Bez koneksji
Gdy w 2019 roku rozmawiałem na festiwalu w Toronto z ich ojcem, Stellanem, jednym z najpopularniejszych aktorów skandynawskich, który z powodzeniem łączy role w ojczystej Szwecji z hollywoodzkimi hitami pokroju „Mamma Mia” czy „Diuna”, przekonywał mnie, że jego pociechy osiągnęły sukces własną ciężką pracą.
– Nie korzystali z mojej protekcji, żeby wybić się w zawodzie. Teraz też nie daję im rad na temat grania. Co im da moja opinia, czy dobrze wypadły, czy źle? Spotykamy się tak rzadko, że ostatnia rzecz, na jaką mamy ochotę, to oglądać to, w czym zagraliśmy. Gdy widzimy się całą gromadą w święta, przestrzegamy zakazów mówienia o pracy i włączania telewizora. Wtedy czujemy, że jesteśmy rodziną Skarsgårdów, a nie klanem Skarsgårdów aktorów – mówił mi.
W wywiadach Alexander przekonuje, że to ojcu zawdzięcza wybór swojej drogi życiowej. Na początku wcale nie pchał się do grania. Miał na siebie inne pomysły: najpierw chciał być architektem, a potem widział siebie w wydziale antyterrorystycznym. Odbył nawet półtoraroczną służbę wojskową, która miała go do tego przygotować. Bliscy dziwili się – w familii Skarsgårdów dominują pacyfiści.
Armia jednak nie zatrzymała go przy sobie. Ojczyzna zresztą też nie. Wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie studiował angielski na Leeds Metropolitan University. Dziś płynnie mówi w ojczystym szwedzkim, angielskim, a także francuskim, co przydaje mu się, by dostawać zróżnicowane role. Podróże poszerzały jego horyzonty, ale jakoś nie mógł sobie znaleźć miejsca. – Wreszcie popatrzyłem na mojego ojca, który całe życie był szczęśliwy, że jest aktorem. Pomyślałem więc, że coś musi w tym być i postanowiłem spróbować swoich sił na tym polu – mówił w jednym z wywiadów.
Cena sławy nastolatka
Choć tak naprawdę przed kamerą stawał już wcześniej. Ekranowy debiut zaliczył już jako siedmiolatek w dramacie „Åke i jego świat” (1984). Pięć lat później pojawił się w większej roli w serialu „The Dog That Smiled” (1989). Jednak jakoś nie złapał bakcyla. Przeciwnie – denerwowało go, gdy ludzie rozpoznawali go na ulicy. Nie chciał iść tą drogą.
Dopiero gdy w 1997 roku zaczął studiować na Marymount Manhattan College w Nowym Jorku, poczuł, co to znaczy stawać się kimś innym. Na propozycje ról nie musiał długo czekać ani w rodzimej Szwecji, gdzie grał ogony w „Happy End” (1999) czy w „Nurku” (2000), ani w Hollywood, w którym zaczynał od wypełnionej gwiazdami (Owen Wilson, Mila Jovovich, David Bowie, David Duchovny) komedii Bena Stillera „Zoolander” (2001).
Utalentowany i zabójczo przystojny Alexander Skarsgård nie stał się jednak sezonowym odkryciem. Choć w zieleni jego oczu, wyraźnych rysach i rozwichrzonych blond włosach łatwo było się zakochać, producenci filmowi nie zdołali zamknąć go w szufladzie przystojniaczka. Owszem, pojawiał się w typowo komercyjnych przedsięwzięciach („Dramat na psa”, „Wyjście”), ale dążył do tego, by grać tak zróżnicowane role, jak jego ukochani aktorzy: Gary Oldman i Isabelle Huppert.
Szansę na to dostał dzięki HBO. Stacja zaproponowała mu udział w miniserialu „Generation Kill: Czas wojny” (2008), krytycznym spojrzeniu na najazd Amerykanów na Irak w 2003 roku, za które odpowiadał David Simon („The Wire. Prawo ulicy”).
Historia to wycinek z czterdziestu dni życia żołnierzy, licząc od wejścia do Bagdadu. Skarsgård gra jednego z nich i jest w tej roli zaprzeczeniem swoich wcześniejszych kreacji słodkiego chłopca. Bije z niego mrok, jest oschły i ostry, czego nie równoważy nawet jego uroda. Producenci HBO nie mieli wątpliwości, że aktor jest stworzony do ról bohaterów, którzy mają w sobie mroczną stronę, ale skrywają ją pod warstwą przyjemnej powierzchowności.
Gdy spotkali się z Alanem Ballem, który kompletował obsadę swojej sagi o wampirach, Alexander chciał zagrać u niego rolę Billa Comptona (ostatecznie przypadła Stephenowi Moyerowi), księcia ciemności chcącego pokoju z ludźmi. Ball jednak nie miał wątpliwości, że Skarsgård najlepiej sprawdzi się jako Eric Northman, tysiącletni wampir, który jest cyniczny i zepsuty, ale też niesamowicie charakterystyczny.
„Czysta krew” (2008-2015) utrzymała się na antenie siedem sezonów. Skarsgård wniósł do niej dużo od siebie, choćby to, że jego bohater do swoich poddanych zwraca się w języku szwedzkim. Serial sprawił, że cała obsada stała się niezwykle popularna. A za jej dobór twórcy dostali nawet Emmy, serialowego Oscara (to jedna z dziesiątek nagród na koncie „Czystej krwi”). – Nigdy bym się nie spodziewał, że do tego dojdzie. Nigdy! Myślałem, że pracujemy nad czymś, co utrzyma się w telewizji przez chwilę – zapewniał dziennikarza „Guardiana”.
Po marzenia
Skarsgård awansował do ligi gwiazd, o które Hollywood zabiega, ale zamiast brać wszystko, jak leci, skupił się na realizacji filmowych marzeń. A jednym z nich była realizacja projektu, który chodził za nim od dzieciństwa, czyli epopei o Wikingach. Moment wydawał się świetny: Skarsgård miał pieniądze, znane nazwisko, wszyscy chcieli z nim pracować. Jednak wtedy, na początku drugiej dekady XXI wieku, pomysł utkwił na etapie scenariusza.
– Mieliśmy problem z określeniem, kiedy powinna dziać się akcja. Era wikingów trwała ponad sto lat, oni podróżowali po całym świecie – mówi Skarsgård. – Jedną rzeczą, która pozostała niezmienna od początku, był specyficzny ton. Chcieliśmy, aby historia odzwierciedlała lakoniczność islandzkich sag – dodaje.
W 2013 roku jego drogi przecięły się z Robertem Eggersem. Polecił mu go producent Lars Knudsen, który produkował film reżysera „Czarownica”. Okazało się, że Eggers jest niezwykle przywiązany do szczegółu. Właśnie kogoś takiego Skarsgård szukał. Jednak w odróżnieniu od aktora, twórca nie dorastał w Skandynawii, nie był więc zaznajomiony z legendami i sagami o Wikingach. Alexander był jednak przekonany, że to on powinien wyreżyserować ten film. Wysłał go więc w podróż na Islandię.
– Gdy tylko wylądowaliśmy w Reykjaviku i zobaczyliśmy islandzki krajobraz, który wydawał się być poza czasem, zapragnąłem nakręcić tam film – opowiada w wywiadach Eggers, który po wizycie w Muzeum Sagi spotkał się ze Sjónem, islandzkim pisarzem zajmującym się tematyką Wikingów. Jego najnowsza powieść dotykała akurat tematu XVII-wiecznej Islandii.
– Kiedy wróciłem do Stanów, przeczytałem jego książki i byłem całkowicie zauroczony sposobem, w jaki dotknął przeszłości w swoich utworach – wspomina reżyser, który natychmiast zainteresował jego prozą Skarsgårda i Knudsena. Ci przyjęli go na pokład jako scenarzystę. W 2018 roku Eggers i Sjón zaczęli pisać „Wikinga”. Pomagali im eksperci: Price, profesor archeologii, Terry Gunnell, profesor folklorystyki na Uniwersytecie Islandzkim, oraz historyk Jóhanna Katrín Fridriksðóttir, autorka książki „Valkyrie: The Women of the Viking World”.
Pokazana w „Wikingu” historia koncentruje się na Amlecie, którego ojciec – stojący na czele królestwa na północnym Atlantyku – zostaje zamordowany na jego czach przez wuja. Zaledwie dziesięcioletni chłopiec ucieka z wyspy, poprzysięgając, że kiedyś tu wróci i pomści ojca. Do tego pretekst pojawia się 20 lat później.
W Amletha wciela się sam Alexander Skarsgård, który pasuje do niego idealnie. Ma ponad 190 cm wzrostu i skandynawską urodę. A na potrzeby roli przeszedł przez morderczy trening, przez który poprowadził go trener i dietetyk Magnus Lygdback, z którym spotkali się, gdy Szwed przygotowywał się do zagrania tytułowego bohatera w filmie „Tarzan: Legenda” (2016). Na ekranie zobaczycie, jak bardzo rozbudował swoją muskulaturę (te ramiona!) i jakie sprawności w sobie wyrobił: bez problemu przeskakuje przez mury, walczy wręcz, skacze po dachach. Jest kimś pomiędzy dzikim wojownikiem a Bondem.
Dysfunkcyjnie z Nicole Kidman
Aktor angażował się nie tylko fizycznie, ale też intelektualnie. Brał udział w konferencjach i wykładach na temat Wikingów, czytał książki. I pomagała w przeprowadzeniu procesu castingowego. Zależało mu, żeby na ekranie pojawili się ludzie utalentowani, których sam podziwia. W jego obsadzie znaleźli się m.in. Anya Taylor-Joy, Willem Dafoe, Ethan Hawke, Claes Bang czy Björk, która powraca do kina po dwóch dekadach nieobecności, grając niewielką, ale niezapomnianą rolę czarownicy.
Odkąd tylko Alexander Skarsgård spotkał się na planie serialu HBO „Wielkie kłamstewka” z Nicole Kidman, nie miał wątpliwości, że to ona powinna wcielić się w królową Gudrún. Miała zgodzić się na udział w projekcie po półtorej minuty rozmowy na ten temat. – Po raz kolejny po „Wielkich kłamstewkach” zagraliśmy dysfunkcyjną, pełną przemocy parę – śmieje się Skarsgård. Tym razem byliśmy matką i synem, ale ich związek nadal jest koszmarem. Uzgodniliśmy, że następnym razem, gdy będziemy razem pracować, znajdziemy słodką komedię romantyczną! – dodaje.
„Wiking” broni się więc z jednej strony fenomenalną grą aktorską, a z drugiej – niecodziennymi przestrzeniami, w których osadzona jest akcja. Na potrzeby produkcji wypożyczono nawet statki z muzeum w Irlandii i Danii i wypuszczono je na morze. Poziom realizmu uderza. Widać, że twórcy nie poszli na łatwiznę i nie korzystali z gotowca w postaci efektów komputerowych, tylko chcieli jak najbardziej zbliżyć się do autentyzmu poprzez rzemiosło. Dlatego wszystkie bronie w filmie zostały wykonane ręcznie, a dział kostiumów i dekoracji musiał spędzać długie godziny na konsultacjach historycznych.
Efekt tej tytanicznej pracy zachwyca. Rzadko kiedy krytycy są tak zgodni w ocenach. W serwisie Rotten Tomatoes agregującym recenzje film ma 90 proc. pozytywnych głosów i już wymienia się go jako jeden z najlepszych w tym sezonie. Alexander Skarsgård może więc pękać z dumy: nie tylko spełnił marzenie z dzieciństwa, ale też udowodnił, że przy wielomilionowych budżetach można tworzyć nie tylko popisowe kino rozrywkowe, ale też zajmujące opowieści z poszanowaniem dla historii i kultury, którą reprezentują bohaterowie. O takie Hollywood warto było walczyć!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS