardzo ciekawe, gdyż w jej kuchni nie było ani grama mięsa ni tłuszczu zwierzęcego.

Potrafiła przyrządzić na­dziewaną paprykę z ryżem i przyprawami tak jak to robiła pani profesorowa, gdzie mieszkaliśmy kiedyś z kolegą Florkiem w Bukareszcie. Tamte w Rumunii były jed­nak częściowo z mięsem, natomiast te, które robiła Chicken były całkowicie bez mięsa, choć jednakowo dobre. Należy podkreślić, że w Indiach używa się ogromną różnorodność przypraw. Jest tych przypraw tak wiele, że poznanie ich zastosowania jest tak trudne jak poznanie samych Indii. Dużo tych przypraw przywiozłem do domu i używałem w swojej kuchni przez szereg lat.

Czas mijał i zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Powysyłałem życze­nia świąteczno-noworoczne do wszystkich z rodziny, także i do tych z Amery­ki i znajomych. Dziwnie zapowiadały się święta bez choinki i trzeszczącego pod butami śniegu, mrozu i tego wszystkiego, co towarzyszy naszym świętom. Święta spędzone poza rodziną nie mają uroku, a takich świąt miałem już wiele. Samotne święta znałem od czasu, gdy byłem w Warszawie, gdyż nie zawsze mogłem przyjechać do domu. Takie święta pamiętałem z Indonezji, z Afryki, a nawet ze Lwowa. Podobne święta zanosiły się i tym razem. Koledzy wybierali się na dłuższą wycieczkę, żeby zwiedzić starożytne pornograficzne rzeźby wyryte w kamieniu. Zapomniałem nazwę miasta, w którym to się znajduje, ale było to gdzieś na wysokości Delhi, a więc daleko od Hyderabadu. Kiedy zostałem sam ogarnęła mnie chandra, a poza tym byłem na nich wściekły, nie pamiętam już o co, i nie pojechałem z nimi zostając sam. Rumunów i Chicken też nie było, a nawet Wiera i pozostałe Rosjanki gdzieś wyjechały. Gdybym przynajmniej radio miał, w którym mógłbym nastawić jakąś stację nawet nie polską i posłuchać kolęd, ale tego też nie można było zro­bić. Była wigilia, a ja leżałem na łóżku i zastanawiałem się, co zrobić z czasem w ten wigilijny wieczór. Zamierzałem pójść na pasterkę do katolickiego kościoła, ale do północy było jeszcze sporo czasu.

Kościół katolicki w Hyderabadzie

Wnętrze katolickiego kościoła w Hyderabadzie

Nagle ktoś zapukał. Przez chwilę zastanawiałem się, kto to może być, ale okazało się, że był to Jurek, Ślązak z Bytomia poznany przez nas w Indiach. Ucieszyłem się ba­rdzo z tej wizyty, bo stało się jasne, że nie będę już świąt spędzał samotnie. Przyjechał do Percys Hotelu, gdzie nikogo nie zastał, ale ktoś ze służby powiedział mu, że ja nie pojechałem i podał mu dane gdzie mieszkam. Przywitaliśmy się bardzo serdecznie, albowiem okazało się, że uciekał on przed samotnością przez święta i w tym celu przyjechał do Hyderabadu. Jego koledzy tak samo jak moi wyjechali gdzieś i on pozostał sam.

Jurka wraz z grupą kilku innych Polaków poznałem w Percys Hotelu, gdzie mieszkali przez jakiś czas. Byli oni pracownikami Zakładów Naprawczych Taboru kolejowego w Bytomiu, a ich zakład specjalizował się w remontach lokomotyw.      Posiadali oni jedyną metodę remontu kół lokomotywy bez ich demontażu. Tak jak mi Jurek tłumaczył, podczas remontu lokomotywy należy jej koła przeto­czyć na obrabiarce, gdyż w czasie długiej eksploatacji koło zatraca swój kolisty kształt i robi się owalne. Ze względu na ciężar lokomotywy, demontaż kół, przeta­czanie na obrabiarce, a następnie montaż, jest to proces bardzo pracochłonny. Ich metodą przetaczanie kół odbywa się bez demontażu. Lokomotywa wjeżdża na duży przyrząd, na którym odbywa się operacja przetaczania kół metodą skra­wania. Jest to metoda prosta, tania i tym właśnie zajmował się Jurek ze swoją grupą.

Przesiedzieliśmy z Jurkiem cały wieczór, przegadaliśmy i wypiliśmy dwie butelki szkockiej whisky. Opowiadał mi, że warunki jakie my mamy w Hyderabadzie są nieporównywalnie lepsze od tych jakie oni mają w terenie. Mieszkać muszą w warunkach bardzo prymitywnych, gdyż nic innego nie ma. Trudności ma­ją z wyżywieniem i innymi sprawami. Pomyślałem sobie wówczas o tych waru­nkach, jakie ja miałem w Afryce i to, co tam przeżywałem. Najprawdopodobniej oni mieli podobnie.

Jurek, jako Ślązak był człowiekiem serdecznym i wylewnym. Świetnie się nam rozmawiało i już dobrze się nam z głów kurzyło i języki zacinały się w gębie, kiedy postanowiliśmy, że pójdziemy na pasterkę. Dopóki jednak sie­dzieliśmy w pokoju pod wentylatorem to było dobrze, ale gdy wyszliśmy na ze­wnątrz to coraz bardziej alkohol dawał znać o sobie. Panowała wyjątkowo upalna i parna noc. Jurek chwiał się na nogach, a ja go podtrzymywałem. Nie byłoby to nic trudnego gdyby Jurek był ułomkiem, ale on był wysoki, tęgi i ważył ponad 100 kg. Widocznie musiałem trzymać się lepiej niż on, bo to ja jego prowadziłem, a nie on mnie. Całe szczęście, że do kościoła mieliśmy tylko kilkaset metrów. Zaszliśmy i nawet siedzieliśmy w ławce. Nie wiem jak wyglądaliśmy w oczach tamtejszych uczestników pasterki, ale jakoś ona się odbyła. Po pasterce zaprowadziłem Jurka do Percys Hotelu gdzie miał po­kój, a ja poszedłem spać do siebie. 

Teofil Lenartowicz i Ślązak Jurek

Cóż to była za pasterka, kiedy szło się na nią w upale i samej koszulce z krótkim rękawem. Pod butami nie skrzypiał śnieg, zmarzniętych uszów nie trzeba było zacierać. W oknach nie widać było migających światłami choinek i nie słychać było dalekich odgłosów kolędników i kolęd. Taka właśnie paste­rka i takie święta marzyły mi się często wtedy, gdy sięgałem pamięcią do lat młodości. Mimo ciężkich czasów były to cudowne święta. Czekało się na nie z utęsknieniem, wypatrywało pierwszej gwiazdki na niebie, a następnie biegło pod choinkę oglądać prezenty. Rodzice wołali do wigilijnego stołu, a później śpiewało się kolędy.

Tęskniło mi się już za naszym polskim klimatem, śniegiem, mrozem, a póź­niej wiosną i latem. Wprawdzie w kraju zima często dawała mi się dobrze we znaki, ale natura ludzka taka jest, że zawsze chce się tego, czego się nie ma. W naszym klimacie czeka się do wiosny, lata, zimy i znowu do wiosny, więc nie ma u nas takiej klimatycznej monotonii, jaka panuje w tropiku, gdzie na okrągło jest upał. Nie ma tam nawet skoków temperatury takich, że jednego dnia jest upalnie, a na drugi dzień temperatura spada o 10 stopni Celsjusza w dół, a często i więcej. Czasami aura przynosi i tam różne niespodzianki, ale są to rzadkie wypadki.

Miałem możność oglądać tereny zniszczone tajfunem. Straszny to był wi­dok. Wprawdzie żywioł nie dosięgał Hyderabadu, ale obserwowałem z jaką ogromną prędkością pędziły na niebie czarne, groźne chmury. Biła z tego zjawiska jakby groźba, w której Stwórca chciał przekazać człowiekowi przestrogę za to, że źle czyni nie przestrzegając jego wskazówek.

Pojechaliśmy na tereny, przez które przeszedł tajfun, zobaczyliśmy prze­rażający obraz. Wszystko, co było na ziemi zostało zmiecione. Nie było domów, drzew, znikły uprawy. Jakaż to ogromna siła czyni takie spustoszenie? Czynią to ogromne trąby powietrzne tworzone na oceanie. Potężna siła wysysa z ocea­nu ogromne masy wody i wyciąga ją do wysokości kilku tysięcy metrów. Masy wo­dy przemieszczają się z dużą prędkością i uderzają w ląd. Wichura towarzyszą­ca temu zjawisku porywa wszystko, co z ziemi wystaje, a masa wody dopełnia reszty spłukując do oceanu. Na terenach nawiedzonych tajfunem jeszcze przez kilka lat nic nie urośnie ze względu na skażenie gleby słoną wodą.

Minął okres wyznaczony kontraktem na wynajęcie domku, więc ponownie przeprowadziliśmy się do Percys Hotelu. W Polsce była już wiosna 78 roku. Nasza praca w Indiach powoli dobiegała końca, a my coraz częściej myśleliśmy o po­wrocie do domu. Przesiadując na hotelowym tarasie zauważyłem, że z drzewa sto­jącego tuż obok hotelu spadły właśnie kwiaty i liście, a następnie ponownie się zazieleniły i zakwitły. 

Stoję na tle kwitnącego na czerwono drzewa

Podobnych drzew było więcej i były one bardzo ciekawe. Jedno z nich ro­sło właśnie przed naszym hotelem. Dlatego były ciekawe, że cały czas kwitły pięknym czerwonym kwiatem tak gęstym, że drzewo wydawało się być jednym wie­lkim czerwonym całunem. Z tych drzew w ciągu jednego miesiąca spadły kwiaty i liście i natychmiast zaczynały od nowa kwitnąć. Ponad kwiatami unosiło się setki kolibrów zbierających nektar z kwiatów. Te maleńkie ptaszki o przeróż­nych kolorach unosiły się ponad kwiatami. Trzepocząc skrzydełkami prawie sta­ły w miejscu ponad kwiatkiem i w ten sposób zbierały z kwiatu nektar. Niektó­re z nich były wielkości motyla, a niektóre nawet mniejsze. Takie kwitnące drzewo z unoszącymi się nad kwiatem kolibrami było wspaniałym widowiskiem. Uroku dopełniało świergotanie ptactwa. Mogłem godzinami siedzieć na tarasie i podziwiać piękno tego zjawiska. Na gałęziach drzewa często zobaczyć można było kameleona. Schodził on po pniu na ziemię i odwrotnie. Gdy siedział na pniu był brązowy, lub szary jak pień, a gdy wchodził w trawę natychmiast robił się zielony. Często siedzącego na pniu starałem się spłoszyć, ale on widocznie sądził, że tak się upodobnił do koloru pnia, że jest niewidoczny i nie musi uciekać. Musiałem dopiero prawie go dotknąć, aby dał szusa i uciekł. 

Tadeusz Świątek, Eugeniusz Kurgan i Teofil Lenartowicz

Eugeniusz Kurgan, Teofil Lenartowicz i Janusz Chojecki

Trzeba powiedzieć, że duża część ptaków w Indiach nie bało się człowieka. Przecież hindusi, a tych była spora część społeczeństwa, wierzyli w reinkarna­cję, nie zabijali żywych stworzeń i nie robili im krzywdy. To chyba miało swój wpływ w fakcie, że wrona czy inny ptak zachowywał się jak gołąb na kra­kowskim rynku. Jeśli idzie o współżycie ze światem zwierzęcym to hinduizm miał w tym swoją dobrą stronę.

Jednego razu zauważyliśmy, że po palmach i innych drzewach uganiają się małpy. Dwie z nich średniej wielkości nieco większe od pawiana baraszkowały na sąsiednim drzewie i chodziły po dachu hotelu. Wydawały się nie zwracać uwagi na ludzi, zresztą ludzie oprócz nas też nie zwracali na nie uwagi. Nie wiadomo skąd wzięły się te małpy w mieście. Chłopcy hotelowi mówili, że to są dzikie małpy. Gdy małpy na dłużej zadomowiły się na dachu, a dach był płaski postanowiłem z Genkiem Kurganem, że pójdziemy do małp na dach. Wchodziło się tam po schodach, a następnie wąskim przejściem przez zamknięte drzwi. Wziąłem 2 banany i razem z Genkiem weszliśmy na dach. W odległości 10 metrów zobaczyłem dwie małpy, które nie zareagowały na nas. Z wyciągnię­tą ręką i bananem w dłoni przesuwałem się w kierunku małp. W pewnym momencie jedna z nich spostrzegła mnie i dała w moim kierunku potężnego susa. Trudno mi powiedzieć czy tak spieszyła się biegnąc po banana, którego trzymałem w dłoni, czy miała agresywne zamiary. Wolałem jednak zamiarów tej małpy nie sprawdzać i razem z Genkiem daliśmy drapaka zatrzaskując za sobą drzwi. Bałem się po prostu, że ta małpa wskoczy na mnie, a bądź co bądź była to duża małpa. Tak się skończyło spotkanie z dzikimi małpami. Miałem w pamięci jesz­cze inne spotkanie z małpą, kiedy będąc małym chłopcem dawałem w ZOO małpie śliwkę. Wówczas ta bestia zamiast za śliwkę to złapała mnie za palec i bole­śnie ugryzła, ale o tym pisałem już wcześniej.

Pora wspomnieć o tym, że gdy nie jechaliśmy do pracy to czasem wybierałem się na basen do hotelu RITZ. Można tam było za drobną opłatą zażyć kąpie­li w basenie, który ten hotel posiadał. Pozostali koledzy nie chcieli korzystać z kąpieli w basenie, ze względu na możliwość złapania jakiejś choroby. Ja jednak uzna­łem, że jeśli przeżyłem tak ciężkie warunki jak te Afryce, to nic gor­szego przytrafić mi się nie może. Chodziliśmy na ten basen tylko z Januszem Chojeckim, bo on też się nie bał.  

            Ciekawost­ką tego hotelu było to, że polski powieściopisarz Wojciech Żukrowski mieszkał w nim pisząc swą słynną powieść Kamienne tablice. Przeczytałem tą powieść po powrocie do kraju, ale wiele opisywanych fragmentów powieści o Indiach nie zgadzały mi się z tymi realiami, które sam widziałem.

Janusz Chojecki – nasz tłumacz na tle hotelu Ritz

Podczas jednej z wycieczek zwiedziliśmy ciekawe ZOO. Najbardziej interesująca była ta część, gdzie dzikie zwierzęta nie były w klatkach, lecz żyły na wolności. Za opłatą wjeżdżało się tam w specjalnie do tego celu przezna­czonym samochodem. Była na nim duża mocna klatka, w której siedzieli wi­dzowie. Samochód jeździł wśród zwierząt, a one nie zwracały na nas uwagi. W ten właśnie sposób oglądałem dzikie zwierzęta od strony klatki.

Stoję w rezerwacie przyrody na tle wykutych z kamienia prehistorycznych zwierząt

Lwy w rezerwacie przyrody widziane z klatki na samochodzie

Pobyt w Indiach powoli zbliżał się do końca. Mijał już 16 miesięczny okres mojego pobytu. Praca stopniowo kończyła się i trzeba było stopniowo likwido­wać bazę i będący tam majątek. Należały do niego 3 samochody z przynależnymi doń częsciami, wiele urządzeń zamiennych samolotów Iskra, a także różnego rodzaju innego sprzętu, pozostałego po kilkuletniej działalności polskiej grupy. Nie było sensu wysyłania tego z powrotem do kraju. Samochody były przeważnie niesprawne i nie opłacało się ich wysyłać, gdyż transport do kraju kosztowałby drożej niż wysyłany sprzęt. Wiadomo było, że na koniec zrobi się protokół likwidacji, lub przekazania stro­nie indyjskiej. Już coraz to zagabywali nas różni kupcy, to o kupno maszyny do pisania, lodówki, samochodu czy czegoś innego. Kręcili się w tym celu koło naszej grupy różne typy.

            Ponieważ grupa miała być systematycznie stopniowo zmniejszana, więc wypadło, że wyjedzie Borkała i ja. Zacząłem przygotowywać się do wyjazdu. Kupiłem dużą czerwoną walizkę, albowiem musiałem zmieścić do niej rzeczy zajmujące dużo miejsca. Należał do nich stolik składany, lampa drewniana rzeźbiona, kilka sztuk obrazów inkru­stowanych, kasetka, figurka rzeźbiona i wiele mniejszych różnego rodzaju rzeźb z drzewa sandałowego. Po powrocie żałowałem, że kupiłem taką dużą wali­zkę, bo nigdy później do niczego mi się ona nie przydała. Mogłem kupić dwie mniejsze walizki, które mogłyby być bardziej przydatne.

Już przed samym wylotem kupiłem jeszcze kupon ładnego sari, z którego kobiety robiły sobie odzienie. Piszę, że było to odzienie, a nie suknia, bo nic z tego nie było szyte. Był to po prostu 5-metrowy kupon bardzo delikatne­go przewiewnego materiału o różnych wzorach. Kobieta owijała się tym od pasa w dół, a koniec tego zarzucała przez plecy. Kobiety ubierały do tego coś w ro­dzaju króciutkiego serdaczka zastępującego jednocześnie biustonosz. Kobieta idąca w takim ubiorze miała widoczny z tyłu goły tors i część brzucha. Nosi­ły to kobiety tak biedne jak i bogate z tym, że oczywiście biedne ubierały tandetną szmatę, a bogate bardzo przewiewne i drogie gatunki sari. Kobiety ubrane w sari, wyglądały w tym ubiorze majestatycznie. Przynajmniej ja tak to odbierałem.

27129 Kobiety w sari

Mógłby ktoś powiedzieć, że sari w Indiach i batik w Indonezji to jedno i to samo. Jednym się owijano i drugim też. Jest to prawda, ale podobieństwo kończy się na owijaniu. Sari było delikatną tkaniną przewiewną o długości 5 metrów natomiast batik ze względu na ręcznie malowane wzory był więcej sztywny. Malowane ręcznie wzory były niepowtarzalne. Przeważnie były to wzo­ry kwieciste, ale były też i inne. Długość batiku miała 3,5 metra i nieco in­ne było jego upinanie.

Kobiety w Indiach tak jak wszędzie na świecie kochają się w świecideł­kach, ale w Indiach szczególnie kochają się w bransoletkach. Noszą je w du­żych ilościach na rękach, nogach i palcach tak u rąk jak i nóg. Bogate kobie­ty noszą bransolety złote, średnie srebrne, a te najbiedniejsze z byle czego, a więc z miedzi, aluminium, plastiku czy nawet z żelaza.

Tadeusz Światek, Teofil Lenartowicz, Eugeniusz Kurgan i ubogie kobiety

 Tadeusz Świątek, Janusz Chojecki, Teofil Lenartowicz i ubogie kobiety

Zbliżał się koniec pobytu w Indiach. Mieliśmy już bilety, paszporty i byliśmy zabukowani na samolot. Z Wierą pożegnałem się wcześniej, gdyż ona jeszcze przede mną wyjechała do Związku Radzieckiego. Umówiliśmy się, że jak będę we Lwowie to napiszę do niej na adres jej koleża­nki, wówczas ona może mnie odwiedzi. Nie chciała żebym do niej pi­sał z Polski, nawet na adres jej koleżanki. Uznała, że kontakt z Polakiem jest zbyt niebezpieczny dla niej.

Samolotem Air India polecieliśmy z Borkałą do Bombaju, gdzie czekać musieliśmy dwa dni na samolot, skąd już polskim samolotem LOT-u mieliśmy pole­cieć do Warszawy. W naszym konsulacie w Bombaju mieliśmy pobrać zaświadczenia o okresie pobytu w Indiach. Służyć nam miało przy odprawie celnej, jako zwolnienie od cła, które po dłuższym od 6 miesięcy pobycie przysługiwało. Służyć będzie także w kraju, gdyż zgodnie z ustawą po pobycie ponad 6 miesięcy, wracaliśmy jako przesiedleńcy. Oprócz zwolnienia od cła dawało nam to możliwość bezcłowych zakupów w Baltonie, co w tamtych latach w Polsce, gdzie były odczuwalne braki wszelkich towarów, było wartością bezcenną.

Załatwiliśmy sprawę w konsulacie i co nieco poplotkowaliśmy z tamtejszymi urzędnikami. Usłyszeliśmy od nich kilka ciekawostek, a jedna z nich dotyczy­ła panującej w Bombaju żółtaczki. Otóż ujęcie wody pitnej w Bombaju brane jest z jakiejś zatoki, w której kąpią się dorośli i dzieci wśród nich zakażeni żółtaczką. Zakażają oni wodę, która przez filtry przedostaje się do wodociągów. Mieszkańcy piją tą wodę, zakażają się i z kolei idą się kąpać i tak w koło. Żółtaczka jest na okrągło i nie ma siły żeby ją wytępić. Pracownicy konsulatu zaopatrywali się w wodę przywożąc ją z jakiegoś źródła. Przestrzegali nas przed piciem wody z kranu.

Bombaj jest miastem budowanym na wzór europejski. Wysokie wieżowce, szerokie ulice. Była to prawie europejska metropolia. Miasto leżące na zacho­dnim brzegu Indii zdawało się wpadać do oceanu. Zakupów już nie robiliśmy, więc mając cały wolny dzień poszliśmy wzdłuż wybrzeża oglądać miasto od strony oceanu. 

Bombaj w porównaniu z Hyderabadem, to niemal europejska metropolia

Teofil na ulicy Bombaju

Bombaj wydawał się niemal wpadać w wody Oceanu Indyjskiego

Stoję na tle piętrowego autobusu

Na ulicy Bombaju

Idąc wybrzeżem dotarliśmy do miejsca, gdzie znajdowały się ogromne akwaria. Schodziło się po schodach w podziemia, gdzie się znajdowały. Myślę, że te akwaria baseny miały połączenie z wodą oceanu. Oglądało się podwodne cuda oceanu przez ogromne szyby. Były tam chyba wszystkie żyjące ryby w oceanie łącznie z rekinami i chyba tylko wielorybów nie było. Oglądając to można było podziwiać jak przeogromna jest pomysłowość natury i jak wielka jest różnoro­dność gatunków ryb żyjących w oceanie.

Idąc dalej plażą mogliśmy podziwiać hindusów budujących z piasku swoje bóstwa. Przystanęliśmy obok jednego, który tworzył bardzo dokładną kopię bóstwa Kriszny. Sądzę, że musiało go to kosztować wiele żmudnych godzin pracy, która przy najbliższym przypływie oceanu zostanie zniszczona, albowiem pierwsza fala, która nadejdzie zniszczy wszystko zmywając do oceanu z takim trudem zbudowane bóstwa. 

Stoję na tle lepionego z piasku bóstwa

Jak wyżej

Odniosłem wrażenie, że ci ludzie mieli ogromne zamiłowa­nia do malarstwa i rzeźby. Jeśli gdzieś widać było wolny kawałek ściany, naty­chmiast ktoś stawał i malował swoje ulubione bóstwo. Dotyczyło to także asfa­ltowej powierzchni jezdni czy chodnika. Zauważyłem to w Hyderabadzie i w Bombaju było to samo.

Ostatnie fotografie robiłem ostatnim pozostałym z zapasów czarno-białym filmem. Fotografowałem Borkałę jego aparatem, natomiast on fotografował mnie moim i stąd na wszystkich tych zdjęciach jestem sam.

Wszystkich zdjęć zrobiłem w Indiach bardzo dużo, ale nie sposób jest ich w całości zaprezentować. Szkoda, że nie była w tamtych czasach znana fotografia cyfrowa, bo byłyby to wspaniałe zdjęcia. Pomimo jednak ich niskiej jakości coś one obrazują i choć w części przybliżają do tamtych wydarzeń.

Następnego dnia rano pojechaliśmy na lotnisko, bez zakłóceń dokonaliś­my odprawy celnej i wsiedliśmy do naszego samolotu LOT. Leciał ten samolot z Tajlandii do Warszawy. Nie pamiętam, jakim lecieliśmy samolotem, ale na pewno był to jakiś Tupolew, bo w tamtych czasach inne niż radzieckie na naszych liniach nie latały. Mieliśmy tylko jedno lądowanie w Dubai, a po­tem prosto już polecieliśmy do Warszawy. Kupiliśmy jeszcze w wolnocłowym sklepie w Dubai jakieś drobiazgi, gdyż był to jeden z najtańszych sklepów.

Gdzieś koło południa wylądowaliśmy na Okęciu. Było na tyle wcześnie, że zaraz po odprawie celnej pojechaliśmy na dworzec i złapaliśmy pociąg.

Wprawdzie był to pociąg z przesiadką, ale jechaliśmy już do domu, a to było najważniejsze. Pamiętam zabawną historię, która wydarzyła się na dworcu kole­jowym, w Mielcu, gdy wysiedliśmy z pociągu. Po Józia Borkałę na dworzec wyszedł syn. Chodził on po peronie i szukał ojca, natomiast Józek rozglądał się za synem. Był taki moment, że stali do siebie odwróceni plecami i się szukali. Gdy się zauważyli to w pierwszym momencie nie mogli się poznać. Obserwowałem ich i śmiać mi się chciało z tego wydarzenia.

Tak zakończył się półtoraroczny okres mojego pobytu w Indiach. Był sierpień 1978 roku, a ja miałem już 50 lat.

 Teofil Lenartowicz

Wrocław, dnia 2 stycznia 2021 roku

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułW poniedziałek PSZOK-i będą zamknięte
Następny artykułLubinianie wrócili do treningów