A A+ A++

Do miana stolicy Kaszub pretendowało wiele miast: Gdańsk, Kartuzy, Kościerzyna Puck, Wejherowo i kilka innych. Dziś jedni uważają, że jest nią Gdańsk, inni, że Kościerzyna, a jeszcze inni, że Kartuzy. Ile osób, tyle opinii. Ja jadę przez wszystkie trzy „stolice”. Z Gdańska dojeżdżam do Kościerzyny kolejką i właśnie z Kościerzyny zaczynam trasę rowerową i robiąc pętelkę, zajeżdżam do najciekawszych miejsc w tym terenie.


W krainie akordeonów

Kościerzyna wita mnie słońcem i wakacyjnym gwarem na rynku, przy którym znajduję , a w nim jedyne w swoim rodzaju, bo też jedyne w Polsce

Jego dźwięk znam bardzo dobrze. Pamiętam jak przy ogniskach, kiedy byłam jeszcze dzieciakiem, tata czasem przygrywał na akordeonie. Już wtedy ten instrument wydawał mi się niezwykły. Tutaj takich niezwykłych egzemplarzy zobaczyłam blisko sto czterdzieści, łącznie z tym najstarszym, w którym stroik liczy ok. pięciu tysięcy lat. Ale te 140 to nic, bo Paweł A. Nowak, muzyk, pomysłodawca muzeum oraz właściciel akordeonów ogólnie ma ich 300, a miał 330.

Gdy miał 9 lat, zaczął grac na akordeonie, na którym grało wiele osób z jego rodziny.  – Wolałem fortepian, ale nie było kasy, ani miejsca w domu na tak duży instrument. Akordeon można było wypożyczyć w szkole muzycznej za niewielkie pieniądze. Został więc akordeon. – Pierwsze lata nie były łatwe, bo dzieciaki w tym wieku wolą robić inne rzeczy. – Potem jednak przyszła miłość, a wraz z nią pasja zbierania instrumentów.

Tu pojawił się problem, bo nie było w pewnym momencie gdzie tego wszystkiego trzymać. – Najpierw jedenaste piętro suszarni w bloku, więc jak jechaliśmy na wystawy, trzeba było z 11. piętra wszystko znieść na 10., dokąd dojeżdżała winda, a potem zwozić na dół. I tak wiele razy.

Dziś Paweł swoje skarby trzyma w Sulęczynie w magazynie. Tu też odbywa się Festiwal Akordeonowy, który organizuje.

Mam szczęście, bo Paweł nie na co dzień przebywa w muzeum. A mnie nie tylko po nim oprowadza, ale i opowiada o instrumentach, których jest właścicielem. Mam szczęście, bo też przygrywa mi na akordeonie. Aż ciarki przechodzą, gdy wydobywa pierwsze dźwięki. Mam szczęście, bo Paweł A. Nowak to niezwykły i znany polski akordeonista.


Kaszuby w siedmiu kolorach

Niebieski jak głębia Morza Bałtyckiego, jak kraina tysiąca jezior i niebo nad Kaszubami. Czarny jak ziemia czekająca na zasiew. Czerwony jak krew przelana przez Kaszubów za ojczyznę. Żółty jak dojrzewające pola zboża, słońce, piasek na plaży i bursztyn, zielony jak tutejsze lasy.

To podstawowe kolory używane w hafcie kaszubskim.

Hafciarka Anna Miszczak rozkłada przede mną suknię ślubną swojej córki, wyszywaną złotym haftem i czarną sukienkę zdobioną bursztynami, która była prezentem na  czterdzieste urodziny przyjaciółki. Jest też wyszywany męski krawat, obrusy, serwetki i kilka innych cudów. Wszystko z prywatnej kolekcji. Jest i strój kaszubski w stylu szkoły żukowskiej, w który ochoczo się przebieram i paradując po muzeum, przysparzam radochy odwiedzającym.

Pani Anna tłumaczy mi na przykładach różnice między konkretnymi szkołami haftu. Bo przecież haft kaszubski to jeden ze znaków rozpoznawalnych Kaszub i gdyby nie p. Anna nadal tkwiłabym w przekonaniu, że haft to haft. A tymczasem okazuje się, że szkół jest kilka: wdzydzka, żukowska, borowiacka, tucholska, kociewska, wejherowska, pucka, słupska i chojnicka. I co szkoła to inne kolory. I tak w żukowskiej używa się siedmiu podstawowych kolorów: błękitnego w trzech odcieniach, a oprócz tego żółtego, czerwonego, zielonego i czarnego. A w szkole wdzydzkiej aż siedemnastu barw, m. in. pomarańczowego czy różowego. W tucholskiej zaś występuje aż jedenaście odcieni złota i bursztynu.

Taki haft wymaga cierpliwości, zaangażowania i uporu. Jak powie mi potem Jola z Centrum Edukacji i Promocji Kaszub, upór to jedna z charakterystycznych cech wszystkich Kaszubów.


Z Kościerzyny tego dnia nie mam daleko. Od Lipusza dzieli mnie zaledwie piętnaście kilometrów. Jadę pomiędzy kolejnymi jeziorami. Gdzieś po lewej mijam jezioro Osuszyno, a potem kolejne: Sudomie po prawej, a Żołnowo po lewej i stwierdzam, że faktycznie te rejony to kraina tysiąca jezior, a to przecież dopiero początek.


Pod trzema kotami i psem

Leon wybiega na spotkanie i obszczekuje profilaktycznie, by za chwilę pomachać ogonem i dać się pogłaskać, a zaraz potem przynieść kij do aportowania. Jeden kot zwinął się pod drewnianą ławą, drugi ponoć śpi, a trzeci jak zwykle się gdzieś włóczy. – No to dlaczego nie pod trzema kotami i psem – pytam Asi Sawickiej, właścicielki

– Najpierw była pracownia, która nazywała się Zielony Kot. Lubię po prostu tę nazwę i kolor zielony. Koty zresztą też. – A koty podobno ją lubią. – Nie chcieliśmy wymyślać nowej nazwy i połączyliśmy ją z agroturystyką po jej otwarciu. 

Zielone w agroturystyce są za to drzwi. Te stare z oryginalnego domu, który dostał partner Asi Daniel. Z oryginalnych zielonych drzwi porobili wieszaki. A we framugi wstawiono nowe, ale też zielone.

Zanim się tu sprowadzili, Asia mieszkała i pracowała w Warszawie, a Daniel trochę w Gdańsku, trochę w Szkocji. Zastanawiali się co zrobić z domem. Na letniskowy był trochę za duży. Postanowili więc stworzyć agroturystykę, ale połączyć ją z czymś jeszcze. Odpowiedź w sumie była prosta, bo Asia w Warszawie zajmowała się hobbystycznie ceramiką. Napisała projekt, dostała dotację i otworzyła pracownię. Dziś w Zielonym Kocie nie tylko znajdą dla siebie miejsce rowerzyści eksplorujący Kaszuby na dwóch kółkach czy kajakarze, ale i ci, którzy chcieliby nauczyć się ceramiki. A że wymaga ona trochę czasu, a nie każdy turysta ma powiedzmy dwa tygodnie, by czekać, aż zrobione przez niego dzieło wyschnie, Asia zdecydowała się organizować i inne warsztaty: szycia misi/kotów czy malowania kubków. W tym przypadku prace można odebrać już po kilku godzinach.

Ceramika Pracowni Zielony Kot

W całym domu stoją prace ceramiczne Asi. Co mi się podoba to, że Asia nie dorabia ideologii do swojej twórczości. Mówi, że czasem nie ma natchnienia. Wtedy gniecie tę glinę i gniecie do czasu, aż ta sama zacznie do niej gadać. Zawsze z tego wychodzi coś ciekawego.

Też próbuję trochę pogadać z gliną. Zresztą miałam taki etap w życiu, że dużo z nią „gadałam”. Z tych rozmów wykluło się wiele rzeczy, które dziś kurzą się gdzieś na strychu.

W Zielonym Kocie jednak zdobią przestrzeń. Chyba Asia lepiej się dogaduje z gliną niż ja. W domu jest przytulnie i swojsko. Szczególnie gdy zapada zmrok i okna rozbłyskują  ciepłym światłem lampek. Mam wtedy ochotę usiąść z kubkiem gorącej herbaty w bujanym fotelu i zostać tu na dłużej niż jeden dzień.


Wieczorem wsiadam jeszcze jednak na chwilę na rower. Dosłownie dziesięć minut drogi od Zielonego Kota mieszka pewna niezwykła postać, którą wiem, że muszę poznać.


O jednej takiej, co jej chleb nie ucieka

1700 makatek

700 książek kucharskich

600 foremek

60 starych książek o zabawkach

Kilkanaście ważnych nagród

Kilkaset wypieczonych chlebów

Milion słów wypowiedzianych na minutę

To Karola Bober. Zaczyna kroić chleb. – Ten akurat dostał nagrodę na Jarmarku Dominikańskim  w trakcie święta chleba za najlepszy chleb domowego wypieku, drugie miejsce. To też jej ulubiony chleb. Ma posmak lekko maślany, jest delikatny, ze słonecznikiem, sezamem, siemieniem lnianym i kozieradką. Próbuję. Jest jeszcze ciepły i rozpływa się w ustach. Jeszcze lepszy z domowej roboty smalcem, który Karola stawia na stole i ogórkami kiszonymi też domowej roboty.

Jej pasja do chleba zaczęła się dziewięć lat temu przez przypadek. – Należałam do koła gospodyń wiejskich i musieliśmy stworzyć coś regionalnego na komunię dla pewnej pani, która chciała mieć wszystko swojskie. Zabrakło nam chleba. Zamówiliśmy u sąsiadów, bo nikt tu nikomu w drogę nie wchodzi. Mieli jednak za dużo pracy i powiedzieli mi: poradzisz sobie. Pierwszy chleb wyszedł mi o czwartej rano i tak się zaczęło.

W tych książkach kucharskich, których ma tyle, zaczęła szukać przepisów. Na stole zaczęły pojawiać się: chleby na chmielu, przaśne parzone, na ryżu dla ozdrowieńców, ale też żytnie, razowe, gryczane, na zakwasie, maślane, z kozieradką, owsiane. – Tydzień mogłabym wymieniać. Tyle chlebów mam już upieczonych.

Karola mówi, że jest wielu ludzi w Polsce, którzy mają ogromną wiedzę o pieczywie, ale ona się  zajmuje trudnymi chlebami. Na przykład takim robionym na chmielu, który rośnie czterdzieści godzin.

Na pytanie, czy kiedyś jej chleb nie wyszedł, odpowiada trochę wymijająco. – Chleb może nie wyjść, jeśli się zaśpi. Można wtedy go przygarować. To taki moment, w którym zaczyna się wytwarzać kwas octowy i chleb robi się niedobry, ciężkostrawny. Chleb może też uciec. – To znaczy, że wyjdzie z foremki i nie jest już taki ładny. Musimy go na nowo odpowietrzyć, by na nowo urósł.

Karola o chlebach może opowiadać godzinami. Ale też o foremkach, które zbiera, o innych wypiekach, które robi, o starych zabawkach i dziesiątkach innych rzeczy, które kolekcjonuje. Jej dom jest niczym muzeum, w którym ona jest kustoszem, ale takim w fartuszku kuchennym z kaszubskim wzorem i energią, którą mogłaby obdarować kilkanaście innych osób.

Wychodzę z trudem. Nie tylko dlatego, że ciążą mi dwa bochenki świeżo upieczonego chleba, ale i żal mi opuszczać to gościnne i pachnące chlebem progi, w które zajść może niemal każdy, zarówno by poznać Karolę, jak i kupić chleb lub nauczyć się go piec.


Ranek zwilżony jest deszczem. Przejeżdżam zaledwie kilkanaście kilometrów i zatrzymuję się w Łubianie, by odwiedzić największy w Europie zakład produkujący porcelanę. Zaglądam nie tylko na teren produkcyjny, ale i do sklepiku, w którym wszyscy kupują słynną porcelanę.

Porcelana z Łubiany

Przestaje padać. Ruszam dalej. Większość czasu jadę przez tereny zielone, aż dojeżdżam do Stężycy i w granice Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. Droga wiedzie mnie ścieżkami szutrowymi w większości przez lasy i wzdłuż jezior. Cieszy mnie myśl, że kolejną noc spędzę w namiocie nad jeziorem. Zwłaszcza że poprawiła się pogoda.

Jezioro Kłodno w Chmielnie



Numerek dziesiąty

Na fotografii widoczny jest piec z 1923 roku. Nie istnieje już. Został zniszczony w czasie II Wojny Światowej. Jest za to inny nowszy, powojenny, zadaszony. Znajduje się na parterze budynku tam, gdzie sklepik z ceramiką. Z tego z 23 roku nie można było korzystać zimą. W nowym można było wypalać cały rok. Można, ale Neclowie dziś już tego nie robią. Ostatni wypał w tym piecu był w 1996 roku. Wtedy stosowali własne szkliwa, które  były wypalane w granicach 980-960 stopni Celsjusza. Od wielu lat korzystają jednak już ze szkliw specjalistycznych do celów spożywczych i ich wypał odbywa się w wyższych temperaturach.

Bracia Necel i ich ceramika

Jestem dziesiątym numerkiem – mówi ze śmiechem Karol Elas Necel, prawnuk Franciszka, założyciela pracowni garncarskiej w Chmielnie i . Jego pradziadek założył ją 120 lat temu, kiedy przeprowadził się tu z Kościerzyny. Sześć wcześniejszych pokoleń prowadziło pracownię w Kościerzynie.

Wyobrażacie sobie, że tradycja garncarska przekazywana jest przez tyle pokoleń od niemal 300 lat!

No więc Karol jest dziesiątym pokoleniem.

Wszystko, co powstaje w pracowni, toczone jest na kołach elektrycznych. Czasem ręcznych. Na kole elektrycznym toczenie naczynia zajmuje np. 3-4 minuty, na kole nożnym dwa razy dłużej.

Przysiadam i do koła. Siadam na środku stołu, nogi opieram o duże koło zamachowe, a dłońmi obejmuję glinę, ułożoną na mniejszym kole, które mam między nogami. To niełatwe zadanie dla początkującego, ale dla wprawnych dłoni żaden problem. Naczynie przy pomocy wychodzi mi całkiem nieźle. Ale to dopiero początek, bo cały proces trwa długo. Wszystko zależy od wielkości toczonego naczynia.

Glina schnie od pięciu dni nawet do miesiąca. Nie można suszyć zbyt szybko, bo glina traci wodę, kurczy się i może pęknąć. Naczynie po wysuszeniu robi się ok. 15% mniejsze. Malować można albo po wysuszeniu albo po pierwszym wypale. Neclowie swoją ceramikę maluję ręcznie. Ale nie tam jakimiś pędzelkami ze sklepu. Własnymi zrobionymi z wypalanej przez nich gliny i gęsich piór. Biorę do ręki ich „pędzle” i nie mogę się nadziwić jak nimi malować. Gliniany pojemnik na farbę jest twardy i nie można przez docisk regulować strumienia. Neclowie jednak tak malują odkąd pamietają. Odkąd pamiętają na ich porcelanie przewija się siedem podstawowych motywów: różdżka bzu, tulipan mały i duży, gwiazda kaszubska, rybia łuska, kaszubski wianek i lilia.

Pędzle do malowania ceramiki

W końcu dochodzimy do tego nowego pieca. Jest gigantyczny. Wypalanie w nim trwało dwanaście godzin. Zużywało się do tego tonę węgla i dwa metry sześcienne drzewa, a warto mieć na uwadze, że każde naczynie trafiało na wypał dwa razy. Taki piec był trudniejszy. Żeby wyjąć wypalone naczynia, trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Po wypaleniu komora studziła się co najmniej trzy dni. Dopiero po tym czasie miała taką temperaturę, że można było zacząć rozbierać ceglaną ściankę. Choć dzięki piecowi elektrycznemu proces nieco się skrócił, to wciąż na wykonanie drobiazgu z gliny potrzeba ok. dwóch tygodni. W zamian za cierpliwość otrzymuje się jednak coś unikatowego i niepowtarzalnego. Każda jedna rzecz w pracowni Neclów jest jedyna w swoim rodzaju. Tak jak ich cała rodzina.

Chmielno znajduje się nad jeziorami. Ruszam dróżką między trzema: Białym, Rekowo i Kłodno w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. Znajduję je nad jeziorem Kłodno, z widokiem na niewielkie molo, małą plażą i dziesiątkami łódek.
Następnego dnia z Chmielna ruszam w stronę Szymbarku. Ostatnie kilka kilometrów to niezła wspinaczka, ale wcale mnie to nie dziwi, bo znajduje się tu Rezerwat Przyrody Szczyt Wieżyca, który liczy 329 m nmp. Jest najwyższym szczytem w pasie czołowomorenowym Wzgórz Szymbarskich, najwyższym na Pomorzu i na całych polskich nizinach.


Szymbark jest naj

-Nie kichamy – krzyczy Jola. – Anitka, ty słuchaj. Ten kto kichnie, ten kolejkę stawia.
Staram się nie kichnąć, choć w nosie kręci. Mieszają mi się zapachy wanilli, czekolady, jaśminu i kilka innych, których nie potrafię rozpoznać. 

Z „dziadem”, z którego nosa sypie się tabaka. Na pożegnanie

Najpierw musi być hasło: Chcema leso zarzec. I wtedy ocieramy o nozdrza. Nie ciągniemy mocno jak biały proszek – napomina ze śmiechem Jola. – Na Kaszubach zamiast papierosów jest tabaczenie. I tabaczenia się nie odmawia, szczególnie jeśli ktoś częstuje tabaką anielską. To tabaka miłości i przyjaźni.

Jak powstaje tabaka? Sproszkowany, mielony tytoń miesza się z różnymi sosami. Sosy to zioła zbierane na polanie: jałowiec, tymianek, śliwka suszona i wiele innych – opowiada. – Potem zalewa się je odpowiednią ilością spirytusu, nalewki lub kompotu. Zależy, jaka ma być ostra. Nawet papryczkę chilli się dodaje. Potem się odstawia w zamkniętym ciemnym pojemniku na miesiąc i kiedy tabaka przejdzie zapachem sypie się ją do specjalnych pojemników-tabakier. Mówi się, że tabaka udrażnia drogi oddechowa, rozjaśnia umysł i zaostrza wzrok. Co ciekawe w 1995 roku wprowadzono zakaz jej produkcji i tabaczenia. W Cztery lata później zakaz jednak został zniesiony.

W tabaczniku tabakier jest siedem. Anielska, diabelska, myśliwska, bursztynowa, karczemna, a nawet kościelna. – Te tabaczymy lewą ręką, bo prawa jest do pracy – tłumaczy Jola. Jedyna, jaką tabaczymy prawą jest ta tabaka, którą częstujemy na pożegnanie. Podaje się prawą dłoń, a z nosa drewnianego „dziada” sypie się tabaka. Jola o Tabace mogłaby opowiadać długo, choć twierdzi, że w tych opowieściach nierównany był Daniel Czapiewski, założyciel

Tabakiery z tabacznika w Szymbarku

Wszystko, co robił, było niezwykłe, a zaczęło się od najdłuższej deski świata. Zamarzył się rekord Guinessa. Sześć kilometrów od centrum Daniela Czapiewskiego rosła gigantyczna daglezja. Liczyła 120 lat i 51 metrów. Żeby dostać wpis do księgi rekordów, należało ściąć ją piłą ręczną. Niestety po ścięciu niefortunnie upadła i częściowo się połamała. Do księgi trafił więc rekord 36,83 m, którym Kaszubi pobili rekord Austrii. Tu nie tylko długość deski robi wrażenie, ale i inne liczby. Deska waży 1100 kg i 50 mężczyzn ją wieszało, a jej transport trwał 16 godzin. Ale jest jeszcze druga deska, która w tej chwili jest najdłuższą deską świata – mierzy 46,53 m.

Jest też tu największy fortepian świata. Dom Sybiraka, który liczy 250 lat, i który Daniel Czapiewski wiózł przez dwa miesiące i 8100 kilometrów, by postawić w Szymbarku i ocalić od zapomnienia. Jest też i dom, który stoi do góry nogami, i w którym błędnik totalnie wariuje.

W Szymbarku jest więc najdłuższa deska i największy fortepian. Tu też ważą najlepszy browar i lepią najlepsze pierogi. Jest też najfajniejsza Kaszubka, jaka poznałam – Jola, która opowiada o Szymbarku tak, że nie chce się stąd wychodzić. Zaraża optymizmem i widać, że po prostu kocha to miejsce. I jak nie pokochać go również, patrząc oczami tak niezwykłej osoby?

***

Opuszczam Szymbark, a wraz z nim Kaszubski Park Krajobrazowy. Jeszcze chwilę jadę lasem, potem przez pola i łąki, by dojechać do ostatniego miejsca na mojej mapie ciekawych miejsc na Kaszubach.


W krainie niedźwiedzi

Osada Burego Misia z góry

Agnieszka jest Burym Niedźwiedziem. Przeniosła się tu z Poznania czternaście lat temu. – Taka jest moja droga życiowa, powołanie – mówi.

jest miejscem do życia dla osób niepełnosprawnych, których nazywa się tu Burymi Misiami. Pomysł na osadę narodził się, jak piszą sami na stronie „(…) w chwilach wzruszenia nad smakiem przyjaźni w czasie spotkań rodzącej się wspólnoty i towarzyszył nam od początku. To zawsze miał być dom, w którym nasz przyjaciel znajdzie ciepło i miłość – poczuje się kimś ważnym i niezwykłym, kiedy straci swoich bliskich”.

Bo osada wywodzi się ze wspólnot, które założył w kilku miastach Polski ponad 30 lat temu ksiądz. Osoby niepełnosprawne ze wspólnoty i towarzyszący im wolontariusze, czy jak wolą siebie nazywać – przyjaciele, kilka razy w miesiącu spotykają się. A to idą do kina, a to na kawę, a to na wernisaż czy dyskotekę. I to za tym poszedł pomysł, by stworzyć miejsce dla tych Burych Misiów, którzy stracą swoich opiekunów.

Sery i przetwory produkowane przez Bure Misie i Bure Niedźwiedzie

Pojawiło się gospodarstwo. – Nie można siedzieć i nic nie robić, trzeba mieć jakiś sens życia. – mówi Agnieszka, oprowadzając mnie po gospodarstwie. – Nie poszliśmy w warsztatowe zajęcie, ale postanowiliśmy zacząć wykorzystywać potencjał wsi.

Zaczęło się od jednej krowy i robienia twarogów. Potem twarogi się znudziły i zaczęli produkować żółte sery. Z czasem gościom tak zaczęły smakować sery, że postanowili je produkować nie tylko na własne potrzeby. Dziś w gospodarstwie mają nie tylko krowy,  ale i konie, osły, a nawet lamy. Sa też kury i pszczoły, więc jest i miód i jajka. Jest szklarnia i są przetwory warzywne i owocowe.

Od początku we wszystką zaangażowane były Bure Misie. Karmią zwierzęta, sprzątają, doją, biorą udział w wytwarzaniu serów, pakowaniu i sprzedaży. Oczywiście dostają za to wynagrodzenie i poczucie, że są potrzebni.

Ja natomiast dostaję do popróbowania serów. Feta z suszonymi pomidorami rozpływa się mi w ustach, podobnie jak ser żółty z bazylią. Na popróbowanie serów wędzonych będę musiała wrócić. Wytrzymam jednak, bo „na później” dostaję zawiniętą w papier fetę i ser bazyliowy. To chyba naprawdę jedne z lepszych serów, jakie próbowałam, szczególnie u nas. A najlepsze jest, że przyjechać tu może każdy. By kupić ser i wesprzeć Bure Niedźwiedzie i Bure Misie w ich wspólnym życiu.

Mieszkam wiele lat na Kaszubach, a wiele miejsc odwiedziłam po raz pierwszy, potwierdzając regułę, że nieznane nam często to, co najbliżej nas, co mamy na wyciągnięcie ręki. A powinno być przecież odwrotnie. Nasze podróże powinniśmy zaczynać od poznania swoich okolic, miasta, regionu, kraju, a potem ruszać w świat. Spróbujcie spojrzeć na swój region z nowej perspektywy, z perspektywy turysty. Taka zmiana pozwoli Wam zrozumieć, że podróż można odbyć nawet po swoim mieście i że ta podróż może być naprawdę niezwykłą przygodą.

*****

Informacje praktyczne:

Jeśli planujecie trasę rowerem, to najlepiej dojedźcie pociągiem do Kościerzyny. Do Kościerzyny z Trójmiasta dojeżdża m.in. PKM (Pomorska Kolej Metropolitalna). Koszt przewozu roweru to ok. 14 zł. Trasa nie jest długa. Pierwszego dnia przejechałam 15 km, drugiego i trzeciego po ok. 50 km. Na nocleg w okolicach Chmielna warto rozbić się na jednym z licznych pól namiotowych. Znajdziecie je np. nad Jeziorem Kładno.



Wpis powstał w ramach konkursu  organizowanego przez    Jeśli podoba Ci się tekst, uważasz go za interesujący, zostaw komentarz, a tekst podaj proszę dalej. Możesz też oddać głos (raz dziennie) na mój blog na stronie Mistrzostw. Dziękuję! 

Dziękuję za nieocenioną pomoc przy planowaniu trasy oraz  wszystkim tym, którzy znaleźli czas, by się ze mną spotkać na moim szlaku i oprowadzić po swoim świecie.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł“Jak byłem mały…” – nasi czytelnicy podzielili się z nami najdziwniejszymi historiami ze swojego dzieciństwa
Następny artykułNiewidoczne skarpetki. Wygoda i dobry wygląd przede wszystkim