Był rok 2009. Chigozie Obioma, trochę ponad 20-letni, kilka lat wcześniej opuścił rodzinną Nigerię i mieszkał na Cyprze – na terenie Tureckiej Republiki Cypru Północnego, państewka, którego nie uznaje żaden poza Turcją kraj na świecie. Był tam na studiach, bo co prawda dostał się na brytyjską uczelnię, ale odmówiono mu wizy i nie znalazł żadnego uniwersytetu oprócz biznesowej szkoły w Lefkozji. Niedługo miał dostać dyplom, gdy do jego pokoju w akademiku zapukał młody Nigeryjczyk.
– Nie został przyjęty na studia, jego czesne nie zostało opłacone, podobnie akademik. Przyjechał na Cypr tylko po to, żeby dowiedzieć się, że stracił wszystko – opowiada Obioma, który nie był zaskoczony tą historią. Z Nigerii pamiętał, że instytucja pośrednika przy dostawaniu się na cypryjski uniwersytet (dawnego emigranta, któremu należy przelać pieniądze, by dokonał formalności z uczelnią) to częsta przykrywka kradzieży. Pośrednicy, owszem, płacą część wymaganych kwot, by ich ofiara dostała oficjalne pismo z uczelni; resztę pieniędzy, zazwyczaj kilka tysięcy euro (w Nigerii kwotę więcej niż niebagatelną), wpłacają na własne konta. I znikają.
Czytaj też: Ziemowit Szczerek: Wszyscy jesteśmy Januszami
A jednak coś Obiomę w tej opowieści zaintrygowało. – Ten człowiek powiedział mi, że na Cyprze zjawił się z jednego powodu: chciał skończyć studia, by zaimponować nigeryjskiej kobiecie, w której był zakochany i z którą się zaręczył – mówi pisarz. – Powiedział coś jeszcze? – Nie dał rady. Kiedy tylko zrozumiał, że nie odzyska swoich pieniędzy, w Lefkozji nie ma dla niego pracy, a do Nigerii nie ma po co wracać, wpadł w głęboką depresję. W końcu skoczył z dachu akademika.
Ta historia stała się podstawą „Orkiestry bezbronnych”. Jednak Obioma nie napisał jej jako student cypryjskiej uczelni, ale jako nowa nadzieja angielskojęzycznej, postkolonialnej prozy: dwukrotny finalista Bookera, przez krytyków nazywany następcą Salmana Rushdiego.
Baśnie na dobranoc
Obioma mówi, że nie byłoby jego prozy, gdyby nie baśni. – Zostałem pisarzem dzięki szczęśliwemu trafowi – przyznaje. – Rodzice lubili mi opowiadać historie, a ja lubiłem ich słuchać. Zauważałem, że jeśli przy słuchaniu zamknę oczy, otwiera się moja wyobraźnia i widzę to, czego słucham. Pewnego dnia poprosiłem ojca, by opowiedział mi nową historię, a on podarował mi książkę.
Opowieści ojca były głównie greckimi mitami, przedstawianymi Obiomie w językach igbo, yoruba i po angielsku. Książki, po które sam sięgnął, to była klasyka brytyjskiej literatury, czyli Shakespeare i Milton. Szybko stały się one dla niego sposobem izolowania się od rodzeństwa, którego miał aż nadto: jedenaścioro, nim skończył 15 lat.
– Czytając tamtą książkę, którą dostałem od ojca, odkryłem, że najlepszą historię, jaką mi opowiedział, znalazł właśnie w niej. I sam zapragnąłem być pisarzem – mówi.
I podporządkował temu pragnieniu życie. Wyjechał na Cypr, sądząc, że znajdzie się dzięki temu w Europie. Czekało go tam jednak niemiłe zaskoczenie. W 2012 r. zrobił licencjat i uznał, że nic tam po nim. Dostał amerykańska wizę i wsiadł do samolotu do Michigan.
Chciał być blisko wielkiego wydawniczego biznesu, agentów i oficyn – w laptopie bowiem trzymał maszynopis powieści „Rybacy”.
Chłopcy i klątwa
Do dziś pamiętam moment, kiedy czytałem „Rybaków”: siedziałem latem 2016 r. w kawiarni na Pradze i zazdrościłem, że ktoś niewiele starszy ode mnie stworzył opowieść, sprawiającą, iż chcę, by umówiona osoba spóźniła się na spotkanie. Było to ledwo cztery lata po tym, jak Obioma przeprowadził się do Ann Arbor, był już wtedy międzynarodową gwiazdą.
Fabuła „Rybaków” jest prosta: oto czterech braci z przedmieść miasta Akure, mimo zakazu rodziców, łowi ryby w rzece. Pewnego dnia napotykają Abulu, miejscowego szaleńca, który zaczyna ich gonić, wykrzykując imię najstarszego chłopaka, Ikenne. Rzuca na niego klątwę: Ikenne stanie się ślepy, niemy i kaleki, a na koniec zabije go rybak. Trójka młodszego rodzeństwa nie wierzy w proroctwo, ale chłopak jest przekonany, że stanie się, jak przepowiedział Abulu, i podejmuje kroki, by temu zapobiec. W ten sposób na całą rodzinę spada zapowiedziana przez szaleńca klęska.
Obiomie udała się w „Rybakach” rzecz genialna: połączył greckie fatum (trudno w opowieści nie usłyszeć echa mitu o królu Edypie) z magicznym realizmem i opowieścią o modernizującym się społeczeństwie – akcja dzieje się na początku panowania w Nigerii Saniego Abachy, skorumpowanego generała, którego rządy były ostatnim akordem rozpoczętej w latach 80. wojskowej dyktatury. Abacha zdobył władzę w wyniku zamachu stanu, za jego rządów jednak nigeryjska gospodarka kwitła. Chciałby na tym skorzystać ojciec braci – za sprawą klątwy to się jednak nie uda.
– „Rybacy” szeroko otworzyli przede mną drzwi świata literackiego – opowiada Obioma. – Okazało się, że ludzie na całym świecie mogą się zidentyfikować z tą opowieści – dodaje. Powieść została przełożona na kilkanaście języków, była w finale nagrody Bookera w 2016 r. (przegrała z „Krótką historią siedmiu zabójstw” Marlona Jamesa), dostała nagrodę dziennika „The Los Angeles Times” i kilkanaście innych.
Kiedy spływały na Obiomę kolejne laury, on pracował, podobnie jak dzisiaj, jako nauczyciel kreatywnego pisania na uniwersytecie w Nebrasce. Nie miał złudzeń co do Ameryki – Chociaż spotkało mnie tyle dobrego, nie uważam Stanów za kraj, w którym spełniają się marzenia, jak mi obiecano. Jest tu mnóstwo ubóstwa i nierówności – mówi. Nie chciał jednak wracać do Nigerii. Myślał o kolejnej książce i wiedział, o czym będzie: o jego rodaku, którego poznał na Cyprze. Jak jednak opowiedzieć jego historię, mieszkając na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych?
Udało się to dzięki demonom.
Czytaj też: Radek Rak uważnie słuchał dziadka i napisał „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”
Chi opowiada
– O zwyczajach i religijności ludu Igbo dowiedziałem się od matki – opowiada Obioma. – Dorastała w niezwykłym domu: mój dziadek i jego wioska nigdy nie nawrócili się na chrześcijaństwo. Wierzyli, że ciało człowieka zamieszkuje chi, demon sterujący jego działaniami. Kiedy komuś przydarzyło się coś dziwnego, mama często mówiła, że odpowiada za to jego chi, które może być słabe albo mocne – wspomina. – A Chigozie to typowe imię ludu Igbo, podobnie jak Chinonso.
Chinonso to główny bohater „Orkiestry bezbronnych”, ubogi nigeryjski hodowca ptaków. Pewnej nocy ratuje młodą kobietę przed samobójczym skokiem z mostu. Ona zakochuje się w nim i pragnie, by byli razem. Na to jednak nie zgadza się jej bogata rodzina. By im zaimponować, Chinonso znajduje pośrednika, który załatwia mu studia w szkole biznesu na Cyprze; sprzedaje cały swój majątek, żeby je opłacić. Na miejscu czeka go jednak to, co spotkało Nigeryjczyka, którego Obioma poznał w Lefkozji, a nawet gorsze rzeczy: trafia do więzienia. Do Nigerii wraca kilka lat później, by odnaleźć ukochaną i mężczyznę, który go oszukał. I się zemścić.
W „Orkiestrze bezbronnych” najważniejsza jest jednak nie historia, ale to, kto ją opowiada: nie jest to młody hodowca ptaków, ale właśnie jego chi. Demon, który daje człowiekowi siłę bądź ją odbiera, który raz kieruje poczynaniami Chinonsa, raz zaś zostawia mu wolną rękę: wtedy bohater podejmuje najbardziej brzemienne w skutki decyzje. Chi ma swoich zwierzchników, wysoki trybunał bogów i duchów, i kontaktuje się z innymi demonami, mieszkającymi w ciałach osób, które spotyka Chinonso.
– Opowiadając te historię z perspektywy chi – tłumaczy – chciałem uczynić dla ludu Igbo to, co dla cywilizacji zachodniej zrobili John Milton w „Raju utraconym” albo Dante w „Boskiej komedii”. Chi według kosmologii Igbo może żyć kilka tysięcy lat i wcielać się w różnych ludzi. To, które zamieszkuje Chinonsa, było kiedyś żołnierzem w wojnie w Biafrze. – A w jaki sposób rozwiązałeś problem polegający na tym, że piszesz o sprawach zrozumiałych wszędzie, ale jednocześnie bardzo lokalnych, będąc kilkadziesiąt tysięcy kilometrów od Nigerii? – pytam. – Sam się rozwiązał.
I tłumaczy: – Jest wśród ludu Igbo takie przysłowie, które dobrze oddaje tę sytuację: dźwięk bębna udu najlepiej słychać z oddali. Kiedy jestem w miejscu, o którym piszę, trudno mi je sobie wyobrazić. Ale kiedy mam do niego dystans, widzę je w swojej głowie wyraźnie. Gdybym usiadł naprzeciw ciebie w kawiarni i miałbym opisać ten moment, napisałbym o oczywistych rzeczach – dodaje. – Ale kiedy później położyłbym się w łóżku i zamknął oczy, przypomniałbym sobie rzeczy nieoczywiste, osobę drapiącą się w nadgarstek lub serwetkę: drobne szczegóły, które tworzą fikcję.
Gdzie będzie lepiej
Kiedy rozmawiam z Obiomą, na ulicach Lagosu jest równie niespokojnie jak w Warszawie: organizowane przez młodych Nigeryjczyków manifestacje przeciwko brutalności policji przynoszą coraz więcej ofiar. Czy pisarz zamierza wracać do kraju, który dwie dekady temu zaczął się demokratyzować, i w którym ta demokratyzacja przystopowała, a jej miejsce zajęły działania jak z czasów rządów wojskowych?
– Mam kapryśny stosunek do mojego kraju – mówi Obioma. – W Ameryce jestem na wygnaniu, na którym nie czuję się dobrze. Chciałbym mieszkać w Nigerii, tam jest mój dom. Tam nie boję się, że jestem imigrantem i mniejszością rasową. Tam żyli i umierali moi przodkowie. Tęsknię za najprostszymi rzeczami, choćby kuchnią. Jednak czuję, że nie mogę wrócić do Lagos. Między moim domem a mną powstała ściana, której nie mam odwagi przekroczyć.
– Odwiedzasz Nigerię? – pytam. – Często, spędziłem tam całe poprzednie lato. Ale potem wróciłem do Nebraski. W Nigerii ludzie wiecznie myślą o tym, by przenieść się gdzieś, gdzie będzie im lepiej. Potem są rozczarowani, że nie jest tak wspaniale, jak by mogło być. Przeżyłem to na Cyprze i wyleczyłem się.
Chigozie Obioma, Orkiestra bezbronnych, tłum. Magdalena Słysz, Albatros
Czytaj też: Szczepan Twardoch: Nie lubię określenia „symetryzm”. W dzisiejszej sytuacji nie ma równowagi
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS