Myślałem, że uratuję brata
Bardzo go kochałem. Nieraz nie potrzebowaliśmy słów. Siadaliśmy za stołem i w milczeniu piliśmy herbatę. Ważne było, że ten drugi po prostu jest obok – mówi WP SportoweFakty Jan Smuda, brat utytułowanego trenera.
W latach 90. i na początku XXI wieku Franciszek Smuda był jedną z najbardziej znanych postaci polskiej piłki. Poprowadził Widzew Łódź do Ligi Mistrzów, sięgnął po trzy tytuły mistrza Polski (dwa z Widzewem, jeden z Wisłą Kraków). Później został selekcjonerem kadry narodowej (2009-2012).
18 sierpnia 2024 trener przegrał walkę z białaczką.
– Brakuje mi go. Po przeszczepie szpiku kostnego obaj wierzyliśmy, że uda mu się wyzdrowieć. Gdy szedł do szpitala, powiedział: “Zrobimy imprezę urodzinową po moim powrocie. Przecież niedługo wyjdę”. Walczył do końca – mówi na łamach WP SportoweFakty brat cenionego szkoleniowca, Jan Smuda.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Zaakceptował pan, że już go nie ma?
Jan Smuda, brat trenera Franciszka Smudy: Nie. Brakuje mi Franka. Bardzo go kochałem. Nieraz łapię się na myśli, że może niedługo przyjedzie w odwiedziny. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że przecież odszedł. Byliśmy ze sobą bardzo blisko. Mieszkam w Rybniku, brat w ostatnich latach żył w Krakowie. Nieraz spontanicznie wsiadał do auta i przyjeżdżał. Wystarczyła chwila, żebyśmy się sobą nacieszyli. Potem każdy wracał do swoich obowiązków.
Rozumieliśmy się bez słów. Tylko spojrzałem na Franka i już wiedziałem, co czuje, myśli. On miał ze mną tak samo. Owszem, nieraz sporo sobie opowiadaliśmy, wspominaliśmy dawne lata, żartowaliśmy. Ale bywało, że po prostu siadaliśmy przy stole, piliśmy herbatę i milczeliśmy. Ważne było, że ten drugi po prostu jest obok.
Był pan młodszy o szesnaście lat. Ma pan jakieś wspólne wspomnienia z rodzinnego domu w Lubomi?
Franek był z rocznika 48., ja urodziłem się w 1964. Dorastaliśmy w trochę innych czasach, ale mieliśmy podobne dzieciństwo. Codziennie najpierw szkoła, potem tornister w kąt i biegiem na boisko. A nawet nie boisko, tylko PGR-owskie pole albo łąkę “wystrzyżoną” przez krowy. Z opowieści Franka znam historię, jak tata, maszynista w podmiejskich pociągach, dopiero co otynkował dom. Nic jeszcze nie wyschło, a Franek zaczął ćwiczyć podania, odbijając o ścianę. Wszystko z pierwszej piłki. Ciach, ciach, ciach! Ojciec wychodzi przed dom, patrzy, na ścianie mnóstwo łaciatych plam. Oj, Franek dostał wtedy solidne lanie! Z kolei ze swojego dzieciństwa pamiętam, jak brat sprezentował mi piłkę. Strasznie byłem z niej dumny. Starsi chłopcy brali mnie do drużyny tylko dlatego, że ją miałem.
Faktycznie, ze względu na różnicę wieku nie mam wspomnień z bratem z domu rodzinnego. Gdy byłem młodym chłopakiem, on grał już w piłkę. Co prawda blisko, na Śląsku, ale i tak każdy wyjazd na mecz byłby prawdziwą wyprawą. Z Lubomi nie było bezpośrednich połączeń nawet do Rybnika. Trzeba się było przesiąść do innego PKS-u w Wodzisławiu Śląskim.
W 1975 r. brat wyjechał do USA – grał w piłkę i pracował na wysokościach, czyszcząc zbiorniki na ropę.
No, tam to już w ogóle nie miałem jak dojechać, nawet z przesiadką! Polska tkwiła za żelazną kurtyną, więc wyjazd Franka do Stanów to było w rodzinie wielkie wydarzenie. Pisaliśmy do siebie listy. Relacjonowałem, co w domu i jak mi idzie w lokalnej juniorskiej drużynie. Wspominałem mu na przykład o meczu, w którym wykonywałem trzy rzuty karne, a potem strzeliłem samobója. Myślałem, że jeśli akurat ma gorszy dzień, przynajmniej pośmieje się z brata.
On głównie przesyłał pocztówki. Mamy ich kilkadziesiąt, bo jak tylko coś zwiedził w USA, kupował kartkę i słał do Lubomi, nieraz pustą. Statua Wolności, Biały Dom, most w San Francisco. Widokówki przychodziły z całego świata. Pokażę panu, wziąłem ze sobą. Jako nastolatek wklejałem je pieczołowicie do zeszytu, na niektórych do dziś zostały ślady kleju. O, na przykład ta. “Z przepięknej wyspy Bali serdeczne pozdrowienia”. Kartka do rodziny, a proszę zwrócić uwagę, jak się podpisał: “Franek Smuda”. Cały on!
Rozłąka nie zmieniła waszej relacji?
Nie trzeba przebywać ze sobą fizycznie, żeby być blisko. Gdy miałem osiemnaście lat, a Franek 36, zmarł nasz ojciec. Zachorował na miażdżycę. Franek wysyłał mu nawet z Ameryki lekarstwa. Ale w 1982, gdy brat mieszkał już w Niemczech, ojcu zerwał się skrzep krwi. Poszedł do serca i nie było ratunku. Mimo że Franka nie było na miejscu, czułem, że stara się mnie wziąć pod swoje skrzydła.
W jaki sposób?
Interesował się, troszczył, wysyłał paczki. A to przyszły nowe dresy, którymi szpanowałem w szkole. A to kolorowe żelki, misie Haribo. Zanim je jadłem, wąchałem ich słodki zapach. W Polsce można było tylko o takich pomarzyć.
Franek był moim bratem i przyjacielem, a po śmierci taty niekiedy zastępował mi ojca. Mogłem z nim porozmawiać o wszystkim. W wieku 24 lat, na czwartym roku studiów, pojechałem do niego na miesiąc do Niemiec. Mieszkał wtedy w Norymberdze. Mój pierwszy zagraniczny wyjazd. Inna rzeczywistość. U nas szaro i buro, a tam czyściuteńkie chodniki, drogi bez dziur, sklepy kipiące od kolorów i zapachów. W piekarni pachniało świeżymi bułkami. W drogerii – perfumami. Podziwiałem Franka, że przeniósł się do lepszego świata. To był koniec lat 80., brat trenował wówczas amatorski klub FC Herzogenaurach. Oczywiście chodziłem na stadion i podobało mi się, jak grają. Pomyślałem, że jako trener Franek naprawdę coś potrafi.
W jednym z wywiadów powiedział pan kiedyś, że z czasem brat stał się pana idolem.
Cieszyłem się z jego sukcesów. Jeździłem na mecze, nagrywałem je na kasety VHS, potem na płyty. W ostatnich latach, jak przyjechał w odwiedziny i zostawał na noc, nieraz mówił wieczorem: “Dawaj jakiś mój mecz z przeszłości!”. Oglądaliśmy, wspominaliśmy. Analizował, że tu trzeba było wystawić inny skład, tam innego piłkarza. Nadal żył piłką.
Gdy po powrocie z zagranicy pracował jako trener w Polsce, wycinałem z gazet relacje z meczów. A nie byłem już takim młodzieniaszkiem, miałem ponad trzydzieści lat! Pomyślałem, że kiedyś dam mu pamiątkowy zeszyt. Nie zdążyłem. Pocieszam się, że widział moją kolekcję. Nawet mi kiedyś powiedział: “Ty to jesteś wariat, Janek!”.
Mieliście swój ulubiony mecz?
Nigdy nie wspominał o jednym konkretnym spotkaniu. Mogę się tylko domyślać, że wskazałby awans do Ligi Mistrzów, któreś mistrzostwo Polski czy pucharową potyczkę Lecha Poznań z Austrią Wiedeń, po której z gratulacjami dzwonił do niego prezydent Lech Kaczyński. Ja wybrałbym pamiętny mecz na Łazienkowskiej, gdy Widzew przegrywał 0:2 i wyszarpał mistrzowski tytuł. Oglądaliśmy rodzinnie w Lubomi. Przyszedł kuzyn, Jacek, bo wykupiłem Canal Plus. Mieliśmy w meblościance czarne wazoniki z laki. Po golu na 2:2 skakaliśmy tak, że wszystkie pospadały na podłogę! Cała rodzina Smudów miała hopla na punkcie piłki.
Proszę rozwinąć.
Z wiadomych względów zawsze najbliżej było nam do śląskich klubów, Górnika Zabrze czy Odry Wodzisław. Oczywiście mocno wspieraliśmy zespoły, z którymi związany był Franek. Nawet siostry, Urszula i Krystyna, świetnie się orientowały. Ale największym krytykiem Franka była mama. Naprawdę się znała. Poza wspieraniem drużyn syna kibicowała Manchesterowi United.
Podobno po każdym meczu pierwszy telefon wykonywał zawsze do niej.
To prawda. Nieraz słyszałem, jak mama mówi mu przez telefon: “Ten dał radę. A tego i tego to już, Franiu, odstaw od składu!”. Oczywiście robił po swojemu, ale tak ją szanował, że nigdy słowem nie powiedział, żeby się nie wtrącała. Znał się przecież dużo bardziej niż my. Bywało, że podczas piłkarskich dyskusji wprost mi mówił, że się mylę. Natomiast mamy nigdy nie poprawiał.
Kiedyś powiedział w wywiadzie: “Matka to zawsze matka”.
(cisza) Zróbmy krótką przerwę (Jan Smuda ściąga okulary i wyciera oczy). Cała rodzina Smudów jest emocjonalna. Potrafimy się popłakać i ze smutku, i ze szczęścia.
Ojciec pracował, a w domu czwórka dzieci, więc mama często była stanowcza. Ale odebraliśmy od niej dobre wychowanie. Robiła, co mogła, żeby o nas zadbać. Do taty Franek też miał szacunek, nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Ale mama była najważniejszą osobą w jego życiu. Kochała dom, ogródek. A on kochał, jak mu gotowała. Rolada, modra kapusta, sos pieczeniowy – jego ulubione danie. Gdyby pan widział, ile on tego sosu polewał! Zawsze skapywało z talerza. Po mamie widać było, że przygotowując obiad, stara się podwójnie, skoro Franek przyjeżdża.
Jak przyjęliście jego nominację na selekcjonera reprezentacji Polski w 2009 roku?
Gdy to ogłosili, siedziałem akurat w samochodzie na parkingu. Nie pamiętam już, kto zadzwonił. W każdym razie usłyszałem: “Masz brata selekcjonera”. Wszyscy byliśmy bardzo dumni. Wiadomo, że to najważniejsza posada w krajowym futbolu. Może brat nie osiągnął z reprezentacją niesamowitego wyniku, jednak ma w CV pracę z drużyną narodową. Cztery razy został wcześniej trenerem roku. Nigdy nie mówił otwarcie, że czeka na objęcie reprezentacji, ale czuł, że jest dobry. Nominacja na selekcjonera była zwieńczeniem jego sukcesów.
Z całej rodziny to chyba ja najbardziej przeżywałem wówczas mecze kadry. Pamiętam pierwsze spotkanie Euro 2012, z Grecją na Narodowym. Myślałem, że dostanę zawału! A jak Robert Lewandowski strzelił gola na 1:0, łezka zakręciła się w oku. Wiadomo, że wynik na Euro nie był idealny. Cóż, każdy ma na ten temat swoje zdanie.
Żeby być wobec pana uczciwy – według mnie na Euro 2012 ponieśliśmy porażkę.
Powinniśmy wyjść z grupy, więc to rzeczywiście była porażka. Wystarczyło wygrać ostatni mecz z Czechami. Wydaje mi się jednak, że Franka oceniono zbyt surowo. Media chciały go utopić w łyżce wody. Wielu selekcjonerów też nie osiągało sukcesów na miarę oczekiwań, a traktowano ich nieco łagodniej. Widziałem po Franku, że bardzo przeżywa zmasowaną krytykę. Potrzebował czasu, by się otrząsnąć. Bardzo wierzył w ten projekt. Nie myślał, że wygra mistrzostwo Europy, ale liczył na awans do fazy pucharowej. Po turnieju długo chodził przygaszony. Jak się martwił, mniej mówił. Zwykle był wulkanem energii, a wtedy często milczał. Pewnie rozmyślał o porażce, szukał przyczyn.
Gdy w telewizji grzmieli, że Smuda jest beznadziejny, przełączał pan kanał?
Nie, wówczas już się uodporniłem. Pamiętam, jak przeszedł z Wisły Kraków do Legii. I przyjechał jako jej trener na Reymonta. Koledzy mu mówili: “Franiu, lepiej obejrzyj ten mecz z hotelu, na ławce niech usiądzie twój asystent”. Przez 90 minut leciały pod adresem Franka obrzydliwe obelgi. Przez kwadrans się wkurzałem, potem już nie zwracałem uwagi. Dziś nie czuję żadnego żalu, a do kibiców Wisły mam duży szacunek. Gdy pojawiła się krytyka brata po Euro, rozumiałem, że taka jest piłka.
Z czasem w środowisku coraz częściej mówiono, że Smuda nie nadąża za trendami. Technologia coraz mocniej wchodziła do piłki. Tymczasem pana brat opowiadał, że laptop może mu służyć co najwyżej jako podstawka pod kawę.
Być może faktycznie nie podążał za trendami. Ale w swoim czasie jak mało kto potrafił ocenić potencjał piłkarza. Tego nikt mu nie odmówi. A w latach 90., bazując na niemieckich doświadczeniach, wprowadził w Polsce nową etykę pracy. U niego się zasuwało i to przynosiło efekty. Nie licząc okresu po reprezentacji, Franek nie przejmował się zbytnio tym, jak jest odbierany przez media. Powtarzał: “I tak napiszą, co chcą”.
Często szalał przy ławce trenerskiej. Pan też jest taki impulsywny?
Nie, podobno jestem spokojniejszy. Jeśli chodzi o wspólne cechy, to może umiejętność zarządzania ludźmi? (Jan Smuda jest wiceprezesem zarządu zakładu odmetanowania kopalń ZOK II – przyp. red.). Podobno jesteśmy podobni z wyglądu. Na pewno mieliśmy podobne gabaryty. Franek 184 cm, ja 185 cm. No i – co wydawało się niedawno najważniejsze – mieliśmy tę samą tkankowość krwi, dzięki czemu mogłem zostać dawcą szpiku. Dziesięć na dziesięć, idealne dopasowanie. Strasznie się ucieszyliśmy. Wie pan… Myślałem, że uratuję brata.
Jak przyjął diagnozę?
Gdy wykryto chorobę, miał 74 lata. W 2021 albo 2022 roku zrobił badania krwi i wyszło, że jest za dużo białych krwinek. Po diagnozie się nie załamał. Nastawiał nas, że pokona chorobę. Miał w sobie ogromną wiarę. Lekarze mówili, że przeszczep szpiku w tym wieku jest niebezpieczny. Konsultant z Lipska radził jednak, by wykonać zabieg. Ostatecznie brata zakwalifikowano. Kluczowe było, że zawsze cieszył się doskonałym zdrowiem, dosłownie zero chorób. W tamtym czasie trenował Wieczystą Kraków. Po przeszczepie był słabszy, ale chodził na rehabilitację, wykonywał ćwiczenia gimnastyczne. Nie było po nim widać, że jest chory. A o białaczce wiedzieliśmy tylko my, najbliżsi. Ale naprawdę byliśmy optymistami.
Rozmawiałem z trenerem kilka miesięcy przed jego odejściem. Opowiadał, że jest w dobrej formie, tryskał optymizmem.
Początkowo po przeszczepie wszystko szło zgodnie z planem. Jeśli dobrze zrozumiałem, wybito jednak nie sto, a siedemdziesiąt procent chorego szpiku. Przyszedł moment, gdy organizm się zbuntował. Franek trafił do szpitala w czerwcu, po swoich 76. urodzinach. Poszedł na oddział o własnych siłach. Mówił: “Imprezę urodzinową zrobimy, jak wrócę. Przecież to tylko na chwilę”. Okazało się, że już nie wyszedł. Przewlekła białaczka przeszła w ostrą. Wszystko postąpiło bardzo szybko.
Widział pan, że wraz z pogorszeniem stanu zdrowia u brata gaśnie nadzieja?
Nie. Nawet gdy usłyszał od lekarzy, że możliwości leczenia się skończyły, nie przyjął tego do wiadomości. Dla mnie to było coś strasznego. Jesteś dobrej myśli, trzymasz się nadziei, że brat wyzdrowieje, a nagle słyszysz, że nie ma już ratunku. Pod koniec Frankowi brakowało sił, wypowiadał jedynie pojedyncze zdania. Ale nawet wtedy się nie poddawał. Do końca mówił, że pokona chorobę. W Szpitalu Uniwersyteckim miał świetną opiekę. Pocieszam się, że nie cierpiał długo. I że tak bardzo go nie bolało…
O chorobie pana brata zrobiło się w mediach bardzo głośno. Prosił pan na łamach “Faktu” o uszanowanie prywatności rodziny.
Dla nas to było bardzo trudne. Włączasz telewizję – mówią o chorobie brata. Uruchamiasz radio w samochodzie – to samo. Miałem wrażenie, że otworzę lodówkę i tam też usłyszę o białaczce Franka. Powiem wprost: gdy był w ciężkim stanie, miałem wrażenie, że niektórzy dziennikarze czekali, aż umrze, i ścigali się, kto pierwszy o tym poinformuje. Rozumiem, że był osobą publiczną. Ale chcieliśmy przeżyć jego odejście po swojemu. Tymczasem na pogrzebie niektórzy reporterzy biegali z kamerą między grobami. Trochę mnie to zniesmaczyło. Cóż, takie czasy. Z drugiej strony, środowisko piłkarskie pożegnało go w piękny sposób.
Na wielu stadionach uczczono pamięć Franciszka Smudy minutą ciszy. W Krakowie czy Łodzi skandowano jego nazwisko, wywieszano specjalne transparenty.
Skala trochę mnie zaskoczyła. Nie przypuszczałem, że był aż tak ceniony i lubiany. Tym bardziej że miał swoje zdanie, nieraz wywoływał kontrowersje. Środowisko faktycznie go doceniło, co było wzruszające i miłe.
Jak pan widzi, ciągle są we mnie duże emocje. Przez jakiś czas po jego odejściu, gdy w telewizji puszczano mecz, nie potrafiłem spojrzeć na telewizor. Wszystko przypominało mi brata. Nie wiem, czy kiedykolwiek odtworzę jeszcze mecze, które nagrywałem na kasety. Na ten moment myślę, że nie. Za bardzo boli.
Żałuje pan czegoś z perspektywy czasu?
Czasem myślę, że mogliśmy spędzić wspólnie jeszcze więcej chwil, ale przecież wiadomo, jak wygląda życie. Każdy ma swoją drogę – marzenia, cele, obowiązki. Wiem jedno: nie zawsze się regularnie widywaliśmy, ale miałem naprawdę wspaniałego brata. A po jego odejściu nie mam poczucia, że czegoś zabrakło. Że czegoś nie zdążyliśmy sobie powiedzieć. Wręcz przeciwnie. Dlatego gdybyśmy mogli zobaczyć się jeszcze raz, nie potrzebowalibyśmy wielu słów. Równie dobrze moglibyśmy znowu usiąść za stołem, pić herbatę i milczeć. Byle ten drugi był obok.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS