A A+ A++

Pan Zenek nie jest z tych handlujących papierosami, co to wystają godzinami w sąsiedztwie rynku na Kolejowej, oferując fajki przemycane z Rosji. Pan Zenek przez lata praktyki dopracował się systemu, który zapewnia mu pełne bezpieczeństwo.

Kurierzy, którzy odbierają fajki od innych w Bartoszycach, dostarczają mu „wagony” papierosów w umówionych miejscach. Ani on nie zna ich po nazwisku, ani oni jego. Odbiorców nie brakuje.

Niechęć naszego rządu do Rosji sprawiła, że niemal zamarł ruch przygraniczny na północy województwa. A kiedyś był bardzo ożywiony. Sam się o tym przekonałem. Były to czasy m.in. wymiany kulturalnej. W obie strony jeździli literaci, plastycy, zespoły muzyczne, teatralne. Kiedyś z kabareciarzem Wojtkiem Sobolem oraz z zespołem muzycznym jako przedstawiciele młodej olsztyńskiej kultury pojechaliśmy do Kaliningradu tak zwanym pociągiem przyjaźni, opatrzeni błogosławieństwem Miejskiego Wydziału Kultury i pewną kwotą rubli. W wagonie pocztowym ta nasza delegacja wiozła za przyzwoleniem kolejarzy kilka skrzynek „Żywca” na handel, bo nasi wschodni, a raczej północno-wschodni sąsiedzi bardzo sobie ten gatunek piwa cenili.

Zakwaterowano nas w hotelu „Kaliningrad”. Na dole siedział z marsową miną portier, weteran II wojny światowej, obwieszony medalami, na każdym piętrze etażowa.

— Dżinsy, majtki, koszule! — zapytała mnie i Wojtka po polsku z akcentem rosyjskim jedna z nich.

Nie mieliśmy nic na handel, więc spotkaliśmy się z totalnym lekceważeniem. Spacerowałem potem po ulicach dawnego Królewca. Byłem w Muzeum Bursztynu, w zoo, widziałem Dom Sowietów, 21-piętrowy budynek, stojący w miejscu dawnego królewieckiego zamku, zaczęty i niedokończony, a także katedrę, która ocalała w czasach, kiedy wkroczyli tu Rosjanie. Był akurat 9 maja, Dzień Zwycięstwa, więc na ulicach stolicy obwodu można było zauważyć wielu weteranów ostatniej wojny obwieszonych jak choinki medalami. Chciałem zrobić zdjęcie mauzoleum Immanuela Kanta, kiedy zauważyłem dwóch takich weteranów spacerujących w pobliżu. Poprosiłem, żeby mi pozowali. Spotkałem się z nieufnością.

— A wy kto? — zapytali.

— Ja żurnalist iz Olsztyna! — wyjaśniłem.

— Allenstain? — uśmiechnęli się do wspomnień. — My Alenstein dobywali!

Po czym zaprosili mnie do domu jednego z nich. Na stole pojawiła się przydziałowa wódka i podwędzana kiełbasa. Nagle moją uwagę zwróciła wisząca na ścianie metaloplastyka przedstawiająca „Bitwę pod Grunwaldem” Jana Matejki.

— A skąd to u was? — zapytałem gospodarza zaskoczony.

— Eto trofiejne (zdobyczne) — odpowiedział. — Iz Kleeberga (Klebark).

Już wtedy wiedziałem, co działo się, kiedy Rosjanie wkroczyli do Klebarka Wielkiego. Mordy, gwałty, rabunek. Szybko się pożegnałem.

W Kaliningradzie byłem jeszcze dwa razy, w czasach dużo późniejszych, dzięki wymianie dziennikarzy z naszej redakcji z dziennikarzami z „Kalinigradzkiej Prawdy”. Za pierwszym razem, a było to bodajże w roku 1993, zabrałem ze sobą 100 dolarów, sumę dla Rosjan bardzo wysoką, a mnie potrzebną, żeby kupić upragniony aparat fotograficzny marki „Zenit”. Za radą kolegów z branży banknot włożyłem do portfela, a obok niego 10-dolarówkę. Na granicy rosyjska celniczka z miejsca poprosiła mnie do kontroli osobistej. Chyba wydawałem się jej podejrzany, bo nosiłem długie włosy. Widząc oba banknoty, z uśmiechem zarekwirowała mi 10-dolarówkę, jakby nie zauważając setki. Ona też musiała z czegoś żyć.

W redakcji powitał mnie wylewnie naczelny. Z miejsca sięgnął do barku, skąd wyciągnął półlitrową butelkę… bimbru. Nalał mi i sobie po szklance. Za sojuz! Po czym przedstawił mi mojego opiekuna na czas tygodniowego pobytu w obwodzie, niejakiego Borię. W tym dniu poznałem jeszcze redaktora działu kryminalnego.

— On zna cały świat podziemny! — pochwalił go naczelny. — Złodziei i prostytutki!

Redaktor wydawał się być dumny z tej pochwały.

— Ja ich mam tu, w małym palcu! — pochwalił się, mając na myśli swoje kontakty z podziemnym światkiem. Nagle odebrał telefon i mina mu zrzedła. Do słuchawki sypnęły się bluzgi.

— Wory (złodzieje) mnie okradli! — zwrócił się do mnie. — Wszystkie futra mojej Maszy zniknęły! Ale oddadzą!

— Uważaj na Borię — ostrzegł mnie jeden z młodszych dziennikarzy. — On z KGB!

Uważałem. Boria nieźle mówił po polsku i był bardzo uczynny. Zawiózł mnie do kopalni bursztynu w Jantarnym. Akurat w przeddzień zastrzelono tam dwóch młodocianych, którzy wydobywali bursztyn na własną rękę, ale o tym dowiedziałem się później. Widziałem potem takich jak oni młodzieńców w restauracji, jak otoczeni dziewczętami pili wódkę. Po kilku dniach Boria zawiózł mnie do swojej matki. Mama postawiła na stole kiszone ogórcy, chleb ze smalczykiem i suszoną rybę.

— On, ten mój Boria, to ma ciężką pracę! — zwróciła się do mnie.

— O tak! — pomyślałem. — Bardzo ciężką!

Tego samego dnia pojechaliśmy z Borią do miasta po wymarzony przeze mnie aparat „Zenit”. Widniał taki na wystawie sklepu fotograficznego. Niestety, sklep był zamknięty.

—Sanitarnyj dień! — wyjaśnił jakiś przechodzień.

Znaczy generalne sprzątanie. Nie zraziło to bynajmniej mojego opiekuna, który zaczął energicznie dobijać się do sklepu. Kiedy ukazała się w nich rozeźlona postać sprzedawcy, Boria zaczął wymachiwać jakąś legitymacją. Natychmiast wpuszczono nas do środka. Kupiłem aparat, film i nawet wydano mi resztę w dolarach. Nazajutrz pojechaliśmy z Borią do Bałtyjska, miasta i portu zamkniętego dla zwykłych turystów. Wiadomo, port wojenny. W sklepach towaru „skolko ugodno”, niestety tylko dla marynarzy i członków ich rodzin. W pewnej chwili urwałem się mojemu opiekunowi i pomaszerowałem do portu. Akurat wychodził w morze jakiś wojenny statek, potężny, trochę zardzewiały. Za nim ciągnęła się struga oleju. Szybko zrobiłem zdjęcie. I wtedy poczułem na ramieniu czyjąś rękę.

Boria wyciągnął mi kliszę z aparatu, prześwietlił i oddał.

— Nie lzia, nie wolno! — uśmiechnął się serdecznie.

W jakiś czas później pojechałem znowu do Kaliningradu. Tym razem zakwaterowano mnie nie w hotelu, a w willi przy ulicy Kutuzowa. Dlaczego tam właśnie? Willa, jak wyjaśnił mi tamten młody dziennikarz, była nadziana podsłuchami. Z tego pobytu pamiętam jeden, niezapomniany wieczór poezji Puszkina i pieśni Okudżawy w osiedlowym domu kultury. Sala nabita, występowała młodzież. Czuło się powiew wolności.

W miarę upływu czasu kontakty między obiema redakcjami słabły. Podczas ostatniej wymiany przyjechał do nas na tygodniowy pobyt wspomniany tu redaktor „kryminalny”. Interesowała go Wyższa Szkoła Policyjna w Szczytnie. Zorganizowano nam jej zwiedzanie, po czym spotkaliśmy się z sympatyczna panią rzecznik prasową. Opowiedziała po rosyjsku o szkole.

— Są pytania? — zwróciła się do dziennikarza z Kaliningradu.

— A kak u was z mieżdunarodnym terroryzmem, Kiejkuty? — wypalił.

— My w tym zakresie naszych studentów nie szkolimy! — zmieszała się rzeczniczka. A ja wybałuszyłem oczy. — O jakich Kiejkutach on mówi?
Prawdy Rosjaninowi taka nie powie! — zwrócił się do mnie po wyjściu redaktor „kryminalny”.

Władysław Katarzyński

Czytaj e-wydanie
Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Roczna prenumerata e-wydania tylko 199 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKiedy zaplanować urlop w 2020 roku? Kalendarz nie sprzyja wypoczynkowi
Następny artykułUtrudnienia na obwodnicy. Ciężarówka w rowie