W czasach, gdy książka traci swoją materialną formę, coraz popularniejsze są e-booki, państwo idą pod prąd.
Urszula Kurtiak: Wracamy do starych technik. Na początku lat 90., gdy zaczynaliśmy, one nas zafascynowały. Na przykład druk typograficzny, ręczne introligatorstwo, zdobienie. Zainteresowaliśmy się materiałami, na których nie da się drukować inaczej, niż jak za Gutenberga. Więc tak, to była kontrkultura i to od samego początku.
Edward Ley: Książka rzeczywiście traci swoją fizyczność. Taka jest jej przyszłość. Ona kilkukrotnie zmieniała swoją formę. Od tabliczek glinianych, poprzez zwój papirusowy, po współczesną formę kodeksu, z odwracanymi stronami. Zresztą wydaliśmy nawet książkę w formie zwoju, “O kosmetyce twarzy pań” Owidiusza.
U.K.: Trudno nam teraz wyobrazić sobie, że książka w zwoju panowała dużo dłużej niż ta w formie kodeksu.
E.L: Tak, to było ponad 3,5 tysiąca lat. Ta w formie kodeksu ma tylko 1,5 tysiąca lat i jest wypierana przez formę cyfrową. Zawsze w związku ze zmianą nośnika, sposobu zapisywania, książka się zmieniała. Najpierw ilustracje drukowano poprzez użycie miedziorytów czy drzeworytów. Gdy wynaleziono nowe techniki, na przykład cynkografię i offset, starsze metody były przejmowane przez artystów.
U.K.: Wszystko to, co kiedyś było utylitarne, powszechne, przeszło w ręce artystów, jest używane ekskluzywnie. Jak na przykład formy drukowania oparte na metalu jeszcze w XIX wieku stosowane masowo do drukowania gazet. Forma zwoju służy teraz do podkreślania wyjątkowości sytuacji, okazji.
W zwoju opracowuje się przecież uroczyście podpisywane przez głowy państw traktaty międzynarodowe.
U.K.: Znalazłam nawet ciekawą “skamielinę” w języku rosyjskim. Na laurki mówi się tam czasem “switok” (w oryginalnym zapisie “свиток” – przyp. aut.), czyli właśnie “zwój”. To dlatego, że laurki nadal bywają wręczane w takiej właśnie formie. A słowo “wolumen”, którego czasem używamy na określenie tomu, pochodzi od łacińskiego “volvo, volvere” – czyli “przewijać”. “Czytać” znaczyło “przewijać” – na przykład dla Rzymian. Cezar mówił: “Przewinąłem dziś pięć książek”.
I taka może być przyszłość książki? I w e-booku, i w zwoju?
E.L: Można to porównać do sytuacji, w której samochody zaczęły wypierać powozy konne. Czy konie przestały być potrzebne? Wcale nie, te wyścigowe są droższe od samochodów. Inna sprawa: wymyślono żarówkę. Co stało się ze świecami? Są używane by podkreślić wyjątkowość spotkania z innym człowiekiem w czasie wystawnych czy romantycznych kolacji. Podobnie dzieje się dziś z artystycznie wydaną książką. Przyszłość rzeczywiście jest cyfrowa. To szybki dostęp, wygoda. A książka tradycyjna schowa się w niszy, będzie w związku z tym droższa, stanie się przedmiotem kolekcjonerskim, luksusowym. Może nawet służyć do lokaty kapitału, albo być przeznaczona na ekskluzywny podarunek dla wyjątkowej osoby.
U.K.: To są rzeczy unikatowe, ze specjalnie wydrukowanymi dedykacjami, inicjałami obdarowanej osoby, personalizowane, w wybranym kolorze. Dobieramy też temat książki do danej osoby. To jest zazwyczaj wynik długich rozmów, które przeprowadzamy z naszymi klientami.
E.L.: Dla przykładu – kiedy prezydent Polski jechał do Chin z wizytą dyplomatyczną, to kancelaria zadzwoniła do nas z prośbą o przygotowanie podarunku. Doszliśmy do wniosku, że najlepsza będzie “Fletnia chińska”, zbiór tamtejszych wierszy w tłumaczeniu Leopolda Staffa. Wydrukowaliśmy ją na ręcznie czerpanym papierze, oprawiliśmy w jedwab naturalny. Obu tych materiałów zaczęli używać właśnie Chińczycy. Nadaliśmy naszemu tomowi okrągły kształt, ponieważ Chiny uważają się za “Państwo Środka” – wszystko kręci się wokół nich.
Wspominali państwo o tym, że pracownia zajmuje się niszową działalnością. Czy było więc tak, że dostrzegli państwo pewną lukę w rynku, którą można było zapełnić? Czy może na początku chodziło głównie o pasję?
U.K.: Zdecydowanie zaczęło się od pasji. Byliśmy kolekcjonerami książek na miarę lat 70., 80. Na nie trzeba było polować.
E.L: No ale to były wtedy zwykłe książki.
U.K.: Tak, ale nie było do nich łatwego dostępu. Tak czy inaczej książki były dla nas bardzo ważne. Mieliśmy też przygodę z próbą oprawy jednej z pozycji z naszej kolekcji. Zanieśliśmy ją do introligatora. On zdarł z oprawy stuletni, chiński jedwab, który miał jedynie podkleić. Stwierdził, że lepiej będzie oprawić książkę w skórę. Książka była gotowa po miesiącu, skóra wyglądała fatalnie. Ale dzięki temu zainteresowaliśmy się oprawą książek. Na początku lat 90. nie myśleliśmy o zrobieniu wspaniałego biznesu. Zresztą wtedy niewiele osób myślało takimi kategoriami. Działaliśmy intuicyjnie.
E.L.: Ale właśnie po tym wypadku z introligatorem pomyśleliśmy: “No to może by tak założyć bibliotekę całą w skórze, jak arystokraci”? Swoją drogą, do dziś takiej nie mamy.
A jakie umiejętności trzeba posiadać, by pracować nad takimi książkami? Ile czasu musiałbym poświęcić na naukę, by móc się tym zajmować i nic nie zepsuć, jak introligator z państwa historii?
U.K.: Przyjmujemy do pracy przeważnie ludzi z wykształceniem artystycznym, plastycznym, po wzornictwie. Te osoby muszą być też kreatywne, ale i bardzo mocno zaznajomione z historią sztuki. Bo przecież secesyjne ornamenty nie powinny służyć do zdobienia książki, która nawiązuje do współczesności. Nasi pracownicy po około dwóch latach osiągają poziom biegłości. Wtedy można im powierzyć zarówno zaprojektowanie, jak i wykonanie książki.
E.L.:. Ten proces przygotowania i wykonania jednego egzemplarza trwa zresztą średnio dwa lata. Samo przygotowanie wydrukowanej książki zajmuje z kolei około 10 dni.
U.K.: Nasz pracownik musi orientować się w procesach, o których niewiele osób wie. A one są niezbędne, by książka wyglądała porządnie. To jest wyokrąglanie grzbietu, oklejanie, woreczkowanie, wysychanie pod obciążeniem. Mnóstwo tajemniczych prac, które sprawiają, że książka dobrze się trzyma.
E.L.: I właśnie te wszystkie procesy zajmują nawet 10 dni. Tak jest w przypadku tych najbardziej dopracowanych książek. Oczywiście trzeba mieć też dużą wiedzę. Zawsze w naszej pracy chcemy nawiązywać do epoki, z której pochodzą książki. Choć zdarzają się też zdobienia nawiązujące do tematyki opracowywanych przez nas tytułów. No bo na przykład współczesna książka może być ulokowana w odległych czasach. Wtedy właśnie do nich możemy dopasować jej wygląd. Zawsze możemy też wydać książkę we współczesnej oprawie, bo pracujemy nad nią współcześnie. Takie są trzy podstawowe możliwości podejścia do tematu.
Studia z historii sztuki zdecydowanie się przydają.
E.L.: Są mile widziane.
U.K.: Tak, ale daleko bardziej zależy nam na charakterze pracownika. Bo introligator powinien mieć, jak to nazywam, “osiadły charakter”. Przy tej pracy przecież siedzi się godzinami w bezruchu. Wiele technik wymaga precyzji, cierpliwości. Nie każdy się do tego nadaje. Dlatego introligatorami często bywali zakonnicy, benedyktyni.
No bo przecież mówi się o “benedyktyńskiej cierpliwości”, której pewnie wielu brakuje. Chociaż być może da się ją wyuczyć?
U.K.: Nas namawiają różne osoby, by ruszyć ze szkoleniami, na które byłyby otwarte zapisy. Na razie mamy szkołę, w której kształcimy tylko swoich uczniów, którzy potem podejmują pracę. Niestety na razie nie mamy możliwości, by taki pomysł zrealizować. Musielibyśmy poświęcić uwagę wielu osobom na raz, wyposażyć przynajmniej kilka stanowisk. Dużo zachodu. Ale może kiedyś.
E.L.: Pewnie byłoby spore zainteresowanie, bo ludzie zaczynają doceniać ręczną pracę. Mnóstwo jest takich warsztatów rzemieślniczych, na przykład garncarstwa, szycia. Ludzie się tym fascynują, jakby w odwrocie do zautomatyzowanej, fabrycznej produkcji.
U.K.: Im młodsze pokolenie, tym szacunek dla ręcznej pracy jest większy.
A to ciekawe, bo często spotykam się z opiniami, że młodzi takich wartości nie doceniają.
U.K.: A doceniają, czasem nawet bardziej. Ci starsi myślą o introligatorze jako o osobie, która może na przykład naprawić książkę wydaną w latach 80. A ta praca nie służy już takim rzeczom. Jest zbyt cenna.
E.L.: A kiedy zaczynaliśmy, było zupełnie inaczej. Pracowni artystycznych brakowało, a zwykła poligrafia była strasznie zacofana, maszyny były przestarzałe. Na zachodzie dominował piekielnie drogi sprzęt offsetowy. Wtedy stanęliśmy przed wyborem: czy iść w stronę przyszłości, czy zainteresować się dawnymi technikami. Nie mieliśmy żadnego kapitału, ale dało się w dobrych cenach dostać na przykład ręczne prasy, czcionki, pędzle. Byli ludzie, którzy potrafili to obsłużyć. Dlatego poszliśmy w stronę Gutenberga. No i się opłaciło, bo nasza działalność trzyma się bardzo dobrze, a druk offsetowy traci na znaczeniu przez książkę wirtualną.
Państwa książki trafiają do wielu bibliotek głów państw, monarchów. Był jakiś szczególny egzemplarz, który wyjątkowo zapadł państwu w pamięci?
E.L.: Jeden z nich zabrał ze sobą prezydent Aleksander Kwaśniewski do Madrytu. Spotkał się tam z sekretarzem generalnym NATO Javierem Solaną na rozmowy przedakcesyjne. Zwrócono się do nas z prośbą o wykonanie prezentu. Trzeba było wymyślić coś wyjątkowego, związanego z tematyką militariów. Współczesnością nie było co się chwalić, wyposażenie naszego wojska było słabe. Na szczęście znaleźliśmy książkę o broni z okresu baroku. Wtedy Polska była potęgą gospodarczą i militarną. Był to pięknie ilustrowany album, przedstawiający szable z rękojeściami wysadzanymi drogocennymi kamieniami. Tarcze zdobione turkusami, złocone rzędy końskie. Piękna, bogata broń z czasów naszej świetności. Przygotowaliśmy więc ten tom, oprawiliśmy w skórę, prezydent Kwaśniewski zabrał naszą książkę do Madrytu. No i jaki był efekt? Dostaliśmy się do NATO.
U.K.: To był żart.
No ale przecież nie musiał być, tak działa miękka dyplomacja!
E.L.: Zamawiano u nas dużo takich egzemplarzy. Dla królów, prezydentów innych państw, dla papieży. Zamawiały u nas również wielkie firmy, jak IBM, Hewlett-Packard, Apple. Mieliśmy klientów także wśród dużych, polskich przedsiębiorstw.
Zgłaszają się też prywatne osoby?
U.K.: Widać taki trend już od około 20 lat. Książki zamawiają u nas różne osoby z różnych środowisk. Niekoniecznie dysponują bardzo wielkimi kwotami, ale na taki prezent nie żałują.
E.L.: To tak naprawdę jest większość klientów. Oczywiście bardzo lubimy się chwalić tomami wykonanymi dla królów czy papieży, ale to były jednostkowe rzeczy. Bardzo wiele robimy prezentów na ważne okazje: rocznice, śluby, komunie.
U.K.: Nasi klienci mają świadomość, że nasza książka to coś na wieki. Wzruszyło mnie wyznanie babci, która chciała obdarować naszym tomem wnuczka: “Przynajmniej coś po mnie zostanie. Coś materialnego”. Są też osoby, które przez lata dopieszczają swoje biblioteki. I bardzo dobrze. Bo przecież nie ma nic gorszego, niż dom bez książki. Jeden z klientów zapowiada, że po śmierci przekaże swoje zbiory państwu. Zresztą to kontynuacja pięknych tradycji, bo publiczne biblioteki często pochodzą z prywatnych zbiorów – na przykład Krasińskich, Załuskich.
E.L.: Na nasze książki dajemy nawet tysiącletnią gwarancję. One zostaną jeszcze na długo, długo po nas.
Rozmawiał Marcel Wandas.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS