13 sierpnia 1999 r. żniniacy: Marek Krzemiński, Jacek Kwieciński, Maciej Kwieciński, Wincenty Suchański i Marek Tylewski weszli na Mont Blanc (4810 m n.p.m.) lodowcami Miage i Dome, przez przeł. Bionnassay, i Col du Dome. W skład wyprawy wchodziły też Agnieszka Chęś i Ola Suchańska (baza w La Zerotta).
Dominik Księski: – Jak jest na szczycie?
Wincenty Suchański: – Pięknie, słonecznie, ciepło, nawet wiatr ustał.
Marek Krzemiński: – I to nie jest taki szczyt, jak sobie wyobrażasz – to ostra grań, z jednej strony łagodniejsza.
Marek Tylewski: – Szczyt jest brzytwą.
MK: – Wychodzisz na najwyższy punkt i wszystko jest niżej, a z przodu, z tyłu – grań.
WS: – Zresztą sam szczyt przeszliśmy z rozpędu.
– Jak się wchodziło?
MK: – Szliśmy szlakiem papieskim od strony włoskiej, przez lodowiec Miage i przełęcz Bionnassay. Droga, którą wybraliśmy, nie jest drogą najłatwiejszą.
WS: – Nie ma możliwości podjechania kolejką. Od strony francuskiej można podjechać tak, że do szczytu ma się do pokonania kilometr. My szliśmy wprost z kempingu.
– Gdzie mieliście bazę?
WS: – W La Zerotta. Stamtąd podjechaliśmy kilka kilometrów autobusem na wysokość 1659 metrów.
– Po ilu dniach byliście z powrotem?
WS: – Po czterech.
– Więc jak się szło?
MT: – Samo podejście lodowcem Miage jest bardzo wyczerpujące.
MK: – Czasy podane w przewodniku były bardzo wyśrubowane. Tam, gdzie podawali 4 godziny, my – idąc dobrym tempem – szliśmy 6. Pod koniec dnia, przed schroniskiem Gonella (3071 m. npm) byłem wykończony po wielu godzinach marszu po tym lodowcu.
MT: – Który jest właściwie kamieniołomem, ciągnącym się przez parę kilometrów.
MK: – Taki piarg, leżący na lodzie.
– Ile ważyły plecaki?
MT: – 30 kilo?
MK: – Niemożliwe – około 10.
WS: – Może 10 – 12 na samym szczycie, na podejściu lodowcem – około 20.
MK: – Tak, tak można przyjąć.
– Cały dzień po tym piargu?
MT: – Cały dzień. Skrajem moreny bocznej,
MK: – bardzo ostrą brzytwą,
WS: – wiało jak sto pięćdziesiąt.
MK: – Potem moreną środkową, kamienie, kamienie, kamienie, trochę brudnego lodu i kluczenia między szczelinami.
– Była ścieżka?
MK: – Były kopczyki, ale jako takiej ścieżki nie było.
MT: – Szukanie drogi na wysypisku gruzu.
– Schronisko przypominało nasze?
MK: – Gonella to jest małe schronisko – jak na Hali Kondratowej. W sezonie prowadzi je góralka, poza sezonem otwarta jest na stałe tylko jedna, mniej wygodna część – już bez opieki.
WS: – Dobrze, że było poniżej zera, bo by nas tam pchły zjadły.
– Jak to?
MK: – Sienniki, stare koce… Na szczęście długo nie spaliśmy. Przyszliśmy trochę późno, bo rano na kempingu, po wielkiej ulewie w ogóle nie byliśmy pewni, czy pójdziemy w górę i wyjście się opóźniło. A w schronisku – pobudka o 1 w nocy. Spaliśmy trzy godziny. Była piękna noc. Tak gwieździstego nieba dawno nie widziałem.
WS: – Od razu ubraliśmy się w raki, związaliśmy się liną. Wszyscy razem – cała piątka na jednej linie. Do przełęczy sypał śnieg.
MK: – Na lodowcu trochę błądziliśmy.
WS: – Ale to już było jasno.
MK: – Różne zespoły wybierały różne drogi. To trochę myliło. Byłem nawet -zdenerwowany. Idziemy tu, a tam też ślady. I jeszcze są różne koncepcje, gdzie iść.
WS: – Nie wiem, czy dlatego się nocą chodzi, że śnieg zmrożony, czy raczej dlatego, że w nocy nie widzisz, po czym idziesz.
MT: – Bo ciemno.
MK: – Jak za dnia wracaliśmy tą samą drogą, to dziwiliśmy się, jak to możliwe, że przeszliśmy to nocą tak lekko. Momentami była ogromna ekspozycja, wiszące nad głową seraki, trawersy po stromościach, w lufcie, niepewne mostki śnieżne nad szczelinami…
MT: – Na przełęczy Bionnassay byliśmy o 7 rano. Niebo było zasnute chmurami i zaczął padać śnieg. Poważnie się zastanawialiśmy, czy iść dalej.
MK: – Pogoda nie była taka straszna, tylko było późno i baliśmy się, czy zdążymy wejść na szczyt i wrócić.
WS: – Ale po 30 minutach zaczęło się przejaśniać, wyszliśmy ponad chmury i śnieg padał już niżej.
MT: – Grań w niektórych miejscach okazała się być ostrą żyletą.
MK: – Na przełęczy Dome byliśmy tak padnięci…
WS: – Byliśmy wykończeni i głodni. Siedzieliśmy na tej przełęczy, gotowaliśmy rosołki i inne różne rzeczy, jedliśmy i oglądaliśmy zaćmienie słońca.
MK: – Zrobiła się szarówa i bardzo zimno. Do Vallota nie było daleko, w prostej linii 300 metrów. A w pionie – 130. Straszna stromizna.
WS: – Oczywiście po śniegu. Po zmarzłym śniegu. Gdyby nie zaćmienie, mielibyśmy bryję, ale dzięki temu, że w południe się ochłodziło, śnieg był dobry do wchodzenia.
MK: – W planach mieliśmy wejście prosto na szczyt, ale…
WS: – …sił nam zabrakło.
MK: – Nie mieliśmy przygotowania wysokościowego, cztery dni wcześniej byliśmy przecież jeszcze w Polsce.
WS: – I zdecydowaliśmy się zanocować w Vallocie.
MK: – Nie spodziewaliśmy się jednak takich warunków w tym schronie
MT: – Pierwszą barierą, która musieliśmy pokonać przed wejściem do Vallota był wydobywający się ze środka smród. Zapach Vallota został nam na długo w pamięci. Był to zapach ludzkiego moczu. Przede wszystkim ludzkiego moczu. W drugiej kolejności – śmieci, różnych śmieci, tóre zalegały w środku.
MK: – Vallot to tragedia. Puszka na ludzi, najwyżej położony śmietnik Europy. Ale dobre miejsce, jeśli trzeba awaryjnie przenocować.
MT: – Największym plusem Vallota jest głośniczek z nadawaną wieczorem z francuskiej strony prognozą pogody.
WS: – A najczęściej pojawiającym się w niej słowem jest “variable” – zmienna.
MK: – Nie ma oczywiście wody. Po przyjściu stopiliśmy 35 litrów śniegu. W zasadzie dały pobyt tam to topienie śniegu i robienie herbatek, zupek…
WS: – Tak sobie biesiadowaliśmy do piętnastej. O 15 walnęliśmy się w śpiwory. Obudziły nas hałasy – Słowacy, Czesi i Ruscy.
MK: – Wicek z Jackiem jeszcze około 19 poszli robić zdjęcia, a potem to już była pora spania.
MT: – Tego dnia, 11 sierpnia była najlepsza pogoda.
MK: – A szczyt do samego wieczora był krystalicznie czysty. Ludzie wciąż wchodzili, schodzili, do nocy.
MT: – Po odpoczynku też dalibyśmy radę wejść tego dnia,
MK: – Ale byliśmy już wewnętrznie zdemobilizowani.
MT: – Sam schron jest na wysokości 4400 metrów i mieliśmy kłopoty ze spaniem. Rano każdego bolała głowa.
WS: – W ogóle mieliśmy za mało aspiryny
Ola Suchańska: Aspiryna jest najlepsza do aklimatyzacji, bo rozrzedza krew. I nie ma takiego ciśnienia w żyłach.
MK: – Ten długi sen dobrze na nas wpłynął. I to, że wcześniej wlaliśmy w siebie mnóstwo płynów. Rano do walki stanęliśmy bez żadnych problemów.
WS: – Nikt nie miał wątpliwości, że wejdziemy.
MT: – Wyszliśmy o 7.10.
WS: – O 7.15.
MK: – Pierwszy o 7.10, ostatni na linie o 7.15. Wyjście z Vallota było trudne.
MT: – Było stromo. Do szczytu mieliśmy 450 metrów różnicy wysokości.
WS: – Zajęło nam to dwie i pół godziny. Z odpoczynkami – herbatka, batoniki.
MT: – Wciąż czekaliśmy na najtrudniejsze miejsce i wciąż go nie było.
MK: – Z daleka wydawało się, że droga biegnie po niesamowicie ostrej gra ni. Z bliska tego nie było widać.
WS: – Nie wiało. I to był plus.
MK: – A stamtąd może zwiać. Dwa dni wcześniej wiatr miał tam 100 km na godzinę.
WS: – Idziemy, idziemy, a tu grań się rozszerza, rozszerza…
MK: – Potem się ta droga wypłaszczyła i stwierdziliśmy, że wyżej już się nie da wejść.
{loadmoduleid 456}
– Co czuliście?
MT: – Wzruszyło mnie to, że udało nam się wejść na ten szczyt. Choć z tyłu gdzieś został ten znak zapytania, jak to będzie z tym zejściem.
MK: – To jest to, właśnie. Wszyscy zawsze o tym mówią i to jest prawda. Jesteśmy na szczycie, świetnie, ale całość będzie piękna dopiero wtedy, jak zejdziemy i opowiemy o tym.
WS: – Ja czułem radość. Najpierw była radość. Ale przecież nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy z tego, że za pół godziny zepsuje się pogoda. Nie miałem żadnych obaw przed zejściem. Czułem się fantastycznie na szczycie, przez myśl by mi nie przeszło, że pogoda się może zmienić. Euforia z nas tryskała. Przeszedł mi nawet ból głowy – zapomniałem o wszystkim.
MK: – Po półgodzinnym pobycie na szczycie zaczęliśmy schodzić. Już wcześniej przewiewało małymi chmurkami. Momentami traciliśmy z oczu schronisko. Od Vallota na przełęcz Dome schodziliśmy już w totalnej mgle. A tam jeszcze zaczął padać śnieg. Byliśmy trochę zmęczeni.
WS: – Solidnie zmęczeni.
MK: – I nie mieliśmy picia. Wiedzieliśmy, że musimy coś wypić i na przełęczy, w lekkim wietrze, przy padającym śniegu, stojąc – aby nie tracić czasu – tylko podgrzewaliśmy śnieg, dodawaliśmy isos-taru albo plusza i piliśmy. Miałem obawy co do czasu. Chciałem jak najprędzej ruszyć z tej przełęczy.
MT: – W końcu wyszyliśmy o 12.50 w bardzo gęstej mgle.
WS: – Pod Dom de Gouter zwątpiliśmy.
MK: – Pamiętałem ścieżkę, trawersującą szczyt. Dom de Gouter jest ogromny i tam się ludzie gubią. Znalazłem te stare ślady i udało mi się ich trzymać, choć czasem w nie wątpiliśmy. Bardzo nam pomogło to, że w pewnym momencie naprzeciw nas pojawili się ludzie, którzy podchodzili.
WS: – Oni się też ucieszyli.
MK: – Śnieg cały czas sypał, ale doszliśmy w końcu do grani i czym prędzej brnęliśmy na przełęcz Bionnassay. Szliśmy i widzieliśmy w dole, że dwójka, która nas wyprzedziła, po wejściu na lód ma ogromne problemy. Nagle zaczęli iść wolno, bardzo wolno.
MT: – Doszliśmy do przełęczy Bionnassay…
WS: – I na razie jest wszystko okej…
MK: – Ale musimy zejść z grani na lodowiec.
MT: – 3 metry skalnej ścianki, pod którą szczelina, a my musimy przekroczyć tę szczelinę i wejść na jęzor. Tam było bardzo stromo.
WS: – I tu się dopiero zaczęło. Dotychczas to była zabawa.
MK: – Tak.
MT: – Jak już dostaliśmy się na ten lodowiec, schodziło nam się bardzo ciężko, bo śnieg czepiał się do raków. Tak że – z wyjątkiem Jacka, który miał specjalne wkładki antyprzylepne – każdy z nas schodził na śniegowych gulach, które co chwila otrzepywał.
MK: – A stromizna była taka, że nie odważyłem się iść przodem. Żałowałem, że nie mam drugiego czekana. Wbijałem czekan, potem lewą rękę w śnieg i tak schodziłem lub trawersowałem – na czterech.
WS: – Marek odwalił najgorszą robotę, bo szedł pierwszy i wydeptywał stopnie.
MT: – Następni mieli już łatwiej, bo po stopniach.
WS: – Chwała mu za to.
MK: – Namęczyliśmy się na tym zejściu. Miałem ogromną świadomość, że każdy krok musi być pewny. Zresztą wszyscy byli skupieni – czy pierwszy, czy ostami.
MT: – Nie było nikogo, kto by się nie przejechał.
MK: – Ale wszystko kontrolowane. Zresztą – nie loty, tylko obsunięcia.
WS: – Nawet nie zaczynała pracować asekuracja.
MK: – W schronisku byliśmy
WS: – o 18.30
MK: – I to już było bezpieczne miejsce, luksus, wielka ulga, koniec lodowca, koniec śniegu.
– Czy wycieczka była droga?
WS: – Na głowę 950 zł wliczając zakupione w Polsce żarcie, benzynę, ubezpieczenia, noclegi i nawet wymianę. A w sumie wyjechaliśmy na 8 dni.
– Czy byliście pierwszymi żniniakami na Mont Blanc?
WS: – Tego nie wiemy, ale jako rodowici żniniacy – prawdopodobnie pierwsi.
MT: – Michał Woźniak był na szczycie, ale jeszcze wtedy chyba nie mieszkał w Żninie.
WS: – Jak kto jeszcze był, niech się zgłosi, założymy klub.
MK: – Droga, którą zrobiliśmy należy do dosyć trudnych.
WS: – Oczywiście jako droga turystyczna.
– Jaki damy tytuł wywiadu?
WS: – “Drogą papieską na Mont Blanc”.
MT: – “Żninianie na Mont Blanc”?
WS: – “Po zeszłorocznej klęsce w tym roku sukces”.
Ola Suchańska: “Z rozpędu przeszli szczyt”…
MT: – “Brzytwą na szczyt”?
WS: – Wymyśl coś osobistego: “Nie byłem, może będę?”
Z Olą Suchańską,
Markiem Krzemińskim,
Wincentym Suchańskim
i Markiem Tylewskim
rozmawiał Dominik Księski
Pałuki nr 393 (35/1999)
Dominik Księski: OGIEŃ TO DRUGA WODA czyli ŁUK KARPAT
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS