Anna Kamińska jest jedną z tych autorek, które udowodniły, że o ludziach gór można pisać bardzo ciekawie. Bo nie wystarczy znajomość niezwykłych historii, a nawet przeżycie wielkich przygód. Trzeba jeszcze umieć o tym opowiedzieć. Ona jest w tym świetna, co udowadniają jej bestsellerowe biografie
Pisarka jest absolwentką polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Ma za sobą wieloletnią pracę dziennikarską, a od kilku lat także reporterską. Napisała m.in. znakomite biografie Marka Kotańskiego, Simony Kossak, Wandy Rutkiewicz i Haliny Krüger-Syrokomskiej. Opowieść o tej ostatniej zdobyła Grand Prix XXIV Festiwalu Górskiego im. Andrzeja Zawady, tytuł Książki Górskiej Roku 2019 i Nagrodę Literacką Zakopanego 2020. Autorka mieszka po drugiej stronie Warszawy, choć w Otwocku bywa często z powodów osobistych. 10 maja była też gościem Miejskiej Biblioteki Publicznej w Otwocku, gdzie opowiadała między innymi o pracy nad biografią „Wanda” o Wandzie Rutkiewicz. Himalaistka jest jedną z patronek 2022 roku.
O miłości do literatury faktu i kulisach pracy reporterskiej z ANNĄ KAMIŃSKĄ rozmawia Przemek Skoczek
Jesteś specjalistką od biografii silnych kobiet?
– Rzeczywiście, wpisałam się w nurt herstory, czyli opowieści o kobietach. Napisałam trzy książki o kobietach absolutnie wyjątkowych, z niezwykłymi osiągnięciami, wyprzedzających swój czas. Chciałam pokazać ich siłę i sukcesy w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Ważniejsze jednak było dla mnie wydobycie z niepamięci ważnych i ciekawych ludzi. Bo o ile Wanda Rutkiewicz jest postacią pomnikową, to o Halinie Krüger-Syrokomskiej i Simonie Kossak mało kto pamiętał. Teraz także piszę o pewnym muzyku – mężczyźnie – którego nazwisko jest powszechnie znane, ale był zawsze w cieniu swojej sławnej żony. Nie był typem artysty, który rozpycha się łokciami. Mam o nim do opowiedzenia sporo ciekawych i nieznanych rzeczy, chcę go pokazać w innym, nowym świetle.
Zdradzisz kto to?
– Wolę nie opowiadać, nad czym obecnie pracuję. Nie ujawniam bohaterów swoich kolejnych książek, dopóki nie są one gotowe i nie rusza machina promocyjna zorganizowana przez mojego wydawcę. Przede mną tak wiele pracy, że trudno to jeszcze zapowiadać. Jestem też przeciwniczką mówienia o filmach, nad którymi się pracuje, czy książkach, które dopiero się pisze. Znam taki przypadek rzekomej autorki filmu o Wandzie Rutkiewicz, która mówiła o nim w różnych mediach, a potem nigdy go nie zobaczyliśmy. Pracuję nad swoimi książkami długo, staram się być solidna i rzetelna, potwierdzić wszystkie informacje, przejrzeć archiwa, a na to potrzeba czasu, to jest praca rozciągnięta na lata.
Zdarzają się takie sytuacje, że w czasie, kiedy ktoś z autorów pracuje nad książką, za ten sam temat zabierają się inni, a potem wydają książkę szybciej, by ta ich była pierwsza na rynku i przyciągnęła czytelników.
W przypadku Wandy Rutkiewicz też doszło do innej, ciekawej sytuacji, kiedy okazało się, że nad książką o niej pracuje jeszcze co najmniej dwójka autorów. Niedługo po tym, jak ukazała się moja „Wanda”, wyszła przecież kolejna biografia Rutkiewicz.
I zdaje się, że nie powtórzyła sukcesu twojej „Wandy”, która była jedną z dwóch najchętniej czytanych biografii 2017 roku, nominowaną do Bestsellerów Empiku.
– Rzeczywiście tamta książka jest może mniej znana, ale też bardzo ciekawa, ponieważ pokazuje bohaterkę od nieco mniej znanej strony, między innymi przez pryzmat tego, co pisała o niej prasa zachodnia. Z jej autorką znamy się dobrze i lubimy. Teraz, gdy dużo dzieje się wokół osoby Wandy Rutkiewicz, bo jest patronką roku 2022, obie przypominamy postać himalaistki, opowiadając też o naszych książkach.
Długo pracowałaś nad „Wandą”? Co zajmuje więcej czasu – zbieranie informacji czy pisanie?
– Praca nad książką trwała dwa lata, od pomysłu do wydania jej, i zdecydowanie najdłuższe jest zbieranie informacji. To ciekawa, ale żmudna robota, mnóstwo szperania w archiwach, bibliotekach, długie godziny rozmów z ludźmi. Z tego wszystkiego, z tej całej masy materiałów, w pewnej chwili wyłania się wizja przyszłej książki, ale i ona ewoluuje wraz z kolejnymi faktami i potem jeszcze podczas pisania. Ten czas był jednak owocny. Książka trafiła do rąk wielu czytelników, została przetłumaczona na język hiszpański, teraz jest przekładana na litewski, podpisujemy też umowę z włoskim wydawcą. Sprzedałam również prawa do jej ekranizacji i ma powstać film fabularny o Wandzie Rutkiewicz. To wielka radość dla autora, że jego książka tak rezonuje.
Jak wybierasz bohaterów? Zaczyna się od jakiejś fascynacji tym człowiekiem?
– Z wyborem bohaterów jest różnie. Niekiedy proponuje mi kogoś Wydawnictwo Literackie, z którym stale współpracuję. Tak było z przyrodniczką Simoną Kossak. Rutkiewicz to był mój pomysł, a o Halinie Krüger-Syrokomskiej postanowiłam napisać, ponieważ poznałam jej rodzinę, gdy pracowałam nad „Wandą”. Obie himalaistki się znały, chodziły razem w góry i okazało się, że bliscy Haliny mają mnóstwo ciekawych pamiątek po niej i chcą się nimi podzielić. Rodzina Haliny znała moją książkę „Simona” o obrończyni zwierząt Simonie Kossak, podobała się im i zaproponowali, żebym zajęła się pracą nad „Haliną”. Miałam szczęście, bo Halina Krüger-Syrokomska, która paliła w górach fajkę, klęła jak szewc, nosiła pumpy i sypała dowcipami, była wspaniałą bohaterką na książkę.
Jakaś forma fascynacji musi być, choć niekoniecznie pozytywnej. Powstają przecież książki o zbrodniarzach, takich jak Hitler czy Putin, bo ta mroczna strona też intryguje, ale nie oznacza to akceptacji dla ich czynów. Zachwyt kimś nie jest jednak chyba najlepszym źródłem wyboru, bo możemy wtedy stracić obiektywne spojrzenie. W moim przypadku potrzebne jest zaciekawienie tą osobą. Lubię też, jeśli bohater mi imponuje, bo to jest dla autora paliwo, daje napęd, by chodzić miesiącami po ludziach i ich wypytywać o tego człowieka, wydzwaniać do różnych osób czy nachodzić ludzi w ich domach (śmiech).
Ja z reguły muszę w jakimś stopniu lubić swoich bohaterów, dostrzegać w nich dobro, czuć, że zasługują na solidną książkę biograficzną. Czasem jednak przeżywam bolesne rozczarowanie i tracę tę sympatię. Tak miałam z Markiem Kotańskim. Zaczęło się od tego, że chciałam napisać o jakimś ważnym społeczniku i wydawnictwo zaproponowało mi, by był to twórca Monaru, na co od razu się zgodziłam. Zapaliłam się do tego, ale potem dowiedziałam się o rzeczach, które mnie zaskoczyły, momentami także negatywnie. Był trudnym człowiekiem, wymagającym poklasku od swoich współpracowników, rzucającym w nich krzesłami i „mięsem” itd., ale stawał też przed trudnymi wyborami i w pewnym momencie się pogubił, co miało niedobre konsekwencje dla innych. Zastanawiałam się nawet nad wycofaniem, ale potem pomyślałam, że to jest niezwykle ciekawe i że sam Kotański się broni tym, co wspaniałego zrobił dla innych ludzi. Rozczarowanie przeszło we mnie w końcu we współczucie i ostatecznie napisałam tę książkę.
Jedna biografia Marka Kotańskiego już jest, napisał ją otwocczanin Przemysław Bogusz, zresztą były naczelny „Linii Otwockiej”. To nie zniechęcało wydawnictwa i ciebie?
– Miałam na początku takie obawy, ale uznaliśmy, że Kotański to temat tak rozległy, że może o nim powstać jeszcze kilka książek. Uznałam też, że mogę jeszcze sporo nowego o „Kotanie” opowiedzieć.
Z jednej strony to zawsze trudniejsze zadanie, bo trzeba się starać i dać czytelnikowi coś nowego, czyli więcej niż poprzedni autor, ale z drugiej daje punkty odniesienia i pewną wiedzę, która jest dobrym punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. My pisaliśmy z Przemysławem Boguszem nasze książki w innym czasie, co też ma znaczenie i ze sobą nie koliduje. Poza tym wszystkim „Kotan. Czy mnie kochasz” był książką, która w Polsce przeszła chyba trochę bez echa, i dlatego zdecydowaliśmy z moim wydawcą raz jeszcze przypomnieć ludziom Kotańskiego. Być może nie było odpowiedniej promocji tamtej poprzedniej książki, bo nie słyszeliśmy o niej zbyt wiele w ogólnopolskich mediach. Nie wiem. Doceniam jednak zaangażowanie i pracę wykonaną przez autora. Poznałam Przemka Bogusza, rozmawialiśmy o okolicznościach wydania jego książki. Z wydawcą staraliśmy się, by moja książka pt. „Kotański. Bóg Ojciec Konfrontacja” na pewno dotarła do czytelnika, i wydaje mi się, że przypomnieliśmy wszystkim „Kotana”.
Dlaczego piszesz tylko o nieżyjących ludziach?
– Uważam, że to jest uczciwsze, bo wiadomo, że osoba żyjąca zawsze będzie chciała kontrolować to, co o niej piszę, i nie będę mogła przekazać wszystkiego na temat tej osoby czytelnikowi. Można zrobić z kimś żyjącym wywiad-rzekę, to też ciekawa forma. Jednak rzetelna biografia kogoś, kto żyje, zawsze naraża piszącego na konfliktowanie z bohaterem, bo ci nie wszystko ze swojego życia chcą ujawnić, mogą blokować pracę i zaczyna się szarpanina. A ja nie za bardzo chcę przebijać głową ścianę. To nie dla mnie. Podobnie jak pisanie pod dyktando i oczekiwania bohatera. Pokazuję ludzi takimi, jakimi byli, ze wszystkimi ich wadami i zaletami, jasnymi i ciemnymi stronami. To daje pełny obraz postaci, są bardziej ludzcy.
Rodziny nieżyjących bohaterów książek też potrafią stawiać opór. Tak było choćby z biografią Ryszarda Kapuścińskiego.
– To prawda, nieraz dochodzi do procesów sądowych. Takie sytuacje się zdarzają, ale rzadko. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że łatwiej się dogadać z rodzinami niż samymi zainteresowanymi, którzy mają swoje prawa i dobra osobiste. Piszę zawsze o wszystkim, czego się dowiedziałam, nie stosuję autocenzury, ale by uniknąć konfliktu ze strażnikami pamięci po kimś, czasami robię to w sposób zawoalowany, nie wprost. Puszczam oko i liczę na inteligencję czytelnika. Poza tym przed wydaniem książki zawsze wnikliwie sprawdzają ją prawnicy i pilnują, abyśmy nie naruszyli czyichś dóbr osobistych i by nie poszło w niej jakieś zdanie, które spowoduje, że sprawa zakończy się procesem. Z drugiej strony taki proces potrafi wywołać wielki szum i działa bardzo promocyjnie. To jest dopiero reklama dla książki! (śmiech).
Masz też na koncie ciekawą książkę reportażową „Białowieża szeptem”. Inny rodzaj pisania, ale to nadal literatura faktu.
– Bo tylko taka mnie interesuje jako autorkę. Nie potrafiłabym chyba tworzyć powieści. Wymyślać historii. Wolę opowiadać o czyimś życiu. Gdy wydałam książkę o Simonie Kossak, która była ekolożką mieszkającą ponad 30 lat w drewnianej leśniczówce pośrodku Puszczy Białowieskiej, okazało się, że mnóstwo zebranych przeze mnie rzeczy nie weszło do tej biografii. Przede wszystkim związanych z samą Białowieżą, bo ona wciąż jest nie do końca opisana, a bardzo barwna: drwale, kłusownicy, lokalne mordownie, szeptuchy i legendy, ta cała mistyka. To inny świat, a w dodatku pogranicze, które jest zawsze ciekawe pod względem literackim.
Byłam wtedy wymęczona po pracy nad „Wandą”, nie miałam pomysłu na to, co dalej robić, potrzebowałam odpoczynku, a jedynym miejscem, gdzie wtedy „łapałam oddech” była właśnie Białowieża. Wraz z moim wydawcą zdecydowaliśmy więc, że napiszę opowieść reporterską o Białowieży. „Białowieżę szeptem” napisałam najsprawniej ze wszystkich moich książek, bo w kilka miesięcy. Ta książka przypadła do gustu niektórym czytelnikom i dostałam za nią nagrodę literacką. Zaczęło się więc od sytuacji kryzysowej, a wyszło z niej coś wartościowego. To chyba dobry plan, by po napisaniu biografii, co zawsze jest obciążające emocjonalnie, robić sobie przerwę na książkę reportażową albo mniejsze formy, takie jak wywiady czy reportaże drukowane w prasie. Po długiej pracy nad czyjąś biografią autor nabiera ochoty, by pisać mniej i pożyć wreszcie swoim życiem.
Nadal upierasz się, żeby nie zdradzać, o kim będzie kolejna opowieść?
– Upieram się. Nie wyciągniesz tego ze mnie! (śmiech). Mogę tylko uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, że w książce pojawi się wątek Otwocka. Z tym miejscem był związany ktoś z otoczenia bohatera mojej książki. Żeby poznać tę historię, trzeba jednak poczekać. Na razie zbieram materiały, trochę to jeszcze potrwa, i dopiero wtedy siądę do pisania. Obiecuję, że zrobię wszystko, by była to interesująca opowieść.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS