Poszedłem wprost na milicję, gdzie skierowano mnie do naczelnika NKWD. Zdziwiło mnie to, że on odniósł się do mnie bardzo przychylnie i zapewniał mnie o tym, że wkrótce zobaczę się z rodzicami. Czułem jednak w jego słowach jakąś nieszczerość.
Siedząc na milicji po pierwszej rozmowie z nim, chciałem nawiać, ale nie pozwolono mi już wyjść na zewnątrz bez strażnika. Nastąpiło drugie przesłuchanie przez naczelnika, ale już w obecności dwóch innych oficerów NKWD. Pytano mnie o broń, przynależność do tajnej organizacji (…), chęć przejścia przez granicę, na co stale odpowiadałem przecząco.
To go w końcu zdenerwowało, więc podszedł do mnie i uderzeniem zwalił mnie z krzesła. Następnie kazał mi powstać i okładał mnie pięściami, nie patrząc, gdzie bije. Gdy mu się to znudziło, kazał milicjantowi zaprowadzić mnie do celi. Na korytarzu zrobiono mi rewizję i zabrano wszystko, co tylko miałem w kieszeniach. Obchodzono się przy tym ze mną bardzo brutalnie. (…)
Po trzech tygodniach pobytu w tym areszcie wywieziono nas do więzienia czortkowskiego. (…) Co pewien czas zabierano po kilku ludzi z celi. Wiedzieliśmy wtedy, że zanosi się na transport do Rosji. (…)
20 lutego 1941 r. wywołano mnie i wielu innych z celi z rzeczami. W nocy zrobiono nam szczegółową rewizję i wpuszczono do innej sali. Następnie kolejno wywoływano do transportu. Przez całą noc wozy transportowały więźniów na stację do wagonów, ale nie zdołano przewieźć wszystkich.
Rano ustawiono nas w czwórki i pod eskortą odprowadzono na stację. Kilku starszych ludzi nie wytrzymało tego marszu, mimo że było to nie więcej niż 2 km. Ludzie odwykli od pracy, a przy tym źle żywieni nie byli w stanie zdobyć się nawet na tak mały wysiłek. Wielu powyrzucało rzeczy, których tak strzegli w więzieniu. (…)
Ja byłem jednym z ostatnich, którzy dostali się do wagonu, dlatego dostałem miejsce na dolnych pryczach. Tłok był niemożliwy, do 18-tonowego wagonu wpakowano 38 ludzi. (…)
Wieczorem opuściliśmy Czortków, zatrzymaliśmy się na jeden dzień w Tarnopolu, by zabrano inną grupę więźniów. Po wyjeździe z Tarnopola nie zatrzymywaliśmy się w żadnej miejscowości dłużej niż było potrzeba do nabrania wody do lokomotywy i wydania żywności więźniom.
Dostawaliśmy 800 g chleba, rybę i wodę. Najbardziej odczuwalny był brak wody. Jedno wiaderko na wagon to było absolutnie za mało. Często stukaliśmy do drzwi wagonu i prosiliśmy strażników, aby dali nam trochę wody, ale to rzadko skutkowało. Czasem jakiś uczciwszy strażnik z litości przynosił nam wiaderko wody, ale tych uczciwych było bardzo niewielu.
Podróż trwała 12 dni. W początkach marca dotarliśmy do Starobielska. Wyładowano nas na stacji i kazano pieszo iść do więzienia, a raczej obozu będącego kiedyś klasztorem prawosławnych mnichów. (…)
Wyznaczono nam miejsce w cerkwi na górze. Cerkiew była podzielona na dwie części, górną i dolną. W każdej z nich mieściło się po 500 ludzi.
Poprzednio mieszkali tam polscy więźniowie (oficerowie), których wywieziono stamtąd po tym, jak się zbuntowali. Czytaliśmy ich nazwiska wypisane na pryczach, niektórzy znaleźli nazwiska swoich znajomych. Szukałem kuzyna mojej matki – Kuliczkowskiego, który przebywał tam jako jeniec, ale niestety nie znalazłem. (…)
Cały ten obóz otoczony był kilkoma rzędami drutów, między którymi biegały psy, a na rogach ustawiono strażnice dla wartowników, które zaopatrzone były w reflektory. Podobno poza drutami znajdował się jeszcze rów z wodą. Ucieczka z takiego obozu była niemożliwa. Ktoś, kto dostał się tam, musiał się zdać na łaskę i niełaskę losu.
15 czerwca 1941 r. wywołano dużą liczbę więźniów z sali, m.in. mnie. Całe popołudnie przesiedzieliśmy na dworze, przechodząc dokładną rewizję, organizowanie grup i transportów. Wieczorem kazano nam ustawić się w piątki i pod strażą ludzi i psów odprowadzono na miejsce załadowania. (…) Tym razem dostałem lepsze miejsce, bo na górze i na wprost okna. Wyruszyliśmy nad ranem.
Gdy obudziłem się, byliśmy już w ruchu. Przejeżdżaliśmy przez całą Wielkoruś, przez równinne, monotonne okolice. Od czasu do czasu zdarzyło się jakieś miasteczko lub wioska wyglądające brudno i biednie jak ludność, którą oglądaliśmy przez okno wagonu.
Czasem przejeżdżaliśmy przez większe miasta, ale trudno było wyrobić sobie o nim zdanie, bo przejeżdżaliśmy bokami i przez stacje. Krajobraz ożywił się nieco, gdy wjechaliśmy w przedgórze Uralu. (…)
Po przejechaniu niezliczonej ilości tuneli i wąwozów, zrobionych rękami więźniów niewolników, wjechaliśmy w kraj równinny, z rzadka pokryty lasami, a często bagnisty. Znaleźliśmy się na osławionym Sybirze. (…)
Dalsza podróż była równie nieprzyjemna jak poprzednio, ale pocieszaliśmy się tym, że jej cel jest już niedaleki. Jedyną korzyścią z tego była możliwość oglądania kraju, który dla wielu znany jest tylko z opowiadań i książek.
Bardzo malowniczo wyglądają Góry Jabłonne, jezioro Bajkał z 50 tunelami wybitymi w zboczach gór, które je otaczają. W górach tych ujrzeliśmy bodaj po raz pierwszy obozy pracy, o których wiele opowiadano nam w więzieniu.
Więźniowie mieszkający w tych łagrach pracowali przy wyrębie lasów, które pokrywają olbrzymie przestrzenie tej części Sybiru. Następnie wjechaliśmy w kraj zwany Zielonym Klinem, znany z urodzajnej gleby.
Rzeczywiście wydawał się nam najprzyjemniejszym zakątkiem Rosji i życzyliśmy sobie, aby nas tu wyładowano. Niestety powieziono nas dalej, przez Ułan Ude, Czytę, Birobidżan, Chabarowsk do Buchty Nachodki, miejscowości położonej w okolicy Władywostoku. Dotarliśmy tam 14 lipca, a więc po prawie miesięcznej podróży. (…)
Umieszczono nas w obozie tranzytowym, wykąpano i kazano czekać na dalszy transport, nie mówiąc jednak, dokąd jedziemy. (…)
Tym razem mieliśmy podróżować okrętem. Barką przewieziono nas przez zatokę do okrętu, na którym stłoczono ludzi w niemożliwy sposób. Nasza grupa była ostatnią, która weszła do luku, wobec czego dostaliśmy najgorsze miejsca, tzn. przejścia między pryczami.
W luku stłoczono około 800 ludzi rożnych narodowości, w większości Polaków, ale ani jednego Rosjanina. Gorąc i zaduch były wprost nie do zniesienia. Do ustępu należało ustawiać się w kolejkę i czekać co najmniej dwie godziny, wisząc na pryczach nad głowami swoich kolegów.
W innej kolejce trzeba było stać do pisuaru, ale na to nie czekało się długo, bo kilku równocześnie załatwiało się do beczki ustawionej przed wejściem.
Wyruszyliśmy z portu następnego dnia rano i około południa wypłynęliśmy na pełne morze. Była to moja pierwsza podróż morska, obawiałem się więc, że jako lądowy szczur nie będę odporny na chorobę morską.
Pierwszy dzień minął spokojnie. Morze Japońskie nie było burzliwe w południowej części. Następnego dnia natomiast rozpoczęła się boszaja kaczka. Okręt kołysał się niemożliwie.
Wskutek kołysania się okrętu prycze zaczęły skrzypieć i poruszać się do przodu i do tyłu. Groziło niebezpieczeństwo, że się zawalą i przygniotą śpiących na niższych piętrach i pod nimi.
Powstała straszliwa panika, krzyki, bieganina, tłoczenie się do wyjścia. Schody pod ciężarem kilkunastu ludzi runęły, co spowodowało jeszcze większą panikę. Ja zerwałem się na wpół przytomny ze swego miejsca, czując, że coś uderzyło mnie w prawy bok. Widząc jednak, że nic złego mi się nie stało, zwróciłem się w stronę pokładu.
Gdybym wiedział, jaka tam szaleje burza, nigdy bym nie wylazł z cuchnącego, ale ciepłego luku. Szczęśliwie zabrałem kurtkę i koc, więc nie odczułem zimna w takim stopniu jak ci, którzy wyszli w bieliźnie. (…)
W końcu nastąpił przełom w mojej chorobie morskiej i poczułem się lepiej. Zauważyłem wtedy, jak ludzie biegają po pokładzie na wpół obłąkani ze strachu. Niektórzy krzyczeli, inni płakali, inni znowu prosili strażnika, aby wpuścił ich do środka. Niestety nie wpuszczano nikogo, ponieważ naprawiano prycze. (…)
Statek, którym płynęliśmy, nazywał się “Dżurma”. Był to okręt towarowy o wyporności 8–10 tys. ton i o małej szybkości. Według zdania innych na jego pokładzie znajdowało się wtedy około 8 tys. więźniów. Gdyby ktoś mógł nas wtedy sfotografować, mógłby mieć rzeczywisty obraz przedstawiający transportowanie niewolników.
29 lipca wpłynęliśmy wreszcie do portu Morza Ochockiego Nagajewo, położonego w odległości 6 km od największego miasta w tym rejonie Magadan (Mukden). Około południa kazano nam wyjść z luków, podzielono na grupy i poprowadzono do miasta.
Powyższy tekst stanowi fragment wspomnień Stanisława J. Kowalskiego, które właśnie ukazały się w tomie “Polacy w sowieckich łagrach. Nie tylko Kołyma” pod red. Sebastiana Walikowskiego.
Stanisław J. Kowalski – żołnierz Wojska Polskiego, uczestnik wojny obronnej 1939 roku, zesłaniec i więzień łagrów. Jego wspomnienia wydano w tomie “Polacy w sowieckich łagrach. Nie tylko Kołyma” (Zona Zero 2021).
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS