Chociaż administracyjnie archipelag wchodzi w skład Danii, krajobrazowo i kulturowo znacząco się od niej różni. Wyspy są zamieszkiwane przez odrębną nację, która mentalnie niewiele ma wspólnego z Duńczykami. Farerzy, bo o nich mowa, to potomkowie norweskich banitów, którzy przybyli w ten zakątek Europy w IX wieku. Złośliwi twierdzą, że słabi i wycieńczeni chorobą morską załoganci zdecydowali się zostać na archipelagu, podczas gdy zdrowi i silni popłynęli dalej na północ, docierając do brzegów dzisiejszej Islandii. Nie dajmy się jednak zwieść tej przypowiastce, jako że przetrwanie w tak wymagających warunkach wymaga nie lada samozaparcia, dzielności i silnej woli. Dlatego współcześni Farerzy to zahartowani i dumni potomkowie wikingów, stawiający czoła izolacji, siłom natury i nieprzewidywalnym warunkom pogodowym. Wyspy Owcze, choć niewątpliwie wpisują się w granice nordyckiego świata, kulturowo balansują na granicy przeplatanych wpływów skandynawskich i północnoatlantyckich oraz przenikających się tradycji i nowoczesności.
Rozwijająca się masowa turystyka, a także gwałtowny rozwój techniki i infrastruktury wciąż kształtują społeczeństwo farerskie. Wyspy Owcze zmieniają się na naszych oczach, transformując ze społeczeństwa industrialnego, którego gospodarka opiera się na rybołówstwie, do kraju bazującego na usługach, informacji i wiedzy. Współcześni Farerzy próbują znaleźć dla siebie miejsce w zglobalizowanym świecie, z jednej strony zdając sobie sprawę z unikatowości swej ojczyzny, z drugiej – z jej anonimowości. Media społecznościowe i rozmaite rankingi „najpiękniejszych wysp na świecie” wprowadziły ten skrawek ziemi do zbiorowej turystycznej świadomości, wciąż jednak nie brakuje osób zadających fundamentalne pytanie: Gdzie właściwie leżą Wyspy Owcze? Dociekliwców, którzy sprawdziwszy na mapie lokalizację farerskich skał, postanowili postawić na nich stopę, czeka w nagrodę niesamowita przygoda – bliski kontakt z nieokiełznaną naturą, mnóstwo zapierających dech w piersiach widoków, obserwowanie maskonurów i oczywiście owce. Wielu zachwyconych podróżników umieszcza Wyspy Owcze na szczycie swoich osobistych rankingów, chwali się imponującymi zdjęciami i z entuzjazmem mówi o porywającym pięknie tego miejsca. Niemniej jednak znakomita większość z nich przyznaje, że nie wyobraża sobie mieszkania na stałe w tak małym, surowym i odseparowanym od reszty świata zakątku.
Rządzi tu pogoda
Pojawiające się w mediach reklamowe przebitki z Wysp Owczych stanowią zaledwie wycinek farerskiej rzeczywistości. Na przepięknych zdjęciach zazwyczaj świeci słońce, trawa jest soczyście zielona, a owce w największej komitywie z piechurami przemierzają rozległe połoniny.
Te idylliczne kadry mają na celu zbagatelizować kluczowy czynnik, który mógłby zniechęcić potencjalnych turystów do odwiedzenia archipelagu, a który w realnym świecie znacząco wpływa na farerską codzienność. Jest nim pogoda. Wyspy Owcze to miejsce chłodne, mokre i wietrzne. Ciepłe i słoneczne dni są rzadkością i zawsze są powodem do radości. Gdy tylko aura okaże się łaskawsza niż zwykle, mieszkańcy wylegają na ulice, uprawiają sporty outdoorowe, opalają się przed domostwami lub korzystają z chwilowego ciepełka nader produktywnie, energicznie malując drewniane elewacje. Pogoda bezceremonialnie dyktuje codzienny rytm. Zdarza się, że nadchodzący sztorm zmienia rozkłady promów i autobusów, naraża mieszkańców na straty materialne czy uszczerbek na zdrowiu.
Z jednej strony surowy klimat chroni archipelag przed masową turystyką plażową, z drugiej stanowi niekończące się wyzwanie dla mieszkańców. Warunki atmosferyczne wpływają na styl życia oraz kondycję psychiczną całego farerskiego społeczeństwa. Także i na to, jak się tu mieszka. Domy Wyspiarzy, zwłaszcza te budowane współcześnie, są ogromne – ich powierzchnia dochodzi do kilkuset metrów kwadratowych. Taki stan rzeczy wynika z kilku powodów, m.in. z tego, że farerskie rodziny są duże oraz z tego, że z konieczności spędzają one w swych domach dużo czasu. W krajach tropikalnych i subtropikalnych życie codzienne zwykle toczy się na zewnątrz. Dom to miejsce, do którego mieszkańcy cieplejszych rejonów globu wracają dopiero na noc. Tymczasem pogoda na Wyspach Owczych potrafi zamknąć Farerów w czterech ścianach na długie dnie, a czasem nawet tygodnie, a zatem duża powierzchnia sprzyja zachowaniu higieny psychicznej.
Od wieków centrum farerskich gospodarstw i domów wyznaczała kuchnia. Początkowo było nią proste palenisko, które z czasem ewoluowało w komnatę dymną zwaną roykstova. Było to miejsce skupiające domowników, w którym pracowano, posilano się, bawiono, odpoczywano i spano. Na prowincji w roykstovie przebywały nawet zwierzęta. Również współcześnie kuchnia jest sercem domu, a wspólne przygotowywanie posiłków i celebrowanie ich sprzyja budowaniu relacji. Kultura jedzenia na mieście na Wyspach Owczych dopiero się rozwija. Nic więc dziwnego, że domowe posiłki jada się przy pięknie nakrytym stole, a zastawa i wszelkie naczynia kuchenne to nierzadko klasyka nordyckiej sztuki użytkowej. Niebagatelną rolę w każdym domu odgrywa światło, które zwłaszcza w miesiącach zimowego przesilenia, jest na wagę złota. Wyspiarze stawiają na ogromne okna i możliwie najjaśniejsze wnętrza, próbując się zadowolić substytutem światła dziennego, a służą im do tego rozmieszczone w wielu punktach mieszkania dodatkowe lampy elektryczne, lampiony oraz wszechobecne świeczniki i świece.
Hugni – farerska odpowiedź na hygge
Światło i wariacje na jego temat to nieodłączny element farerskiego hygge, które w języku Wyspiarzy określa się jako hugni (wym. ‘hune’). Erika Anne Hayfield, profesor socjologii z Uniwersytetu Wysp Owczych, zauważa, że w języku farerskim hugni częściej występuje w formie czasownika niż rzeczownika: Najpopularniejszą formą są zwroty, w których życzymy komuś spędzenia czasu w atmosferze hugni, na przykład Hugna tær (Baw się dobrze) albo Hugnið tykkum (Bawcie się dobrze). Młodzi Farerzy często posługują się również określeniem hyggens, wywodzącym się z duńskiego slangu. Zdaniem Eriki Anne Hayfield, hugni ma silny związek ze światłem i wystrojem wnętrza, jednak nie można pominąć jego wymiaru niematerialnego. Hugni to zwycięska walka z samotnością, wspieranie się i dodawanie sobie otuchy poprzez współobecność. Jego prawdziwe sedno tkwi w poczuciu bezpieczeństwa, wzajemnej akceptacji, zrozumieniu i uczuciu ogólnego dobrostanu psychicznego.
Farerzy szczególnie cenią sobie hugni w okresie jesienno-zimowym, przy czym trudno mówić o jakimś konkretnym rytuale, bo środki do osiągnięcia celu mogą być różne. Podstawą jest zbudowanie więzi, zawiązanie relacji oraz stworzenie zalążku ciepłej i bezpiecznej atmosfery, w której uczestnicy znajdą przestrzeń na ekspresję i bycie sobą. Hugni, podobnie jak hygge, może się kojarzyć z gadżetami – światłem świec, grubym pledem czy kubkiem gorącej czekolady. Takie wizualizacje owego fenomenu najczęściej pojawiają się w mediach, co rodzi stereotypowe skojarzenia. Wynika to z faktu, że hugni jest słowem nieprzetłumaczalnym na inne języki nienordyckie, więc do opisania tego zjawiska trzeba użyć jakichś konotacji. Widocznie świece, koce i kubki z ciepłymi napojami są najprostsze w stylizacji.
Zapytałam kilkoro znajomych Farerów o ich skojarzenia z hugni. Wśród odpowiedzi dominowały: bezpieczeństwo, akceptacja i poczucie przynależności, a także relaks, oderwanie się od codziennych trosk oraz chwilowe zapomnienie o padającym na zewnątrz deszczu. Jedna z osób skonstatowała: Hugni to coś, co współczesny świat próbuje pojąć, przetłumaczyć, skopiować, a często skomercjalizować. Jednak, by zrozumieć istotę zjawiska, wystarczy raz przeżyć taki moment. Wówczas stan ten przychodzi naturalnie i znika potrzeba jakiegokolwiek definiowania go.
To tylko fragmenty książki „Codziennie jest piątek. Szczęście po nordycku” wydawnictwa Pascal
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS