“Ba u a mi” – tyle dało się wyartykułować, a chodziło o barszcz z uszkami.
Przyjąłem zamówienie od niego i poszedłem zanieść je do kuchni. Klient jadł sobie spokojnie, a ja zająłem się ogarnianiem baru i polerowaniem szkła. Kiedy po zjedzonym obiedzie zapłacił, szeroko się uśmiechnął i wyszedł z knajpy. Gdy sprzątałem stolik, znalazłem pod nim karteczkę z tymi mniej więcej słowami:
“Dwa lata temu uległem wypadkowi na motocyklu. Od tego czasu mam problem z wypowiedzeniem słów, coś mnie cały czas blokuje. Jesteś pierwszą osobą, która z uśmiechem na twarzy, bez wyśmiewania mnie obsłużyła. Dziękuję”.
Te słowa sprawiły, że zapamiętałem je na zawsze i możliwe, iż ukształtowały mnie na kolejne lata mojej pracy. Za cel postawiłem sobie jak najlepszą obsługę każdego gościa, z jakim będę miał do czynienia. Każdy zasługuje na profesjonalne i życzliwe podejście, bez względu na to, ile ma kasy i jak jest ubrany.
W knajpce tej była chyba największa różnorodność wśród klientów. Od młodych ludzi przesiadujących na piwku i dla dobrego jedzenia po angielskiego malarza tworzącego w tym regionie, byłych maszynistów PKP, żołnierzy legii cudzoziemskiej i pewnego SB-ka, który po wypiciu lubił chwalić się, jakie to oni akcje robili.
Czasy, które miło wspominam ze względu na ludzi, ale jak człowiek sobie przypomni, za jakie psie pieniądze wtedy robił, to aż strach. Całe 4 zł za godzinę pracy.
Tutaj można wtrącić małą poradę dla właścicieli Pubów. Lokal ten działał na zasadzie “Barman ma ostateczny głos”, czyli odpowiada za wszystko co się dzieje w knajpie, wie co mu potrzebne, więc to on rozmawia z przedstawicielami i uzgadnia szczegóły. Ma swoje klucze i otwiera o wyznaczonej godzinie, ale zamyka kiedy uzna to za stosowne (współdziałało to z systemem wynagrodzeń – podstawa plus określony % z miesięcznego zarobku knajpy). W ciągu ponad roku swojej pracy w tym pubie widziałem menadżerów jeden raz, a szefa trzy razy. Wszystko działało sprawnie, a lokal był jednym z najlepiej zarabiających w mieście.
Najgorszym typem szefów, z jakimi przyszło mi się spotkać, to dusigrosze. Otwierali knajpę, nie dawali reklamy i nastawiali się na kokosy w zarabianiu. Pierwszy miesiąc był super, bo “mam knajpę”. Zapraszamy znajomych, pokazujemy im, jacy fajni jesteśmy i co to nie my. Później przychodzi srogi plaskacz w ryj i dociera do nich, że nie wszystko jest takie piękne. Zaczyna się “A może trochę zejdziesz ze stawką godzinową?”, liczenie każdego grama jedzenia i – o zgrozo – widziałem kiedyś, jak jeden z nich liczył… wykałaczki. Opierdzielał mnie później, że brakuje mu 8 wykałaczek i do frytek dajemy 2, a nie 3 wykałaczki. Ci sami właściciele potrafili zrobić remanent i wliczać nieistniejące produkty. Patrzysz na listę – brakuje 2 kartonów napoju energetycznego, którego nigdy w knajpie nie było. Patrzysz na wypłatę – potrącono z wypłaty za ten energetyk.
Inna sytuacja jaka wbiła mi się w pamięć zdarzyła się w tej samej restauracji. Przyszła rodzinka na kawę i deser. Rodzice i troje dzieci. Gdy już zjedli i zapłacili, wychodzą z knajpy, tylko ich najstarszy syn – na oko 14 lat – stoi przy stoliku. Rodzice nie zwracają na niego uwagi i już są poza lokalem, gdy w głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Chłopak zaczął dostawać drgawek i czułem o co chodzi. Złapałem za drewniany tłuczek do owoców i podbiegłem do niego, wcisnąłem mu go w zęby i położyłem delikatnie na ziemi. Chłopak dostał ataku padaczki. Wezwaliśmy pogotowie, a po około 5 minutach (dopiero się zorientowali, że syna nie ma) wchodzą jego rodzice. Do tej pory nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś może tak się zachować względem swojego dziecka. Chłopak ma atak, a matka próbuje go na siłę podnieść za rękę wykrzykując “wstawaj kur** z tej podłogi”. Reszta obsługi odsunęła rodziców od niego, a jak przekazaliśmy całą sytuację ratownikom medycznym, to stwierdzili, że bez policji się nie obejdzie.
Ta sama restauracja, główny rynek miasta i duży ogródek. Wchodzi kobieta i pyta, czy może dostać trochę wrzątku. Pytanie o dziwo powtarzające się dość często. Ludzie muszą wypić jakiś lek rozpuszczany w gorącej wodzie. Nigdy nie było problemu, dawało się nawet jakąś szklankę, by osoba mogła w spokoju przyjąć leki. Ona wyjmuje swoją szklankę i po napełnieniu wodą idzie do ogródka. Wtem patrzę, a ona wyjmuje paczkę cukru i kawy. No bez przesady. Zachodzę i grzecznie informuję, że do lokalu nie można wchodzić z własnymi produktami spożywczymi. Kobieta się speszyła, wstała i wyszła. Zdążyłem tylko wejść do środka i już widzę, jak biegnie przez rynek znów do ogródka. Wyszedłem i zrobiła w tył zwrot. I tak 8 razy zabawa w ciuciubabkę.
Dzień przed otwarciem w tej restauracji. Wszystko przygotowujemy, ustawiamy, czyścimy. Akurat byłem na zapleczu i miała dojechać dostawa piwa. W informacji było ściśle podane: “Piwo dostarczyć na wózku z oponami ze względu na drewniany parkiet w środku”. Na zaplecze wchodzi dostawca i podaje fakturę do pokwitowania. Patrzę, a coś mi tutaj nie gra. Stoją beczki, ale wózka nie widzę. Wychodzę na salę i przed wejściem widzę wózek, a na sali wielkie koleiny od wejścia aż na zaplecze, wyryte w drewnianym parkiecie. Dostawca użył wózka, by przewieźć beczki przez rynek, ale w środku już postawił je na kancie i tak przeturlał. Pięknie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS