W czerwcu minęło 75 lat od pierwszej, powojennej inauguracji roku szkolnego w Szkole Podstawowej nr 1. Z tej okazji dyrekcja szkoły zaprosiła byłych absolwentów, aby „zdalnie” podzielili się wspomnieniami. Nie wziąłem udziału, ale to nadrabiam.
Jest 1 września 1956 roku. Idę do szkoły, objuczony tornistrem, w którym oprócz podręczników, zeszytów i przyborów szkolnych, mam zrobiony przez siebie klaser ze znaczkami, w tym z Wyścigu Pokoju i ze zwierzętami poczty Senegal na wymianę, kilka drobnych monet i kawałek grzebienia do gry w cymbergaja, dwie tak zwane szajby, czyli metalowe nakrętki z szyn kolejowych oraz gumową piłeczkę i deseczkę do mięsa do jej odbijania. A to wszystko na wypadek, jeżeli w szkole bardzo by mi się nudziło.
W czerwcu minęło 75 lat od pierwszej, powojennej inauguracji roku szkolnego w Szkole Podstawowej nr 1 przy ulicy Moniuszki w Olsztynie. Z tej okazji dyrekcja szkoły zaprosiła byłych absolwentów, aby „zdalnie” podzielili się wspomnieniami. Nie wziąłem udziału, ale to nadrabiam.
Sięgnijmy do historii szkoły, którą opracował Rafał Bętkowski, a ukazała się ona w jego książce „Olsztyn, jakiego nie znacie”. Szkoła przy ulicy Moniuszki 10, wówczas Mozart-Str., została otwarta w 1935 roku, dzięki zaangażowaniu nadburmistrza Ottona Gilki. Wokół były ulice, którym nadano nazwy wybitnych kompozytorów i muzyków, przeważnie niemieckich (po wojnie wymienionych na polskich). Tamta niemiecka szkoła otrzymała wtedy imię bohatera ruchu hitlerowskiego Horsta Wessela. Podczas wojny był tu szpital polowy. A teraz z powojennych kronik szkolnych. Uroczyste otwarcie szkoły odbyło się 10 czerwca 1945 roku, a pierwszym nauczycielem i kierownikiem wówczas Publicznej Szkoły Powszechnej nr 1 został Leopold Bowszyc. Poprosił dwóch kolejarzy, aby postarali się o biało-czerwoną flagę, którą zatknięto na budynku. Do podstawówki uczęszczało wówczas 180 uczniów, uczyło ich czterech nauczycieli, a nauka odbywała się na dwie zmiany. W czasie zajęć wciąż trwał remont szkoły, bo wcześniej była bardzo zdewastowana. Sekretarzem komitetu rodzicielskiego był Stanisław Leokajtis, organizator „życia szachowego” w Olsztynie. Poznałem pana Stasia po latach. Mój tata Jan chodził do niego do domu, gdzie pod opieką jego i żony Jadwigi, też szachistki, miłośnicy królewskiej gry, otoczeniu kłębami papierosowego dymu, toczyli zacięte boje szachowe. Szkoła otrzymała imię Ryszarda Knosały, organizatora polskiego harcerstwa na Warmii przed wojną.
Jest 1 września 1956 roku. Idę do szkoły ulicą Niedziałkowskiego, objuczony tornistrem. Podstawówka jest niedaleko od domu, może z trzysta metrów. Przy ulicy stoją słupy po latarniach gazowych. Nie ma co się spieszyć, apel o dziewiątej, a jest dopiero kwadrans po ósmej. Zagapiony w przelatujący pod chmurami samolot, walę z rozpędem głową w słup latarni. Czuję, jak rośnie mi na czole potężny guz. Mama załamuje ręce: “Jeszcze szkoła się nie zaczęła, a ty już się z kimś pobiłeś!” Aby guz zszedł, przykłada mi nóż do czoła, a przy okazji moje „skarby” z tornistra zostają zarekwirowane.
— Od tej chwili liczy się tylko nauka! — słyszę od rodziców. Na apel stawiam się punktualnie, na wszelki wypadek w towarzystwie mamy. Pamiętam ten ów szkolny apel na szutrowym dziedzińcu przed szkołą, na którym wystąpiliśmy w szkolnych mundurkach z białymi kołnierzykami, w rajstopach na guziki, z tarczami przyszytymi do rękawów lub na piersi (potem, ponieważ to był dla nas, chłopaków z Zatorza „obciach”, żeby nosić po szkole tarcze, stąd je przypisaliśmy agrafkami, aby je można było szybko zdjąć). Nauczyciele szybko odkryli ten podstęp i przy wejściu do szkoły (zmieniało się również buty na kapcie, by nie porysować lakieru) sprawdzali, czy tarcze są przyszyte, czy na niby. Uczyliśmy się do czwartej klasy w drewnianym, długim baraku, śmierdzącym jakimś roztworem, którym nasycano deski. Z tamtych lat pamiętam akcję odwszawiania, obejmującą wszystkich uczniów, po odkryciu, że jedna z dziewcząt miała we włosach te uciążliwe insekty oraz ucieczkę za barak i jeszcze dalej przed masowym szczepieniem. Lekarzy bałem się panicznie, więc aby mnie nie zaprowadzono na to obowiązkowe szczepienie, zrobiłem sobie na ramieniu kopiowym ołówkiem znak, jakby mnie temu zabiegowi już poddano. Wychowawczyni odkryła ten podstęp i mnie zaszczepiono. Uczyłem się nieźle, do klasy trzeciej miałem same dobre oceny.
Najbardziej lubiłem wuef, choć szkoła nie miała i nie ma do dzisiaj dobrych warunków do uprawiania, zwłaszcza zimą sportu. Boisko było szutrowe, stąd każdy upadek skutkował obtarciem kolan. Z nauczycieli zapamiętałem rusycystę, podobno byłego zesłańca na Sybir, na którego „polowaliśmy” podczas lekcji przy pomocy wystrzeliwanych ze zrobionej z miękkiego drutu procy skobelków z papieru. Pedagog, celnie trafiony, chodził potem pomiędzy ławkami, szukając sprawcy swojej nauczycielskiej krzywdy. A kiedy już go zlokalizował, walił przez łeb zwiniętą gazetą, mrucząc mściwie: “A masz, swołocz, a masz!” Pamiętam też księdza katechetę, o którego zajęciach rodzice mawiali: “Katecheta w szkole, w klasie piekło!” Wspominam również szkolne wycieczki, między innymi do olsztyńskiego zamku (spodobała nam się wtedy jedna z chorągwi, bo mogła posłużyć do zabawy w wojnę, ale nie dało się jej oderwać). Byliśmy również na wycieczce do skansenu w Olsztynku, na Pola Grunwaldzkie i na kolej w Olsztynie, gdzie zaprowadzono nas między innymi do nastawni i lokomotywowni (tak, jeszcze wtedy kursowały parowozy!). Uczyliśmy się już wtedy w głównym gmachu szkoły, dokąd przeniesiono nas po czwartej klasie, to była swego rodzaju nobilitacja.
Z ważnych wydarzeń z życia szkolnego pamiętam spotkanie autorskie z poetą Julianem Przybosiem, podczas którego grałem w „Piotrusia” i swój występ w przedstawieniu o Dziadku Mrozie, o czym już w jednym z wcześniejszych felietonów pisałem. Obecnie, mimo upływu lat o swojej starej „budzie” pamiętam.
Pięć lat temu uczestniczyłem w obchodach 70-lecia szkoły, spotkałem się ze swoimi dawnymi kolegami (kilku z nich nie ma już na tym świecie). W artykule w „Gazecie Olsztyńskiej” poświęconym temu wydarzeniu pisałem między innymi o największej bolączce podstawówki, braku sali sportowej. A dwa lata temu asystowałem jako dziennikarz w wyprawie grupki uczniów Jedynki do Orzechowa pod Olsztynkiem, wsi od czasów utworzenia w sąsiedztwie ośrodka rządowego w Łańsku opustoszałej, gdzie znajduje się katolicki cmentarz, wówczas w najstarszej części zaniedbany. Uczniowie objęli cmentarz opieką. Wspominaliśmy też, chłopaki z Zatorza naszą Jedynkę w filmie dokumentalnym w reżyserii Józefa Burniewicza, nakręconym dwa lata temu przez ekipę pod kierunkiem Barbary Fedoniuk. Film pokazywano w Heliosie i w CEiK-u. Wśród tych dawnych chłopaków był mieszkający do dzisiaj na Zatorzu poeta Wojtek Borkowski, związany ze szkołą szczególnie. Tu się uczył, a po latach pracował jako nauczyciel.
Władysław Katarzyński
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS