Dominik Bylica, student II roku medycyny Śląskiego Uniwersytetu Medycznego: Pod koniec marca z jednym z profesorów mówiliśmy o tym, jak trudna jest sytuacja w szpitalach, że potrzebni są ludzie do pomocy. Po zajęciach Natalia Nafalska, jedna z koleżanek z grupy, stwierdziła, że powinniśmy pomóc. Dziesięć osób, w tym ja, nie miało wątpliwości, że trzeba się zgłosić do szpitala na ochotnika. Całą dziesiątką poszliśmy do profesora. Był zaskoczony naszą propozycją, ale zgodził się pomóc. Przeszliśmy masę badań: morfologię, rentgen płuc itd. Każdy wolontariusz musi mieć idealny stan zdrowia. Trzeba też było wypełnić sporo papierów. Już po trzech dniach od zgłoszenia mogliśmy się stawić w szpitalu.
Jak pan zapamiętał ten dzień?
– Poszliśmy pod wieczór i od razu usłyszeliśmy pytanie: śluza brudna czy czysta? Brudna to strefa, w której leżą chorzy. Czysta to dyżurka, przebieralnia, pomieszczenia, w których wypisuje się dokumenty, odbiera telefony. Odpowiedzieliśmy, że chcemy być z chorymi. Przeszliśmy szkolenie z wkładania i ściągania kombinezonów.
To cały rynsztunek.
– Trzeba się rozebrać do bielizny, następnie zakłada się strój flizelinowy, na to kombinezon. Mój był z napisem „Dominik, student medycyny”. Potem buty zmienne, najlepiej crocsy. Na buty jeszcze worek na śmieci, który wokół kostki u nogi trzeba owinąć taśmą. Na tak zabezpieczoną stopę należy naciągnąć jeszcze jeden worek. Na dłoniach rękawiczki lateksowe, a na nie jeszcze chirurgiczne. Okręcamy je taśmą wokół nadgarstków. I na nie jeszcze jedne rękawiczki lateksowe, które zmienia się po każdym kontakcie, dotknięciu osoby chorej.
Jaka maseczka na twarz?
– Dwie maski, jedna o najwyższym poziomie ochrony, a druga chirurgiczna. Na głowie kaptur, na oczach gogle i na to wszystko jeszcze przyłbica. Za pierwszym razem ubierałem się przez pół godziny. W goglach jest bardzo ograniczone pole widzenia, ciągle parują. Jest bardzo ciepło, człowiek szybko zaczyna się pocić, trudno się chodzi. Nie zawsze można odpowiednio dopasować kombinezon. Zdarzyło mi się mieć za duży, z krokiem między kolanami, długimi rękawami. Człowiek ciągle się czuje, jakby był w opakowaniu. Już ubrani oglądamy się nawzajem, czy wszystko zostało zakryte jak trzeba. Każdy woli się upewnić, dlatego do chorych nigdy nie wchodzimy w pojedynkę.
Był pan przygotowany na kontakt z chorymi?
– Wydawało mi się, że byłem. Śledziłem wszystkie doniesienia medialne, oglądałem programy w telewizji. Myślałem, że te obrazy ze szpitali już oswoiłem, ale bardzo się pomyliłem.
To znaczy?
– W potężnej sali MCK nie ma ciszy, wciąż słuchać dźwięki pracującej aparatury. Na początku bardzo mnie drażnił ten hałas, z czasem się przyzwyczaiłem. Wiedziałem, że nie ma tam okien, ale na własnej skórze poczułem, jaka to niedogodność. Przez cały dzień w hali palą się światła. Gasną dopiero wieczorem. Chorzy nie wiedzą, jaka jest pora dnia, czy świeci słońce, czy pada deszcz. Oświetlenie jest białe i bardzo ostre. Przygnębiające wrażenie.
Nie musieliście tam spędzać całego czasu?
– Po trzech godzinach pobytu wśród chorych trzeba wrócić do strefy czystej. Można wyjść na zewnątrz. Niektórzy wychodzą pooddychać chwilę świeżym powietrzem albo zapalić papierosa. Ja nie wychodzę, wolę w tym czasie odbierać telefony. Przynajmniej robię jeszcze coś pożytecznego. Pierwszego dnia poraziła mnie liczba łóżek i chorych. Całe morze, ogrom. Bywałem już na praktykach w szpitalach, ale czegoś takiego nie widziałem. Tam jest trochę jak w filmach science fiction. Są sektory od A do Z, a nad tym wszystkim wcale nie czuwa olbrzymi sztab lekarzy. Jest ich kilku. Mają do pomocy wojskowych, ratowników górniczych. Są też księża.
Bywa nerwowo?
– Pracują tam świetni ludzie, atmosfera wśród personelu jest bardzo dobra. Każdy jest chętny do pomocy, udzielania rad, wskazówek, jak podać lek czy zapewnić właściwą opiekę. Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Na praktykach jest różnie, bo studenci są często traktowani na szpitalnych oddziałach jak piąte koło u wozu. Kiedy pierwszy raz wszedłem na halę, pomyślałem: „kurczę, jak to wszystko ogarnąć?”. Mnóstwo chorych, sporo czasu zajmuje podawanie im leków, wpisanie w dokumenty, jakie kto ma ciśnienie czy saturację.
Jak zachowują się chorzy?
– Są smutni. Wręcz bije od nich potworna samotność. Widać to w ich zagubionych, przestraszonych twarzach. Każdy z nich bardzo potrzebuje rozmowy. Nigdy żadnego z nich o to nie zapytałem, ale będę musiał to zrobić. Nie wiem, jak oni się czują, rozmawiając z kimś, kogo tak naprawdę nie widzą. Nie oglądają naszych twarzy, emocji, a tylko nasze opakowanie. Czasami mogą spojrzeć w nasze oczy w zaparowanych goglach i rozpoznać, czy się uśmiechamy.
Pamiętam, zwłaszcza na początku pandemii, jak ludzie potwornie bali się zakażonych. Jakby każdy z nich był źródłem wszelkiego zła pochodzącym z innej planety. Pierwszego dnia, gdy wszedłem na salę, zobaczyłem wokół siebie przeróżne twarze – młodzi i starsi. Ostatnio coraz młodsi. Na moim dyżurze przywieziono 48-letniego mężczyznę z saturacją 76, podczas gdy normalna to 95-99. W jego krwi było potwornie mało tlenu. Lekarze walczyli skutecznie, udało się mu pomóc.
Bardzo wielu chorych się modli. Niektórzy rozmawiają ze sobą. Niestety, często się zdarza, że chory rozmawia ze swoim sąsiadem z boksu obok, a kilkanaście godzin potem ten człowiek umiera. Pojawia się strach. Pacjenci mówią: „Przecież ja też mogę zaraz umrzeć!”. Ta świadomość wyniszcza ich psychicznie.
Innym razem do szpitala trafiły panie, które strasznie płakały. Mówiły, że nie chcą tu być, że się boją. Była też starsza kobieta, która panicznie bała się personelu. Przerażali ją ludzie w maskach i kombinezonach.
Widział pan już, jak umiera człowiek?
– Jeszcze nie, to się odbywało bez mojej obecności. Na sali leżał pewien bardzo sympatyczny mężczyzna, niezwykle serdeczny. Kończyłem już dyżur, podszedłem do niego, chwilę porozmawialiśmy i pożegnaliśmy się. „Do jutra”. Dwadzieścia minut po moim wyjściu, gdy byłem jeszcze w śluzie czystej, dowiedziałem się, że ten człowiek zmarł. Poczułem w środku pustkę. Czuję ją za każdym razem, kiedy na tablicy w dyżurce czytam nazwiska kolejnych zmarłych. Widok tej tablicy zabieram ze sobą także do domu. Obrazy zostają w głowie, nie można się ich pozbyć. A już na pewno do końca życia zostanie ze mną widok OIOM-u z ludźmi podpiętymi do respiratorów. To wydzielony sektor w MCK.
Nigdy wcześniej nie byłem na OIOM-ie. Nigdy nie widziałem nieprzytomnych ludzi, którzy być może już się nie wybudzą. Przypominają o tym stojące przy łóżkach wózki reanimacyjne, z potrzebnymi lekami, żelem, defibrylatorem.
Ma Pan 22 lata. Jak pan sobie z tym radzi?
– Nie duszę tego w sobie, muszę się wygadać. To moja terapia, dlatego chętnie zgodziłem się na tę rozmowę. W ten sposób oczyszczam swoje myśli, głowę.
Mieszkam w Zabrzu, moi koledzy, którzy zostali wolontariuszami, również. Do szpitala jeździmy razem samochodem. Jak wracamy, nie możemy się nagadać. Oni też mają taką potrzebę. Gadamy i gadamy. Założyliśmy grupę na Facebooku, wymieniamy się spostrzeżeniami, przekazujemy sobie informacje. Pacjentów znamy, przekazujemy kolegom, który z nich o co prosił. Najważniejsze dla chorych są telefony. Kogoś trzeba powiadomić, komuś co przekazać. Zresztą telefony w MCK dzwonią przez cały czas. Nie nadążamy ich odbierać.
Bardzo wspierają mnie rodzice. Przed Wielkanocą zastanawiałem się, co robić – iść do szpitala i może nie jechać do domu na święta. Albo pojechać do domu i zostawić szpital. Rodzice powiedzieli, że mam pomagać chorym, że są pewni, że dobrze się zabezpieczam i wiem, co robię.
Rodzice są lekarzami?
– Nie pochodzę z lekarskiej rodziny. Mieszkamy w Tarnowie. Tata prowadzi własną firmę, mama jest logopedą w szkole specjalnej. Zawsze byłem dość wrażliwy na ludzkie nieszczęście, empatyczny. Podziwiałem ratowników medycznych, których widywałem na ulicach, jak udzielali pomocy. W szkole średniej uczyłem się w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, ale szybko zrozumiałem, że liczby i wzory nie jest mój świat. Przeniosłem się do klasy biologiczno-chemicznej. To była świetna decyzja, bo ubóstwiałem biologię. Z nauką nie miałem żadnego problemu, jeszcze przed maturą wiedziałem, że będę lekarzem.
Doświadczenie, jakie zdobywa pan teraz w szpitalu, podpowiada, że dobrze pan wybrał?
– Jestem tego pewien.
Empatia nie przeszkadza w tej pracy?
– Dobry lekarz musi być empatyczny, co nie oznacza, że musi się roztkliwiać nad pacjentem. Lekarz nie ma płakać nad pacjentem, ma mu pomagać. Czasami może się wydawać oschły i nieprzystępny, ale to zwykle pozór. Uważam, że bez empatii nie będzie umiał walczyć o drugiego człowieka. Uświadomiłem to sobie już po kilku dniach pobytu w szpitalu tymczasowym w katowickim MCK. Są tam chorzy, do których bliscy nie mogą przyjść. Zostają im jedynie rozmowy przez telefon. Gdy jest to osoba starsza, osłabiona, pomagamy przytrzymać ten telefon. Są i tacy, którzy nie mają do kogo zadzwonić. Dla nich rozmowa z nami znaczy często więcej niż zażycie lekarstwa. Rozmawiamy tak, żeby nie potęgować strachu czy żalu. Nie możemy okazywać wzruszenia, bo ten stan od razu udzieli się rozmówcy. Więc choć w środku przepełnia nas współczucie, na zewnątrz trzeba być twardym. Empatia i twardość idą w parze.
To bezcenna lekcja medycyny.
– Studia medyczne uczą głównie teorii, mamy mało praktyki. Oczywiście teoria jest ważna, bo lekarz musi mieć wiedzę, ale z książek nie nauczę się, jak rozmawiać z pacjentem, jak do niego podejść, jak wzbudzić zaufanie albo jak sobie radzić z własnymi emocjami. W MCK oswajam się z realiami przyszłej pracy. Na pewno nie oswajam się ze śmiercią, bo uważam, że z nią nie można się oswoić. Można jedynie spróbować ją sobie jakoś wytłumaczyć. To jeszcze przede mną. Tego się jeszcze muszę nauczyć.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS