Pensjonat „Karina” w Wiśle to kameralny obiekt, są tutaj 62 miejsca noclegowe w dwu- i trzyosobowych pokojach. Słynie z domowej kuchni oraz wielu atrakcji dla turystów. Zimą to np. możliwość skorzystania z wyciągu narciarskiego dla dzieci i początkujących miłośników białego szaleństwa, zorganizowania kuligu w malowniczej Dolinie Białej Wisełki czy grilla z udziałem góralskiej kapeli. W styczniu pensjonat zwykle jest pełen gości i tętni życiem, ale w tegoroczne ferie ciszę przerywa tylko szmer silników zamrażarek.
– Przygotowywaliśmy się na święta Bożego Narodzenia, lepiliśmy pierogi i uszka, mroziliśmy mieszanki na kompoty, warzywa. Niedługo będziemy musieli to porozdawać, bo przecież nie wyrzucimy jedzenia – mówi Karina Poloczek, właścicielka pensjonatu i działającego przy nim wyciągu.
Każdy dzień to straty
Gdy jesienią 2020 rząd ogłosił, że hotele i pensjonaty zostaną zamknięte, pani Karina złapała za telefon. Odwołała kilkanaście kuligów, autokary, które miały zawieźć turystów do Doliny Białej Wisełki, panią przygotowującą piękne, bożonarodzeniowe stroiki, i drugą, która zajmuje się dekoracją okien. Wymiana starych zasłon i firanek na nowe musi poczekać na lepsze czasy.
– Nie kupię też nowej pościeli i ręczników, nie zamawiam chemii hotelowej, jak preparaty do jacuzzi czy do czyszczenia wykładzin – wylicza pani Karina. To nie był koniec telefonów do wykonania z informacją, że nie da komuś zarobić. Musiała także odwołać dostawy swojskich jajek i warzyw, odmówić koncerty góralskiej kapeli. Wiosną zwykle wykonywała różne remonty, w tym roku nie będzie sobie mogła na to pozwolić, więc nie zarobią kolejne osoby.
– Policzyłam, że tylko ja odwołałam dostawy i usługi o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Nie wiem, czy ktoś sobie zdaje sprawę z tego, jakie to jest domino – opowiada mieszkanka Wisły.
Jedna branża praktycznie przestała już istnieć – to organizatorzy imprez firmowych i szkoleń. Osoby, które dotąd z tego się utrzymywały, nie widząc cienia nadziei na przetrwanie w większości zamknęły firmy.
Pensjonaty, które na samym początku epidemii zostały zamknięte, gości mogły przyjmować dopiero od maja, gdy rząd nieco poluzował koronawirusowe obostrzenia. – Jestem przekonana, że pobyty u nas nie były zagrożeniem – zapewnia pani Karina i przypomina, że właściciele takich ośrodków jak jej musieli przestrzegać bardzo surowych warunków.
Nikomu w Wiśle nawet do głowy nie przyszło, że rząd zamknie turystykę na okres świąt Bożego Narodzenia oraz sylwestra, skróci ferie do dwóch tygodni i zabroni organizowania wyjazdów dla dzieci i młodzieży. Zamknięcie ośrodków narciarskich też wydawało się niemożliwe.
– Jak to jest, że w kościele na jedną osobę wystarczy 15 metrów kwadratowych powierzchni, a gospodarzom ośrodków narciarskich kazano pilnować, by narciarzy nie było więcej niż jeden na 100 metrów kwadratowych stoku? – dziwią się przedsiębiorcy. – Pilnowali tego, a i tak zakazano im działalności – dopowiadają oburzeni.
Dług dla wnuka
Boli ich, że rząd się przechwala “tarczą”, ale pani Karina wiosną 2020 dostała tylko 5 tys. zł “postojowego” i dopłaty do wynagrodzeń pracowników. 500-złotowe bony turystyczne, o których tak głośno trąbiono w rządowej telewizji, też w praktyce nie przyniosły ulgi. – Dostaliśmy te pieniądze pomniejszone o podatek – wyjaśnia właścicielka „Kariny”.
Tymczasem nawet wtedy, gdy nie ma turystów, koszty utrzymania pensjonatu są ogromne. Budynek trzeba ogrzewać, bo inaczej w pomieszczeniach pojawi się grzyb, trzeba ponosić stałe opłaty za przesył prądu i dostawy gazu, przychodzą rachunki za internet, trzeba pamiętać o opłaceniu abonamentu RTV. Wyciąg narciarski musiał przejść obowiązkowe przeglądy.
– Nie mówię już o kredytach i leasingach. Nikt, kto wyposaża np. kuchnię, nie kupuje sprzętu za gotówkę, bo to są bardzo drogie rzeczy. Taki piec konwekcyjny to np. wydatek 60-70 tys. zł – opowiada pani Karina. – Nie marzę o tym, żeby mieć na chleb z szynką, wystarczy mi chleb z masłem. Boję się, że jeszcze nasze prawnuki będą spłacać długi – dodaje.
Banki nie chcą dawać nowych kredytów firmom z branży turystycznej. Kobieta opowiada, że miała wpłaconą zaliczkę na zakup nieruchomości. W marcu, gdy zaczęły się kłopoty, bank odmówił jej przyznania kredytu. Gdyby nie znajomi, od których pożyczyła pieniądze, przepadłaby jej wpłacona zaliczka. – Nie prosimy o jałmużnę. Jesteśmy nauczeni ciężkiej pracy, chcemy mieć możliwość jej wykonywania – mówi pani Karina.
Noce przy armatce
Podobne opinie da się usłyszeć także w innych miejscach. Po ostatnich opadach śniegu ośrodki narciarskie pewnie by już były pełne gości, gdyby nie ogłoszony przez rząd lockdown. Gospodarze wyciągu narciarskiego „Pasieki”, choć to jedna z najmniejszych stacji narciarskich w Wiśle, sporo przed sezonem zainwestowali: kupili nową armatkę i przystąpili do Wiślańskiego Skipassu, co wiązało się z koniecznością m.in. zakupienia specjalnych bramek. Barbara Kędzior, właścicielka ośrodka, zapewnia, że to nie jest łatwa praca.
Barbara Kędzior, właścicielka stoki narciarskiego Pasieki w Wiśle Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
– Armatek trzeba pilnować czasem i całą noc, bo może pęknąć wąż albo zdarzyć się jakaś inna awaria. Rano szło się do pracy, ale nikt nie narzekał, bo to dawało nam pieniądze na chleb – opowiada pani Barbara. Z wyciągu utrzymywała się cała jej rodzina. Mąż i syn pani Barbary prowadzą wypożyczalnię sprzętu, a synowa punkt gastronomiczny przy wyciągu.
– Mamy też gospodarstwo, latem tam, gdzie zimą jeżdżą narciarze, pasą się owce – wyjaśnia kobieta. Ośrodek, choć niewielki, dawał sezonową pracę dziesięciu osobom, m.in. budowlańcom, którzy zimą mają w Wiśle przestój, czy rencistom i emerytom, którzy dorabiali sobie do niewysokich świadczeń.
– Tutaj w górach wszystkie firmy to powiązany łańcuszek. Upadkiem z powodu zamknięcia branży turystycznej zagrożone są nawet piekarnie. Mamy ich w mieście kilka, piekły chleb, bułki i ciasta głównie dla hoteli. Samych mieszkańców jest przecież w Wiśle za mało, by utrzymać tyle piekarni – mówi pani Barbara.
Kobieta mówi, że sytuacja jest dramatyczna, bo niemal wszystkie miejsca pracy w Wiśle związane są z branżą turystyczną. Nie ma tutaj żadnego dużego zakładu. Dawniej część osób dojeżdżała do Cieszyna do kilku dużych fabryk, ale tej pracy już nie ma.
– Nigdy wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszło, że nadejdą takie straszne czasy, że zostaniemy pozbawieni całkowicie dochodów – przyznaje pani Barbara.
Bez pomocy
Wiślańska Nowa Osada to ośrodek z czteroosobową koleją linową oraz trzema wyciągami dla narciarzy i snowboardzistów. Tutejsze trasy są przeznaczone dla osób średnio zaawansowanych oraz dla początkujących narciarzy. Tak, jak Pasieki, Nowa Osada śnieży stoki. Władysław Sanecki, współwłaściciel ośrodka, mówi, że w sezonie pracowało tutaj około stu osób, więc zamknięcie branży turystycznej to gigantyczne problemy nie tylko przedsiębiorców, ale też tysięcy pracowników.
Władysław Sanecki, właściciel stoku narciarskiego Nowa Osada w Wiśle Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
– Przypominam, że byliśmy zamknięci już w marcu, więc pozbawiono nas możliwości zarabiania pieniędzy także w części poprzedniego sezonu. Teraz stoimy od kilku tygodni. Pomoc od państwa? Nie ma takiej. Patrzę na spis firm, które mogą ubiegać się o pomoc, mojej tam po prostu nie ma – mówi Sanecki.
Obawia się, że zbankrutować może nawet kilkadziesiąt procent miejscowych firm związanych z turystyką, a potem za bezcen przejmą je różne cwaniaki. Trudno mu znaleźć racjonalność w decyzjach rządu. Wypożyczalnie sprzęty np. jeszcze wiosną zaopatrują się w sprzęt, styczeń to terminy płatności.
– To są gigantyczne pieniądze. Skąd je wziąć, skoro branża nie zarabia? – pyta Sanecki.
Przekonuje, że nigdzie indziej w Europie branża turystyczna nie została pozostawiona w zasadzie sama sobie, jak w Polsce. – Mam wypisane przykłady z innych krajów. We Francji duże ośrodki dostały po 3 mln euro, w Austrii po 800 tys. euro oraz zwrot 80 proc. kosztów. Nam już powoli jest wszystko jedno, czy zbankrutujemy z powodu lockdownu czy kar za złamanie obostrzeń – mówi Sanecki.
*
Stowarzyszenie Polskie Stacje Narciarskie i Turystyczne wylicza, że nasze stacje narciarskie większość swoich dochodów osiągają w okresie świąteczno-noworocznym i w ferie, po tym okresie obroty są niewielkie. Działalność stacji została zakazana, obroty są zerowe, a straty związane są z kosztami poniesionymi na rozruch stacji przed sezonem i przygotowaniem ich do reżimu sanitarnego ogromne. Jeśli tego nie uda się odpracować, to trudno dzisiaj przewidzieć, jak zła będzie kondycja branży. – Należy pamiętać też o specyfice ośrodków w Polsce, gdzie ponad 70 proc. z nich (stowarzyszonych w PSNiT) swoje dochody posiada głównie z zimy. Zamknięci zostaliśmy w najgorszym z możliwych momentów, właśnie wtedy, kiedy zarabiamy na cały rok. Dla nas koniec grudnia i pierwsze miesiące roku to główne źródło dochodu. Dla małych ośrodków brak pracy teraz, to groźba utraty całego majątku – alarmuje stowarzyszenie.
Działacze jako przykład podają ośrodek w Karpaczu. Tam brak dochodu spowodował niemożność spłaty rat leasingowych i kredytów oraz realną groźbę licytacji. Jeśli sytuacja się nie zmieni, takich tragedii w polskich górach będzie znacznie więcej. To samo dotyczy obiektów noclegowych, gastronomii, przewoźników i wielu innych firm związanych z branżą turystyczną.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS