Słuchaj. Wiesz co? Spier…! – kłótni po polsku słucha sześciu agentów CIA. Jeszcze nie wiedzą, że ich życie zależy od tego, kto ją wygra. Jest 25 listopada 1990 roku, a ambitny oficer polskiego wywiadu zaczyna najważniejszą grę w życiu. – Po latach moja ojczyzna oczernia mnie – kwituje dziś.
Miesiąc wcześniej. Warszawa, Okęcie
Boeing 767-200ER w barwach Polskich Linii Lotniczych LOT toczy się po płycie lotniska. W kabinie pachnie nowością, perfumami stewardess i świeżo nalaną w szklanki whisky. Pilot rozpędza samolot do 250 kilometrów na godzinę, unosi jego nos, odrywa koła od asfaltu. Whisky w szklance przestaje drżeć, za oknem przesuwa się panorama Warszawy.
Samolot jest niemal pusty. Leci do Iraku. Sytuacja na Bliskim Wschodzie jesienią 1990 roku zaogniła się. Obcokrajowcy muszą wracać do swoich ojczyzn. Puste samoloty fruwają do Bagdadu, by odlatywać z kompletem pasażerów.
Na pokładzie LOT-owskiej maszyny jest jedenaście stewardess i dwóch mężczyzn – pasażerów.
– Patrz, jedna piękniejsza od drugiej – wypala jeden z nich.
– Nawet nie wiedziałem, że LOT ma tyle pięknych kobiet – dorzuca dobrze zbudowany, przystojny facet.
Nie wie jeszcze, że w najbliższych dniach czeka go najtrudniejsze zadanie w karierze.
Kilka tygodni wcześniej. Warszawa, siedziba MSW
“Big John” w towarzystwie rezydenta CIA wchodzi do jednego z gabinetów przy ulicy Rakowieckiej.
– Gromek, mamy problem. Potrzebuję twojej pomocy – mówi do znajomego oficera nowego, polskiego wywiadu.
Amerykaninowi nieczęsto zdarza się prosić kogokolwiek o pomoc. I to nie ze względu gigantyczną posturę. Jest wysokiej rangi agentem do spraw operacyjnych CIA. Z reguły to inni przychodzą do agencji po pomoc. Połowa sierpnia 1990 roku to jeden z nielicznych wyjątków.
– Mamy sześciu ludzi, którzy uciekli przed wojną z Kuwejtu do Iraku – wyjaśnia Polakowi pułkownik. – No i jest kłopot, bo nie mogą się wydostać. Nie mają dokumentów, nie mogą się przemieszczać, na dodatek szukają ich Irakijczycy. Jak ich znajdą, to po nich.
Prośba, choć wypowiedziana przez wielkiego Amerykanina spokojnie, jest prawdziwą bombą. CIA przyznaje właśnie, że nie może sobie poradzić z wrażliwym zadaniem i szuka pomocy na zewnątrz. Odmówiły już inne kraje. Polska jest ostatnia.
Atmosfera w gabinecie gęstnieje. Rozmówcy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Żaden nie daje tego jednak po sobie poznać. Wywiad takie sprawy załatwia na chłodno. Zawsze. To element gry.
Rakowiecka zaczyna badać temat. Sytuacja wygląda beznadziejnie. W powodzenie akcji nie wierzy ani delegatura wywiadu w Bagdadzie, ani zespół kryzysowy w Warszawie. W końcu pojawia się pomysł: ktoś musi pojechać na miejsce i spojrzeć na sprawę świeżym okiem.
“Ruszamy z operacją. Przylatuję do Iraku, będę nadzorował osobiście” – brzmi komunikat nadany do Bagdadu.
Październik 2020, Warszawa
Siedzimy w modnej, warszawskiej kawiarni. On w eleganckim garniturze. W klapie odznaka jednostki GROM. 75 lat na karku, umysł rześki, przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu. Choć minęły trzy dekady, to moment nadania do Bagdadu wspomnianej depeszy, pamięta doskonale. Zapala się, emocjonuje. Rozmawiamy długo, a i tak wiem, że będzie potrzebne jeszcze jedno spotkanie.
– Gdy “Big John” dowiedział się, że będę na miejscu, odetchnął – opowiada generał Gromosław Czempiński. 30 lat temu był podpułkownikiem i zastępcą szefa do spraw operacyjnych w wywiadzie.
– CIA miało świetnie rozpracowany polski wywiad, w tym mnie. Wiedzieli, że jesteśmy niezależni od sowietów i mamy prozachodnie poglądy. Facet nie dość, że miał do mnie zaufanie, to jeszcze mnie po prostu lubił.
Generał pociąga z filiżanki łyk herbaty.
Zrealizował wtedy misję w zasadzie niemożliwą. Misję, która miała w ogóle nie dojść do skutku.
Wizyta dyrektora CIA Williama H. Webstera (po lewej) w Warszawie. Listopad, 1990 rokuŹródło: Archiwum prywatne
Jesień 1990. Operacja odwołana
W gabinecie Czempińskiego odzywa się telefon.
– Gromek, właśnie wracam od ministra. Odwołujemy. To zbyt niebezpieczne – mówi głos w słuchawce. To szef wywiadu, pułkownik Henryk Jasik. Wypowiada te słowa z pełnym przekonaniem.
Czempińskiego ogarnia podwójna złość. Decyzja została podjęta bez konsultacji z nim, choć to on jako zastępca do spraw operacyjnych jest odpowiedzialny za wszystkie operacje. No i nie przywykł do odwracania się od problemów bez podjęcia choć jednej próby.
Niewiele później kolejny telefon. Znów Jasik.
– Minister dowiedział się o twojej depeszy do Bagdadu. Masz jak najszybciej przyjść do jego biura – krótki komunikat, koniec rozmowy.
Gdy Jasik przekazywał wieści podwładnemu, nie miał pojęcia, że w gabinecie Czempińskiego jest amerykańska delegacja. Dociskająca, nalegająca.
– Dzwonią od szefa, chodźcie ze mną, minister osobiście wam wszystko przekaże.
Szef Urzędu Ochrony Państwa (UOP) Andrzej Milczanowski stoi oparty o biurko. Zły znak, bo petentów przyjmował na stojąco tylko wtedy, gdy był nie tyle zdenerwowany, co wkur…
– Pan myśli, że kim jest?! – wypala do Czempińskiego . – Jakim prawem zmienia pan moją decyzję?! Za kogo się pan uważa?!
Sytuację określa jasno: Polska w tej sprawie Stanom Zjednoczonym nie pomoże.
– No to trzeba o tym poinformować Amerykanów – mówi pułkownik.
– Pan się nie martwi, ja to zrobię.
– Świetnie się składa, bo widzę, że czekają w pana sekretariacie.
– Co? Kto ich tu zaprosił?!
– Nie wiem, może się po prostu niecierpliwią i przyszli zapytać osobiście?
– Dobra, dawać ich tu.
Dwóch gości wchodzi do gabinetu. Jeden widocznie góruje nad pozostałymi. Minister kołysze się na piętach, patrzy niespokojnie na agentów CIA. Mijają kolejne sekundy niezręcznej ciszy.
Przerywa ją Milczanowski: – Panowie, podjęliśmy właśnie decyzję o przeprowadzeniu operacji. Deleguję do niej obecnego tu pułkownika Czempińskiego.
14 października 1990. Irak, Bagdad
Boeing w barwach LOT-u siada na rozgrzanym pasie bagdadzkiego lotniska. Flirt ze stewardessami i beztroskie rozmowy dobiegają końca. Czempińskiego nachodzi myśl, że jeśli ma to być jego ostatnia misja, to przynajmniej leci do nieba w dobrym towarzystwie.
W końcu spływa na niego otrzeźwienie.
– Krzysiu, powiedziałem ci, że przylatuję tu dopilnować powrotu polskich robotników – mówi ambasadorowi, którego odciągnął na bok. Ten kiwa twierdząco głową. – Ale to nie jest prawda. Spróbujemy wydostać z Iraku poszukiwanych Amerykanów. Agentów CIA. Będziesz musiał mi pomóc.
Ambasador blednie. Wie, że niepowodzenie może skończyć się tragicznie nie tylko dla rozmawiającego z nim agenta, ale i dla wszystkich Polaków w Iraku.
Bagdad, 1 kwietnia 1989 roku. W tle obraz prezydenta Saddama HusajnaŹródło: Forum
Jest gorzej niż źle
Przez kolejne dni Czempiński zbiera informacje. Irak szykuje się do wojny. Stany Zjednoczone przybyły wyzwolić Kuwejt i planują inwazję Iraku, która będzie później znana jako “Pustynna Burza”.
Cudzoziemcy z krajów NATO, którzy nie zdążyli uciec, są zatrzymywani i przewożeni do strategicznych miejsc kraju. Tam służą za żywe tarcze przed bombardowaniami.
Cały kraj, a Bagdad w szczególności, przechodzi w stan podwyższonej gotowości. Amerykanie znaleźli się w pułapce. Możliwości poruszania się po mieście – utrudnione. Wyjazd poza miasto – ściśle kontrolowany. Przekroczenie granicy – niewykonalne.
Czempiński, który przyleciał do Iraku ze sfałszowanym paszportem dyplomatycznym, nie może nawet opuścić miasta.
– Jak to jest, że gdy chcę gdziekolwiek pojechać, muszę składać wniosek z tygodniowym wyprzedzeniem, a inni jeżdżą kiedy i gdzie chcą? – pyta w końcu zdenerwowany rezydenta wywiadu w Bagdadzie, pułkownika Maronde.
– Bo to zwykli robotnicy, a ty masz papiery dyplomatyczne.
– To załatw mi zwykłe.
– Jak mam ci załatwić zwykłe papiery?!
– Obserwujmy ludzi, którzy przychodzą do konsulatu. Jak będzie ktoś podobny do mnie, to podrobimy jego dokumenty.
– Jak to podrobimy? A jeśli pojawicie się we dwóch w tym samym miejscu?
– Zadbamy, aby facet się nie pojawił.
Pada na polskiego inżyniera pracującego dla włoskiej firmy. Nieświadomie użycza swojego nazwiska Czempińskiemu. Pułkownik pod kolejnym fałszywym nazwiskiem zaczyna podróżować po Iraku.
Im więcej dowiaduje się o sytuacji, tym gorsze ma myśli. Dochodzi do pesymistycznego wniosku: centrala miała rację, ryzyko niepowodzenia operacji jest zbyt duże.
Problemy są trzy: Amerykanie potrzebują potwierdzenia wjazdu do kraju, wiz wyjazdowych, wprowadzenia ich danych do irackiego systemu komputerowego.
Fałszywe paszporty mają, sporządzono je w Warszawie na polskie nazwiska, a Czempiński przywiózł je ze sobą. Amerykanie muszą tylko podszyć się pod Polaków. Ale akurat w Iraku to nie takie proste.
Bagdad z Warszawą współpracują od dziesięcioleci – w Iraku działają nasze firmy budowlane, wielu miejscowych studiowało u nas i mówi po polsku. A Amerykanie nie potrafią nawet powiedzieć “dziękuję”.
Z kolei potwierdzenie wjazdu do kraju można zdobyć na posterunku policji podczas rozmowy z oficerem. Z takim, który mówi po polsku.
Sytuacja jest beznadziejna.
Iraccy żołnierzeŹródło: Getty Images
Warszawa. Listopad 2020
Dzwoni generał Czempiński. Dopadł go koronawirus. Publikacja tekstu przesuwa się – pierwotnie miał ukazać się w rocznicę akcji.
Rozmawiamy dłuższą chwilę, dopytuję o sytuację sprzed roku.
Jesienią 2019 roku “Dziennik Gazeta Prawna” poinformował, że IPN odtajnił informacje o oficerach polskiego wywiadu, którzy działali przed rokiem 1990.
Zostały one nie tylko odtajnione, ale także przekazane obcym wywiadom. Teczka Czempińskiego trafiła do Stanów Zjednoczonych, które “rozpracowywał” w latach 70-tych.
Trzy lata wcześniej rząd Prawa i Sprawiedliwości w ramach tzw. ustawy dezubekizacyjnej obniżył generałowi i jego kolegom emerytury. Teraz nie mogą być wyższe od średniego świadczenia wypłacanego przez ZUS, czyli 1742 zł na rękę.
– Dobrze rozumiem, że według pana przeszkadza pan obecnej władzy? – pytam. – Jeśli tak, to jak to pan tłumaczy?
– Bo jesteśmy grupą ludzi, która wyrosła w PRL-u – odpowiada z trudem. Infekcja ma ciężki przebieg, każde zdanie jest wysiłkiem. – Chociaż w 1990 zostaliśmy pozytywnie zweryfikowani i dopuszczeni do dalszej służby, to ci teraz nie wierzą. że byliśmy i jesteśmy czyści.
– Może jest szansa, że Trybunał Konstytucyjny to odkręci?
– Trybunał zrobi wszystko… Żebyśmy przed rozpatrzeniem… Umarli – mówi generał, łapiąc oddech co kilka słów.
Gromosław Czempiński odbiera nominację na stopień generała brygady. Warszawa, rok 1994Źródło: Archiwum prywatne
Październik 1990, Bagdad
Pułkownik Czempiński wybiera się na przyjęcie do dyplomatycznej dzielnicy. Liczy, że zdobędzie kontakt, który pomoże w wypełnieniu misji. Lustruje gości. Jedna z kobiet, choć nie jest zjawiskowo piękna, wyróżnia się z tłumu. To Irakijka, ale ubiera się i zachowuje “po europejsku”.
– Czym się zajmujesz? – zagaduje pułkownik.
– Pracuję w izbie handlowej przy ministerstwie – odpowiada kobieta. Czempiński jest przekonany, że kłamie. Nie myli się, Irakijka jest agentką kontrwywiadu. Zaraz słyszy: – A co ty robisz w Iraku?
Sprzedaje kobiecie sfabrykowaną historię. Mówi, że pomaga polskim robotnikom wrócić do Polski. Część z nich przyjechała z Kuwejtu i nie zdążyła się jeszcze “zalegalizować”. Kobieta łyka haczyk. Postanawia pomóc Czempińskiemu, bo chce zrobić z niego własne źródło. Pułkownik pozwala jej wierzyć, że tak będzie.
Taktyka ograniczonego zaufania
Od początku Czempiński przyjmuje zasadę niedzielenia się szczegółami operacji z centralą w Warszawie. Nie mówi o poznanej agentce, o tym jak załatwił wizy, o planie ewakuacji, o tym, że posługuje się nowym dokumentem tożsamości, ani o tym jak załatwił legalizację.
Nie chce dawać pretekstu do odwołania misji. Powodów było przecież mnóstwo, a plan szalony.
Dzień przed planowaną misją Czempiński z polskim kierowcą spotykają się z ukrywającymi się agentami CIA. Amerykanie są wymizerowani i wystraszeni. Polacy przewożą ich z dotychczasowej kryjówki do dzielnicy robotniczej, skąd wystartuje misja.
Czempiński rozdaje Amerykanom nowe paszporty na polskie nazwiska. Każe uczyć się ich wymowy.
– Jak się nazywasz? – pyta niedługo później jednego z nich. Bełkot, który słyszy w odpowiedzi, w niczym nie przypomina polskiego. Nie ma szans, aby jakikolwiek pogranicznik uwierzył w tę maskaradę. A tym bardziej nie taki, który studiował w Polsce.
– Świetnie ci idzie – odpowiada jednak. A z tyłu głowy kołacze myśl: jeśli któryś z Amerykanów odezwie się choć słowem, to wpadną wszyscy.
25 października 1990 w nocy Czempiński wysyła do centrali plan akcji. Ruszają o piątej rano. Łączność z Warszawą jest zaplanowana na szóstą. Pomiędzy Warszawą a Bagdadem jest godzina różnicy, więc nawet jeśli centrala się nie zgodzi, wycieczka będzie od godziny w drodze.
Ulica w Bagdadzie. Irak, rok 1989Źródło: Getty Images
25 października 1990 roku. Dzień planowanego przekroczenia granicy irackiej
O 4.30 pułkownik budzi sześciu Amerykanów. Powtarza plan akcji, ustala i sprawdza ostatnie szczegóły.
– Macie jakieś dokumenty przy sobie? – pyta.
– Amerykańskie paszporty.
– Ludzie, czy wyście powariowali?! Dlaczego macie je przy sobie?!
– Bo jak nas złapią, mamy mówić, że jesteśmy amerykańskimi dyplomatami.
– Oddawać natychmiast.
– Ale centrala kazała nam je mieć przy sobie.
– Oddawać.
– Centrala mówiła też, że mamy wykonywać każde pańskie polecenie – wtrąca jeden z Amerykanów i oddaje paszport. Reszta idzie za jego przykładem.
Amerykanie pakują się do dwóch samochodów. Muszą nimi przejechać około 550 km do granicy z Turcją. Prowadzą polscy kierowcy, dwóch dyrektorów budów, wytypowanych przez pułkownika Maronde, którzy zdecydowali się pomóc Czempińskiemu. Ładują do bagażników kanistry z benzyną. Ruszają w ciągu 5 minut.
Nagle, na drodze pojawia się czarny samochód pędzący w ich stronę. Czempiński podświadomie wie, co to oznacza – płk Maronde, rezydent polskiego wywiadu w Bagdadzie, w ostatniej chwili dostarcza instrukcje z Warszawy.
– Jest zgoda na operację, ale bez twojego udziału – mówi do Czempińskiego. – Amerykanie jadą, ty zostajesz. Centrala nie chce ryzykować tajemnic wywiadowczych i relacji z Irakiem.
To wtedy słyszy “spier…” i zaczyna się sprzeczka, którą widzą Amerykanie. Mówią, że jeśli pułkownik nie jedzie, to oni też nie. Dostali rozkaz, że mają go nie odstępować na krok.
Maronde przełyka przekleństwa.
– Dobra, jakoś to załatwię – cedzi przez zęby.
Iraccy żołnierze pełnią wartę przy obrazie Husajna. Bagdad, rok 1990Źródło: Getty Images
Akcja!
– Panowie, pijemy – zarządza Czempiński i wyciąga butelki czerwonego Johnnie Walkera. Na każdego ma przygotowane po dwa litry. Wie, że irackich oficerów uda się przechytrzyć, tylko jeśli Amerykanie będą pijani i nie będą w stanie powiedzieć ani słowa. On też pije. Nerwy ma napięte jak struny.
Wypijają po litrze na głowę. Stres i adrenalina nie pozwalają się upić. Są zupełnie trzeźwi.
Zatrzymują się na pierwszym z wielu posterunków policyjnych na trasie. Oficer zwraca uwagę na papiery Czempińskiego. Coś mu nie pasuje.
– Zapraszam do środka – mówi do Polaka.
Czempiński chwyta za klamkę, żeby wysiąść. W tym momencie z samochodu wyskakuje kierowca z dwiema flaszkami wódki i kartonem papierosów.
– No problem my friend. No problem! – krzyczy do policjanta i załatwia sprawę po swojemu. Sytuacja powtarza się cztery razy na pięć punktów kontrolnych.
Po blisko 8 godzinach jazdy przez pustynny Irak, dwa auta docierają do przejścia granicznego Ibrahim Khalil przy granicy z Turcją.
Czempiński na czele grupy wchodzi do hali odpraw.
Kilkunastu irackich strażników i pograniczników kieruje na nich swój wzrok. Są jedynymi osobami, które chcą przekroczyć tego dnia granicę. Oficer polskiego wywiadu funkcjonujący pod trzema fałszywymi nazwiskami i sześciu poszukiwanych Amerykanów udających pijanych Polaków są na skraju wyczerpania. Fizycznego i psychicznego. Irakijczycy zaczynają sprawdzać dokumenty.
Dokładnie i powoli.
Bardzo powoli.
Czempiński widzi, że sytuacja robi się coraz bardziej nerwowa. Próbuje stworzyć pozory, że wszystko jest normalnie.
– Panowie, rozmawiajmy – mówi zdenerwowany Czempiński do polskich kierowców – przemieszczajcie się, jakby nas było więcej. – Wy cicho – zwraca się do Amerykanów. – Jak przyjdą z paszportami, to bierzcie, “dziękuję” i ani słowa więcej.
Irakijczycy sprawdzają paszporty i wizy. Mija godzina, druga, trzecia. W końcu iracki oficer podchodzi i wręcza paszporty. Zagaduje Amerykanów idealną polszczyzną. Agenci trzęsą się z nerwów.
Polscy kierowcy wpadają w słowo Irakijczykowi. Przerywają. Przejmują rozmowę na siebie. Byle żaden Amerykanin się nie odezwał. Pogranicznik oddaje ostatni paszport. Odchodzi.
– Teraz powoli i spokojnie – mówi Czempiński do Amerykanów. – Idźcie w stronę granicy.
Idą, na początku spokojnie, tak jak chciał. Po kilkunastu krokach zaczynają biec. Polak klnie pod nosem, jeden z kierowców widzi, co się dzieje i mdleje ze stresu. Irakijczycy patrzą na biegnącą grupę.
Amerykanie dobiegają do granicy, rzucają się do szlabanu po drugiej stronie. Udało się. Uciekli. W Turcji czekają na nich samochody. Odjeżdżają.
Czempiński i polscy kierowcy wracają do Bagdadu. Nie odzywają się słowem przez całą drogę. Są wycieńczeni podróżą i stresem. Po powrocie oficer sugeruje kierowcom, żeby jak najszybciej wrócili do Polski, sam też tak robi. W Polsce nie składa raportu z misji. Robi to, by chronić osoby, które okazały się kluczowe dla jej powodzenia.
Łuk Zwycięstwa w Bagdadzie. Saddam Husajn zbudował je dla upamietnienia wojny iracko-irańskiejŹródło: Getty Images
Październik 2020, Warszawa
– Gdybym wcześniej wiedział o wszystkich problemach, to bym się nie podjął przeprowadzenia tej operacji – mówi mi Czempiński, popijając zimną już herbatę. – Ale cieszę się, że stało się inaczej. Choć była to moja najtrudniejsza misja, to dzięki niej urośliśmy w oczach Amerykanów. Zabiegali o nas przy każdej okazji, a potem wciągnęli do NATO.
25 października 1990 pułkownik Czempiński, płk Maronde i inni nieujawnieni oficerowie wywiadu, bezpiecznie ewakuowali agentów CIA, którzy ukrywali się w Bagdadzie po ucieczce z granicy z Kuwejtu. W ramach podziękowania za misję Stany Zjednoczone darowały Polsce połowę długu zagranicznego, około 20 miliardów dolarów oraz umożliwili stworzenie jednostki specjalnej GROM, zapewnili pieniądze, sprzęt i instruktorów.
Na bazie tych wydarzeń Władysław Pasikowski nakręcił film zatytułowany “Operacja Samum”. W rzeczywistości operacja kryptonimu w ogóle nie miała.
W 2016 rząd PiS zmniejszył generałowi Czempińskiemu i pułkownikowi Maronde emerytury do minimalnej stawki. Później, o czym pisał DGP oraz o czym mówił sam generał, ten sam rząd przekazał ich akta amerykańskiemu wywiadowi.
Wizyta na ćwiczeniach w jednostce wojskowej GROM. Wiosna, 1993 rokuŹródło: Archiwum prywatne
Listopad, 2020
– Czuje się pan zdradzony przez ojczyznę? – pytam.
– Ta ojczyzna wysłała moje akta do Stanów Zjednoczonych – odpowiada z ogromnym wysiłkiem głos z telefonu. – Żeby próbować mnie oczernić w ich oczach – generał robi częste pauzy na złapanie oddechu.
– To było bardzo bolesne. Nie tylko dla mnie. Ale i dla Amerykanów. Nie mogli zrozumieć, że można własnych oficerów tak sprzedać – mówi.
– To niezrozumiałe, żeby państwo tak pomiatało swoimi obywatelami. Jeżeli zasługiwaliśmy na karę, to można było nas postawić przed sądem. A im przez tyle lat nie udało się nic udowodnić. Chociaż mieli dostęp do wszystkich akt i świadków, to nic nie udowodnili. Teraz karę mamy ponieść wszyscy. A tą karą ma być śmierć przez zapomnienie – kończy.
Tekst powstał na podstawie wspomnień generała Gromosława Czempińskiego. Zwróciliśmy się do rzecznika ministra koordynatora służb specjalnych z prośbą o komentarz w sprawie przekazania dokumentów generała Czempińskiego CIA, ale do momentu publikacji tekstu nie uzyskaliśmy odpowiedzi.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS