A A+ A++

Moje wspomnienia łączą się z kamienicą przylegającą do słynnego mostu Królowej Jadwigi – masywnym czteropiętrowym budynkiem przy ulicy Królowej Jadwigi 21 – i bliskimi jej okolicami: Okolem, częścią Bocianowa (plac Piastowski, ulice Jana i Jędrzeja Śniadeckich, Dworcowa) oraz częścią Wilczaka (ulice Świętej Trójcy, Garbary).

Mieszkaliśmy tam blisko osiemnaście lat, od końca lat siedemdziesiątych do połowy lat dziewięćdziesiątych. Kamienica ta była dość specjalna. Pomiędzy przednią fasadą kamienicy a jej podwórzem istniała różnica wysokości. To samo piętro, będące parterem od strony ulicy, wydawało się pierwszym piętrem od strony podwórza. Natomiast to, co od strony podwórza było parterem, nie miało nawet odpowiednika od strony ulicy. Nazywana sutereną, była pomieszczeniami mydlarni długo przed rokiem 1978, a potem przekształcona na mieszkanie. 

Budzi mnie „Lato z radiem” w Polskim Radiu Programie I, specyficzną skoczną muzyczką, której nie sposób zignorować. Po wstaniu z łóżka mycie, przygotowanie do szkoły, śniadanie i już zakładam na plecy spakowany poprzedniego wieczoru tornister z dermy, zamykany na wielką klamrę z odblaskiem. Mam na sobie falbaniastą spódniczkę z tetry w gumkę (uszytą przez mamę z czystej białej tetry, jedynej dostępnej w tamtych czasach tkaniny) i bawełnianą bluzeczkę, obie ufarbowane przez mamę na różowo (tkaniny lub ubrania barwiono farbami zakupionymi w drogerii, np. Barwol lub Wilbra, zwykle w dużym kotle.

Barwnik mieszano z odpowiednią ilością wody do uzyskania żądanej intensywności koloru i farbowano kupony materiału lub gotowe już ubrania), ale tego nikt nie zobaczy. Ciemnogranatowy szkolny mundurek z podszewki, z dwiema dużymi kieszeniami na przodzie i ze świeżo upranym, uprasowanym i przyfastrygowanym białym kołnierzykiem, jest moim szkolnym strojem. Czasem kołnierzyk przypinany był na guziki. Na prawym ramieniu tarcza szkolna. Na jasnoczerwonym tle białe litery: „Szkoła Podstawowa nr 10 im. Jana Kochanowskiego w Bydgoszczy”.

Z czasem taką tarczę, zamiast przyszywać bezpośrednio do rękawa mundurku szkolnego, przyszywało się na gumkę i zakładało na ramię, co ułatwiało przekładanie tarczy na inny mundurek lub na ten sam po jego wypraniu.

Tylnym wyjściem wychodzę na podwórko kamienicy przy ulicy Królowej Jadwigi 21. Podwórko tutaj wznosi się jakby górą jakieś kilka metrów, by w końcu utworzyć płaską część podwórka dzielonego z kamienicami przy Królowej Jadwigi 19 i Władysława Łokietka 2. Podwórkowa górka wyłożona jest kamieniami, jakby kocimi łbami. Gdzieniegdzie tylko prześwituje goła gleba i rośnie trawa. O to podwórko dbają wszyscy mieszkańcy, bo to zarazem plac zabaw dla ich dzieci. Jest ono też suszarnią, gdzie każda sąsiadka wiesza wiosną swoją linkę i potem pranie, i tak przez całe lato aż do późnej jesieni. Jest ono też wjazdem do rzędu garaży, ale w tamtym czasie nieliczne były to auta: jeden ognistopomarańczowy maluch (fiat 126p), jedna biała i jedna kremowa syrena 106 oraz zielonkawy opel kadett. 

Dalej, na płaskiej części podwórka, beton i płyty chodnikowe. Ileż razy zbijaliśmy kolana o te kamienne płyty i ten beton, ucząc się jeździć rowerem lub bawiąc w berka albo grając w dwa ognie! 

Mijam ogromną bramę wjazdową kamienicy przy Królowej Jadwigi 19 (ta brama, ale już okratowana i zamknięta przed ciekawskim okiem niemieszkańców, istnieje tam do dziś). W bramie kocie łby i zawsze wiejący wiatr. Zerkam przelotnie, czy ktoś nie wchodzi tą bramą na podwórko. Mijam znajdujący się po prawej stronie śmietnik z rzędem metalowych kubłów na śmieci i trzepak. Jakąż sensacją było dla nas, dzieci, gdy przyjeżdżano opróżniać te kubły i przez ogromną bramę z hałasem wtaczała się po kocich łbach śmieciarka! Nieczęsto mogliśmy ją widzieć, bo przyjeżdżała najczęściej, gdy byliśmy w szkole, ale kiedy już przyjeżdżała, gromadziliśmy się, nawołując jedni drugich, by zobaczyć całą tę procedurę! 

Wchodzę tylnym, a wychodzę głównym wejściem kamienicy przy ulicy Władysława Łokietka 2. Ciężkie drzwi otwieram obiema rękami i próbuję szybko przejść, zanim znów zatrzasną się za mną z impetem. Na klatce schodowej szaro i ciemnawo, a unoszący się zapach to mieszanka wilgoci, świeżego porannego powietrza, które wdarło się za mną wraz z otwarciem drzwi, i zapachu gotowanego gdzieś na górnych kondygnacjach obiadu. Wchodzę po kilku drewnianych schodach, które skrzypią, i chwytam drewnianą poręcz, która straciła już dawno połysk politury. Mam świadomość, że do szkolnego dzwonka oznajmiającego początek lekcji pozostało piętnaście minut. Przyspieszam zatem kroku.

Z mijanych podczas drogi klatek schodowych, bram, zza ogrodzeń, idąc czy biegnąc przez przydomowe ogródki na ulicy Władysława Łokietka, Maksymiliana Jackowskiego, Jana Długosza, Henryka Siemiradzkiego i Śląskiej dołączają inne dzieci. Część z nich to moje koleżanki i koledzy z tej samej klasy lub z niższych, lub wyższych roczników. Wtedy nauka w szkole podstawowej trwała osiem lat (osiem klas) i wszyscy mieszkający w okolicy doskonale się znaliśmy.

Przecież po lekcjach biegaliśmy razem po podwórkach i graliśmy razem w piłkę lub klasy albo skakaliśmy w gumę!

Prawie już od rogu Królowej Jadwigi i Łokietka dobiega mnie lekki, ale jakże przyjemny zapach świeżo pieczonego chleba i ciasta. Zapach nasila się z każdym postawionym krokiem, bo przed nami, przy ulicy Łokietka 20, w niskim budynku o jasnożółtej w owych czasach fasadzie, zwróconym ku ulicy dużym oknem, obok zwykle otwartych na oścież drzwi wejściowych, mieściła się (do około 1990 roku) cukiernia „U Dullina”. Jakże ciężko było czasem przejść obojętnie obok tego miejsca! A gdy z okazji świąt Bożego Narodzenia lub urodzin mama zamawiała tam makowce, torty czy ciastka, jakże cudownie było oglądać wszystkie te pyszności w oszklonej ladzie! Pamiętam ekspedientkę: niską, krępą, zawsze uśmiechniętą panią, która z ogromną precyzją i wprawą odcinała kawałki ciast upieczonych na ogromnych blachach piekarniczych wielkim nożem, ważyła na starodawnej wadze z odważnikami i pakowała sprawnie i szybko na przyniesione przez mamę tacki, zawijane w papier lub czyste kuchenne ściereczki.

Nieraz też dostawałam prosto do zjedzenia tak zwanego palucha z makiem: długą półsłodką bułeczkę zaplataną jak warkocz. Ten smak pamiętam do dziś.

Idę już ulicą Maksymiliana Jackowskiego. Na wysokości budynku o numerze 19 mijam dość dużą, wysypaną wprost na chodniku, bardzo blisko budynku, kupę węgla. Był to bardzo częsty widok w tamtych czasach. Piece węglowe (włączając potocznie tak nazywane kozy, ale i piece kaflowe) były popularne w kamienicach, gdzie centralne ogrzewanie wciąż nie było zainstalowane; stanowiły tam jedyny środek grzewczy. Węgiel natomiast, drogocenny surowiec, który po uprzednim zamówieniu i opłacie w punkcie sprzedaży materiałów opałowych na ulicy Józefa Ignacego Kraszewskiego (obecnie mieści się tam Unilever) dostarczano klientowi (wozem konnym lub wywrotką ciężarową, w zależności od zamówionej ilości) pod wskazany adres. Jako że piwnice w tych kamienicach, również naszej przy ulicy Królowej Jadwigi 21, znajdowały się poniżej powierzchni chodnika, węgiel wrzucano do piwnic poprzez otwór zakryty zwykle kratą. Kiedy przywożono węgiel, był to bardzo ważny dzień! Nie zwlekano zazwyczaj z zatroszczeniem się o przywieziony materiał. Godziny zwłoki mogły oznaczać utratę surowca albo przez rozdeptanie go przez przechodniów, albo rozjechanie przez pojazdy, albo – co gorsza – kradzież. Zatem odsuwano żeliwną kratę wsypu do piwnicy i jak najsprawniej szuflą wsypywano węgiel: ogromne bryły, mniejsze kawałki, po ostatnie najdrobniejsze bryłki. Nie pozostawiano po sobie nieporządku. Ostatni szlif to zamiecenie chodnika miotłą i zasunięcie żeliwnej kraty, by znów mogli po niej bezpiecznie stąpać przechodnie. 

Skręcam w lewo w ulicę Śląską. Chodnik tutaj składa się jakby z dwóch części: wyłożonego płytami chodnikowymi, sięgającego od linii z jezdnią do fundamentów kamienic, około metrowego pasa (zastąpionego po latach kostką brukową lub betonem) i z kamiennego, przylegającego do fundamentów kamienic pasa, który wygląda jak kocie łby, z nielicznymi roślinami pomiędzy nimi, zwykle trawą. Przechodzę przez jezdnię i docieram do ulicy Śląskiej 7, gdzie mieści się Szkoła Podstawowa nr 10 im. Jana Kochanowskiego. Szary czteropiętrowy budynek, wyglądający zupełnie tak samo jak setki, jeśli nie tysiące szkół wybudowanych w tamtych czasach. Ogrodzony metalowym płotem odgradzał się doskonale od jezdni i sąsiednich budynków. Dwie bramy w tym ogrodzeniu: jedna dla nauczycieli – wąska furtka naprzeciwko głównego wejścia do szkoły, i większa, przez którą wjechać mogły również pojazdy, graniczyła bezpośrednio z podwórkiem kamienicy przy ulicy Śląskiej 5, i to właśnie ona była wejściem dla nas, uczniów.

Przed szkołą niewielki, ale zawsze zadbany trawnik z wąską rabatką po prawej i lewej stronie wąskiego chodnika wiodącego od furtki dla nauczycieli do głównego wejścia szkoły.

Sadzono tam zawsze ozdobne rośliny. Nie w przesadnej ilości, ale dla ozdoby: bratki, ułanki, potem róże.

Kilka schodów wiodło do głównego wejścia do szkoły, po którego prawej stronie znajdowały się kolejno okna sekretariatu, gabinetu dyrektora szkoły oraz kilka okien szkolnej świetlicy i zarazem stołówki. Po lewej stronie od głównego wejścia do szkoły znajdowało się okno kantorka pana woźnego i kilka okien sali, gdzie odbywały się zajęcia z prac technicznych. 

Wchodzę bramą dla uczniów i po kilkudziesięciu krokach zza narożnika budynku wyłania się przed moimi oczyma obszerne szkolne podwórko. Kilka kroków i zakręcam w tylne wejście szkoły wiodące do szatni mieszczącej się w piwnicy szkoły. Teraz, kiedy jest niewielu jeszcze uczniów, z uwagi na to, że jest rano, schodami do szatni schodzi się spokojnie i bez stresu, ale w szkolnych „godzinach szczytu” odgrywają się tam prawdziwe dantejskie sceny! Tłok, krzyk, napór zarówno, gdy schodzę na dół, jak i kiedy, już po zabraniu swojego wierzchniego odzienia, idę do góry. Dlatego w takim czasie porządku pilnuje pani szatniarka. Dopatruje, byśmy nie pchali się na schodach i by każdy mógł w spokoju zabrać swoje rzeczy i bezpiecznie wyjść z szatni.

Szatnia jest pomieszczeniem o niskim stropie i niezbyt mocnym oświetleniu, wyłożonym boazerią z pociemniałego już drewna, z rzędami metalowych wieszaków. Do jej głównej części prowadzi szerokie wejście zasłaniane drzwiami z metalu z wielką zasuwą. Wysoki próg jest tutaj elementem, na który trzeba bardzo uważać, kiedy jest się wręcz niesionym tłumem uczniów. Te dwa elementy: metalowe drzwi i wysoki próg, wskazują, że były to pierwotnie pomieszczenia schronów zaadaptowane na szatnię. Zawieszam kurtkę na wieszaku oznaczonym „IVb” i wchodzę schodami na pierwsze piętro. Język polski jest moją pierwszą lekcją. Dziś dyktando z rz i ż.

Sala języka polskiego znajduje się na pierwszym piętrze, obok obszernego hallu. Światło wpada do niego przez cztery ogromne okna (dodatkowo znajdowały się po dwa okna, z jednej i drugiej strony hallu, w dziewczęcej i chłopięcej toalecie). Wyłożony jest on, jak i całe korytarze szkolne (oprócz parteru, gdzie były to podłogi kamienne), drewnianymi klepkami ułożonymi w jodełkę. Zawsze czysto zamieciony i z pastowaną podłogą służył ten hall niższym klasom (I–III) za minisalę sportową. Ściany szkolnego korytarza są pomalowane do wysokości około półtora metra farbą olejną koloru beżowego, a wyżej – jasnożółtą ścienną. Sufity są białe. Drzwi do sali lekcyjnych również pomalowane na kolor jasnobeżowy. Na każdej sali numer wygrawerowany białym kolorem na czarnym tle małej prostokątnej tabliczki. Takie barwy wnętrza powodowały, że kiedy przez ogromne okna na szkolnym korytarzu wpadały promienie słońca, cała szkoła wydawała się tonąć w blasku.

Zdejmuję tornister i układam go na drewnianej podłodze obok tornistrów, plecaków i teczek innych uczniów, koleżanek i kolegów z mojej klasy, czekających na tę samą lekcję. Ponieważ zwykle układaliśmy je raczej w nieładzie i jak popadło, na stosie, rozporządzeniem dyrektora szkoły było układanie ich w bardziej uporządkowany sposób: jeden za drugim w długim rzędzie. Zapobiegało to nieporządkowi i ograniczyło wypadki.

W trakcie trzeciej lekcji, którą jest geografia, około godziny dziewiątej rozlega się pukanie do drzwi i wchodzi pani dentystka. Smukła kobieta w okularach obwieszcza, że teraz kolej naszej klasy na fluoryzację zębów. Mimo że opowieści o Trójmieście pana od geografii są interesujące, dostajemy polecenie wzięcia ze sobą szczoteczek do zębów i ustawienia się parami za drzwiami klasy. Zostajemy pod opieką pani dentystki i wychodząc na boisko szkolne, ustawiamy się w kole. Z gabinetu dentystycznego już zmierza ku nam pani higienistka z niewielkim pojemnikiem w dłoni. Podchodzi do każdego ucznia i nakrapla kilka kropel fluoryzującego środka na każdą szczoteczkę do zębów. Szczotkujemy zęby, czasem śmiejąc się i wygłupiając, wypluwając resztę środka fluoryzującego na powierzchnię boiska. Po kilkunastu minutach akcja jest zakończona i wracamy do klasy, by kontynuować lekcję. 

Takie akcje fluoryzacji miały miejsce w latach osiemdziesiątych. W szkole zajmowały się też nami dentystka i higienistka. Pierwsza leczyła zęby dość wątpliwymi dziś metodami borowania nawet małych ubytków i plombowania ich plombami z amalgamatu, a druga służyła pomocą przy mniejszych urazach, bólach, ale też regularną inspekcją wszy. 

Zwykle kończyłam zajęcia wczesnym popołudniem. Dopiero w siódmej–ósmej klasie mogliśmy mieć siedem–osiem lekcji. Zaczynaliśmy najwcześniej o godzinie siódmej dziesięć i kończyliśmy około czternastej trzydzieści. W roku szkolnym 1985–1986 chodziliśmy do szkoły też w soboty, czyli tydzień szkolny liczył sześć dni. 

Dzwonek oznajmiający koniec ostatniej lekcji brzmiał najcudowniej! Szybko pakuję książki, chiński piórnik z lisem na okładce (hit tamtych czasów!) do tornistra i spieszę do wyjścia z sali lekcyjnej. Ostatnią lekcją była biologia, na ostatnim piętrze szkoły. Wszyscy pchamy się do schodów i przez całą szkołę niosą się tumult, krzyk i wrzawa, a jakby falą na dół leje się tłum uczniów, teraz już starszych i młodszych, z różnych sal lekcyjnych, a wkrótce też z różnych pięter. Schody od strony poręczy wyglądają na bardziej użytkowane i wytarte niż od strony ściany i – mimo że są kamienne – widać na nich ślady sfatygowania. Może to efekt wieloletniego ześlizgiwania się po schodach tysiąca uczniów? 

Cała fala uczniów płynie do szatni, a stamtąd do tylnego wyjścia ze szkoły. Tylko niepoprawni twardziele i szkolni rozbójnicy łamią szkolne zakazy, zaczajając się w korytarzu obok sekretariatu i wychodząc, a właściwie wybiegając ze szkoły głównym wyjściem. Tylko przeszklone wahadłowe drzwi bujają się z impetem w obie strony!

I już jestem znów na ulicy Śląskiej. Wracam do domu z bratem i koleżankami, i kolegami. Rozmawiamy, śmiejemy się, zaglądamy do stojących na ulicach zaparkowanych aut, czasem mijamy jakąś znajomą osobę i mówimy „dzień dobry”. Droga ze szkoły zabiera zwykle wiele więcej czasu niż dojście do niej. Tym bardziej że dziś piątek. Nasza grupa zmniejsza się, bo mijając kolejne kamienice, ktoś kolejno dociera do swojego domu: Księdza Jana Długosza 1, 14, 16, Władysława Łokietka 17, 4, 3, 1, wreszcie Królowej Jadwigi 19 i 21. 

Wchodzę na podwórze i już całe ono na górzystej części mieni się teraz kolorami pościeli, obrusów, ręczników i ubrań powiewających i suszących się na wietrze. Jednak, mimo że każda linka jest dosłownie przepełniona praniem, pośrodku podwórkowej górki zawsze pozostawała wąska ścieżka, którą można było przejść do samego dołu podwórka, aż do tylnego wejścia do kamienicy. Już wszystkie gospodynie zauważyły bowiem, że jeśli tej ścieżki nie ma albo jest ona zbyt wąska, na praniu znajdą się niebawem ślady naszych rąk, zwykle niezbyt czystych po grze w piłkę lub innych zabawach.

Pomiędzy powiewającymi płachtami przechodzę zatem w dół podwórka i wśród prania rozpoznaję nasze pościele i ręczniki. Mama też dziś zrobiła pranie!

W domu pachnie już obiadem: żurkiem (mama kisiła zakwas żurku sama, koniecznie w glinianym garnuszku, z mąki żytniej, z wodą i czosnkiem) i smażonymi plackami ziemniaczanymi. Zabieram na spacer naszą suczkę i wychodzę z nią na podwórko. Nie było nigdy obaw, że ucieknie. Zawsze wracała, nawet bez zawołania. Potem zabieram klucz do skrzynki na listy i idę sprawdzić, czy otrzymaliśmy jakąś korespondencję. Skrzynka pocztowa mieści się na półpiętrze pomiędzy parterem a pierwszym piętrem. Wspinam się po drewnianych schodach, dość wysokich i skrzypiących, kiedy się stąpa po nich w odpowiednich miejscach. Powierzchnia schodów nie jest równa na całej szerokości, ale bliżej poręczy znajduje się jakby wyżłobienie, wgłębienie. Jest ono zapewne efektem ześlizgiwania się ze schodów zamiast schodzenia. Ta cecha schodów nie jest już widoczna na wyższych kondygnacjach, a od drugiego piętra wzwyż schody wyglądają zupełnie inaczej. Widoczne są ozdobne ciemnobrązowe geometryczne szlaczki na miodowobrązowym tle i okucia na schodowym kancie. Także drewniana balustrada jest wciąż świecąca, pokryta jakby lakierem, zawieszona na metalowych zawieszkach. 

W drodze do skrzynki mijam sąsiadkę wychodzącą właśnie z toalety. W tamtym czasie dwa mieszkania na pierwszym piętrze nie posiadały toalety jako integralnej części mieszkania. Toaleta znajdowała się jako coś w rodzaju kabiny na półpiętrze pomiędzy pierwszym a drugim piętrem, tuż obok skrzynki pocztowej. 

Skrzynka, w moich dziecięcych oczach ogromna, starodawna, z około dwudziestoma przegródkami, wisi obok ogromnego okna wychodzącego na podwórze. Z tego okna rozciąga się widok na całe podwórko i ogród opadający lekko w stronę rzeki Brdy. Otwieram na chwilę okno. Metalowa klamka z resztkami odpadającej białej farby skrzypi cichutko, a drewniane framugi okna z widocznym żółtawym kitem także zdradzają, że malowanie było już dość dawno. Wychylam się lekko i po prawej stronie za rzeką widzę Astorię – baseny odkryte, na powietrzu, i kilka osób spacerujących parkową alejką na wysokości pomostu dla kajakarzy oraz sąsiadkę w ogrodzie, wyrywającą chwasty z grządek pod rozłożystymi orzechami. Słyszę też nagły i powtarzający się co kilka sekund dźwięk uderzeń siekiery. Spoglądam zatem w lewo, w stronę dochodzącego dźwięku: sąsiad w swoim małym warsztacie na podwórku rąbie drewno na opał i układa odrąbane polana w blaszanym wiadrze. Zamykam okno i schodzę, a raczej ześlizguję się schodami w dół, gdzie mieszkamy. Żadnej korespondencji dziś do nas nie było.

Po obiedzie, mimo że jest piątek, odrabiam lekcje, a potem wychodzę na podwórko, by pobawić się z innymi dziećmi. Oprócz gry w piłkę (ten szczęśliwiec, który posiadał piłkę, przynosił ją na podwórko i mogliśmy się nią bawić tak długo, jak jej właściciel mógł pozostać na zewnątrz; potem mieliśmy inne zajęcia, bo pomysłów nigdy nie brakowało), zabaw na trzepaku (bardzo rzadko wydarzały się jakieś urazy, mimo że raczej jako dzieci nie byliśmy przesadnie ostrożni), skoków na skakance lub w gumę mieliśmy etapy specjalnych „zabaw”. Był czas, że podziwiając jednego z dużo starszych chłopaków z naszego podwórka (już nastolatka), który ze sprawnością kota chodził po garażowych dachach, sami próbowaliśmy wspinać się na dachy garaży i drzewa. Był też etap, gdy mając kontakt z dziećmi z całej okolicy, gdzie każdy mieszkał w innej części Okola i miał dzięki temu dostęp do innych informacji niż my, dowiedzieliśmy się o rzekomych tajemnych podziemnych korytarzach i bunkrach w naszej okolicy. Były to też czasy, kiedy historia drugiej wojny światowej, wciąż żywa w przeżyciach naszych dziadków, a potem przedstawiana na lekcji historii, pobudzała w nas jakieś chęci badania i odkrywania okolicy. Chodziliśmy wtedy z podwórza na podwórze, przetrząsając każdy kąt, wejścia do piwnic i schowki. Gdy na Kozim Rynku (nieistniejący już obecnie plac z fontanną na środku pomiędzy ulicą Śląską, Graniczną i Władysława Łokietka) w połowie lat osiemdziesiątych wyburzono jakieś budynki czy komórki i składziki na węgiel przylegające do tyłu kamienic na ulicy Siemiradzkiego, od razu poszliśmy sprawdzić, czy nie wyłoniły się spod nich jakieś tajemne przejścia! Pamiętam też, że któregoś razu przeczesaliśmy w poszukiwaniu schronów i tajemnych przejść całą opadającą ku Brdzie górę pomiędzy dzisiejszymi budynkami na Władysława Łokietka 44 i 46, a także park pomiędzy ulicami Chełmińską, placem Chełmińskim i Czarną Drogą. Niestety, nigdy nic nie znaleźliśmy, ale za to topografię osiedla, a przynajmniej niektórych jego części, poznaliśmy bardzo dobrze. 

Dzień kończy się dobranocką oglądaną na neptunie 424 (odbiornik telewizyjny w drewnianopodobnej obudowie). Dziś Reksio i jego przygody z remontem. Po bajce czas na sen. Ostatnie przed snem spojrzenie na Brdę migocącą pomiędzy drzewami w ogrodzie za oknami naszego mieszkania i zasłaniamy zasłony w oknach. Dobrej nocy!

Kolejny dzień, sobota, zaczyna się dla mnie jako dziecka nieco później niż dzień powszedni, około siódmej rano. Wyjście na zakupy to jest przeżycie i przygoda! Każdy zabiera swój wiklinowy koszyk, ja i brat – małe prostokątne i głębokie, mama – większy i jajowaty w kształcie, dużo głębszy i pojemniejszy. Musi przecież pomieścić wiele rzeczy. Zabieramy też kilka siatek uszytych przez mamę z różnych materiałów. Korzystanie z takowych to bowiem nie wynalazek obecnych ekologicznych czasów, ale powrót do epoki sprzed „reklamówek”. Wychodząc z kamienicy od strony podwórka, przechodzimy przez wielką bramę i kierujemy się w stronę mostu Królowej Jadwigi. Ten most w tamtym czasie jest obrzucony zwykłym szarym tynkiem, a przez balustradę i pręty w ogrodzeniu widać przepływającą dołem Brdę. Nurt jest wartki w środkowym biegu rzeki, ale przy brzegach widać zielone podwodne rośliny, jakby stojące w wodzie lub tylko delikatnie poruszane prądem płynącej wody. Nie podchodzę zbyt blisko ogrodzenia – boję się. Staram się iść centralną częścią chodnika, w moich dziecięcych oczach – w bezpiecznej odległości zarówno od ogrodzenia mostu, jak i od jezdni.

Już w tamtych czasach most był często uczęszczaną drogą, arterią łączącą północno-wschodnią z południowo-zachodnią częścią świata. Na tym odcinku drogi nie ma przejścia dla pieszych, więc trzeba dojść do regulowanego światłami przejścia przy tzw. Okrąglaku, na skrzyżowaniu Królowej Jadwigi z Dworcową. Lecz zanim tam dojdziemy, jeszcze wizyta w kiosku Ruchu obok basenu Astorii.

Ten kiosk był dla mnie magicznym miejscem. Zapach druku i czasopism, mydła, czasem też tytoniu wydobywał się z małego okienka, w którym siedziała pani kioskarka, obsługując coraz to nowsze osoby: a to paczka klubowych i zapałki, a to „Dziennik Bydgoski” i szare mydło, a to „Przyjaciółka” i popularne. Inna osoba kupuje znaczki pocztowe i Panią Walewską – perfumy damskie w smukłym, z ciemnogranatowego szkła flakonie, zamykanym zakrętką w złotym kolorze. Wiele osób przychodzi, jako że jest to jedyny kiosk w okolicy (kolejne były na Królowej Jadwigi/Armii Ludowej, dzisiaj Marszałka Focha, naprzeciwko Jutrzenki albo dopiero na Dworcowej). 

Sami prenumerowaliśmy przez jakiś czas „Płomyczek”, a potem „Świat Młodych”. Mama kupowała „Kobietę i Życie”, z której czytaliśmy zwykle razem „Satyrę w krótkich majteczkach” – żartobliwe teksty na ostatniej stronie miesięcznika. 

Zawsze zdumiewała mnie mnogość artykułów wyeksponowanych na kioskowych półkach za ogromnymi szybami: gazety, czasopisma wielorakich zagadnień, krzyżówki, ołówki, długopisy i wkłady do nich, inne materiały piśmiennicze, mydła, szampony, perfumy, gumki do włosów i grzebienie, sznurowadła, zapałki, świeczki, drobne zabawki, jak plastikowe auta, laleczki zamykające oczy i porcelanowe figurki zwierzątek, kartki pocztowe i okolicznościowe oraz widokówki.

Jednak zakupy w kiosku dobiegają końca i czas kontynuować naszą podróż. Mijając Astorię, idziemy obok Okręgowego Urzędu Miar przy ulicy Królowej Jadwigi 25 (mieszczący się tam do dziś), przekraczamy ulicę Tadeusza Rejtana, na której końcu widoczny jest budynek Zakładów Radiowych Unitra-Eltra i już jesteśmy na przejściu dla pieszych przy Okrąglaku (Królowej Jadwigi 29/Dworcowa 71). Ulicą Dworcową jeździły w tamtych latach tramwaje (do roku 1990), zatem czekamy na przejazd tramwaju numer 6 (Dworzec Główny – Zawisza), przekraczamy torowisko i dochodzimy do sklepu z oświetleniem na rogu Dworcowej i Jana i Jędrzeja Śniadeckich. Rodzice planują kupić mi i bratu lampy na biurko, zatem patrzymy przez chwilę na lampy na wystawie sklepu. Wizyta w sklepie jednak nie dzisiaj: sobota – zamknięte.

Skręcamy w początek ulicy Śniadeckich i mijamy wysoki na dziesięć pięter, masywny, o szarej fasadzie budynek hotelu Brda po lewej stronie, a po kilku minutach docieramy do placu Piastowskiego. Już tam wyczuć można atmosferę ruchu, gwaru i narastający z każdym krokiem tłum ludzki. Po prawej stronie w małym pomieszczeniu lodziarnia (dziś lodziarnia Żak przy Śniadeckich 58), a po drugiej stronie ulicy – to już plac Piastowski 5 – kościół parafii rzymskokatolickiej pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Jasnokremowa barwa fasady odbija się od zieleni kilku drzew rosnących przed kościołem i wokoło placu Piastowskiego. Wieża kościoła, przyrośnięta jakby do jego południowej części, pokryta dachówką, jest dzwonnicą, skąd kilka razy dziennie rozlega się dzwonienie trzech dzwonów przed mszą. Przed kościołem dwa trawniki – rabatki ogrodzone niskim metalowym ogrodzeniem.

Czasami przysiadaliśmy na nim, czekając na mamę, która zostawiając nas na chwilę z zakupami, wracała jeszcze po jakąś brakującą rzecz zapomnianą w trakcie zakupów: czosnek, pęczek koperku lub jajka. W północnej części placu Piastowskiego, od ulicy Szczepana Jankowskiego, wejście na targ. Tutaj asfaltowa powierzchnia zmienia się nagle w kocie łby: poukładane równo i z kamieni porównywalnej wielkości lub gdzieniegdzie z wgłębieniami po brakujących kamieniach. Te wgłębienia znaliśmy już na pamięć i wiedzieliśmy, gdzie na nie szczególnie uważać, zwłaszcza po deszczu. 

Rynek tętni życiem, gwarem i różnorodnymi dźwiękami i zapachami. Gdzieniegdzie wozy konne z najrozmaitszym towarem: ziemniakami w jutowych workach, sprzedawanych na kilogramy lub worki (najczęściej na jesień), z główkami kapusty, cebulą prześwitującą złociście z kilkukilogramowych siatek. Przekupki zachwalają swój towar i choć na wielu straganach towar ten sam, przy każdym kupujący w kolejkach. Nikt nie stoi bezczynnie, ale układa towar na niskich lub wysokich ławach lub stolikach służących za stragan, odważa żądany towar na starodawnych wagach z żelaznymi odważnikami lub już wsypuje towar do wiklinowych koszy, siatek z materiału lub uplecionych ze sznurka.

My sami mamy kosze wiklinowe i to do nich właśnie wsypywane są najpierw ziemniaki, marchew i korzeniowa pietruszka zakupione na pierwszym straganie od żwawej sprzedawczyni w kwiaciastym nonironowym fartuchu, potem por i seler korzeniowy kupiony kawałek dalej od rolnika, prosto z wozu. W dużym koszu wiklinowym mamy najpierw dwie litrowe butelki z mlekiem. Kapselek z aluminiowego pozłotka, niebieski. Jedna półlitrowa butelka śmietany, też z pozłotkiem, koloru pomarańczowego. Potem do koszyka wpada kostka masła z granatową krową na opakowaniu, twaróg w kostce i w małym okrągłym pudełeczku ser smażony z kminkiem. Wszystko zakupione na tym samym stoisku, od tej samej sprzedawczyni, jak co tydzień.

Nieraz lista zakupów poszerzała się o inne towary: jajka (które można było zakupić w woreczku, pakowane po dziesięć czy piętnaście sztuk lub pakowano je w wielorazowego użytku plastikowe opakowanie przynoszone z domu, lub tę samą łubiankę), pomidory (duże i dorodne, mało znane były podówczas odmiany koktajlowe), zieleninę (natka pietruszki, seler, koperek), cebulę (skorupki której zbierano wiele miesięcy, aby ufarbować w nich na Wielkanoc jajka). Był też czas, kiedy kupowaliśmy niektóre towary (czosnek, pietruszkę, bukieciki ogrodowych kwiatów, słonecznik do łuskania) od starszej pani stojącej nieopodal kościoła – mama wiedziała, że ten mały dochód jest jej bardzo pomocny. 

Około 1990 roku ten rynek był też miejscem sprzedaży towarów przez Rosjan: od ręczników i firanek sprzedawanych na metry, po młotki, kłódki i gwoździe, składane podróżne kubki oraz inne drobiazgi. 

Z koszami zakupionych towarów kierujemy się w stronę apteki na rogu Śniadeckich i Jana Matejki. Tam mama kupuje dla nas witaminy – Vibovit – i tabletki z krzyżykiem na ból głowy, i już z pełnymi towaru koszami kierujemy się ulicą Matejki do Dworcowej. Dworcowa jest pokryta kocimi łbami aż do Gdańskiej, a przez środek ulicy przebiegają dwa tory tramwajowe. 

Ogromny gmach z ciemnoczerwonej cegły nazywany Kolejówką (budynek Dyrekcji Kolei, obecnie Centrum Medyczne „Nad Brdą”) mijamy po lewej stronie, przy Dworcowej 63. Do budynku wiodą dwa mniejsze wejścia: wschodnie i zachodnie, oraz ogromne wejście w środkowej części budynku, do którego prowadzą kilkumetrowej długości schody. Często na spacerach lub w drodze do miasta chodziliśmy po tych schodach, choć nigdy nie wchodziliśmy do budynku. Dach budynku pokryty jest ciemnobrązową dachówką, a system rynien okala dach i sprowadza deszczówkę długimi rynnami w dół. 

Cały budynek ogrodzony jest niskim murkiem, na którym gdzieniegdzie rosną małe paprotki: zanokcice skalne. Przechodzimy obok budynku i za jego wschodnim skrzydłem skręcamy w drogę pomiędzy Dworcową 63 a 65. Ta droga nie jest rzeczywistą ulicą i nie posiada swojej nazwy. Wiedzie nas w dół po kocich łbach do małego parku w północnej części Kolejówki. To tam bardzo często zbieraliśmy kasztany na kasztanowe ludziki.

Ale tym razem jest lato i z zakupami przechodzimy obok pięknej architektury budynku z czerwonej cegły przy Królowej Jadwigi 16 (obecnie Centrum Medyczne „Zdrowie dla Ciebie”) i dalej w dół piaszczystą czarną alejką parkową ku Brdzie. Wychodzimy na bulwar parkowy i patrzymy na nurt wody wartko płynący w korycie rzeki. Tutaj zatrzymujemy się na chwilę, by obserwować kajakarzy przepływających od małego pomostu naprzeciwko Astorii aż do ulicy Bulwary. Słońce świeci, przygrzewa przyjemnie, miło więc spocząć na ławce.

Jednak zaraz idziemy dalej. By uniknąć przechodzenia przez jezdnię na moście (przejście dla pieszych znajduje się albo przy Okrąglaku, albo potem na skrzyżowaniu Władysława Łokietka i Królowej Jadwigi), przechodzimy pod mostem. Przedłużenie bulwarowego chodnika wygląda pod mostem trochę jak mały zawieszony nad płynącą wodą mostek. Jako że pod mostem rzeka jest lekko zawężona, jej nurt wydaje się bardziej wartki, a tym samym bardziej agresywny. Woda jakby przeciska się z większą szybkością przez to zwężenie. Nie za bardzo lubię tamtędy chodzić, bo mostek nie jest zabezpieczony żadną balustradą ochronną, a woda płynie strasznie szybko. Jak najbliżej ściany mostu przemykam więc szybko. 

I już jesteśmy w parku nad Brdą po stronie Astorii. Na most można wejść dzikim wejściem przez chwasty i krzaki – co czyniliśmy często w zabawach z rówieśnikami, ale teraz, jakby naddając drogi, idziemy do głównej parkowej alejki i ogromnych schodów. 

Jeszcze kilka minut i będziemy w domu. Zostało tylko przejść przez most Królowej Jadwigi i już zaraz naszym oczom ukaże się kamieniste podwórze z powiewającym na wietrze praniem. Tam był nasz ukochany dom – dla mnie – od 1979 do 1993 roku. Teraz wracam do niego już tylko we wspomnieniach. Może i w was ta krótka opowieść obudziła wspomnienia o dawnej Bydgoszczy? Waszej Bydgoszczy. 

Monika Hendzel

Organizator projektu: Stowarzyszenie KOLOROFFON

Współfinansowanie: Miasto Bydgoszcz

Partner projektu: “Gazeta Wyborcza”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWojciechowski komentuje słowa Glapińskiego: Żywność będzie dalej drożała
Następny artykułStraż miejska. Nie żyje mężczyzna mieszkający w pustostanie. Osoby w kryzysie bezdomności potrzebują naszej pomocy