A A+ A++

“Ja to bym chciała za granicę albo do Bułgarii” – marzyła pani lekkich obyczajów w filmie Stanisława Barei “Nie ma róży bez ognia”. Niewykluczone, że i my będziemy mieć tego lata podobne marzenia, bo “zagranica” może nam się skurczyć. Jeśli wierzyć zapowiedziom wiceministra rozwoju Andrzeja Gut-Mostowego, odpowiedzialnego za turystykę, z powodu pandemii koronawirusa liczba wakacyjnych kierunków dostępnych dla Polaków będzie ograniczona. Być może tylko do państw Grupy Wyszehradzkiej, czyli Węgier, Słowacji i Czech. Brzmi znajomo? Dla tych, którzy pamiętają czasy słusznie minione – aż za bardzo.

Niewykluczone więc, że i dziś będziemy wzdychać do wczasów w Bułgarii – zagranicy w PRL-u wymarzonej, luksusowej, mitycznej wręcz. Proszę nie odnieść wrażenia, że drwię. Każdy, absolutnie każdy wspomina Bułgarię za komuny z rozrzewnieniem.

Już sama podróż na południowe rubieże demoludów była przygodą samą w sobie. Ewa Krzemińska w latach 80-tych odwiedziła Bułgarię przejazdem, w drodze do Włoch. Wybrali się dwoma samochodami z rodziną, z dwójką dzieci w wieku 12 i 5 lat.

– Jedzenie, np. kotlety mielone, wekowałam w słoikach. Z braku gotówki nocowaliśmy na parkingach. Wyobraź sobie – cztery osoby w maluchu! Ale dało się. Budziliśmy się zmaltretowani, jedliśmy śniadanie i dalej w drogę. Młodość nie zna przeszkód – opowiada Ewa. Śmieje się na wspomnienie swojej jaskrawożółtej sukienki z gnieciucha, takiej szerokiej, do ziemi, na cienkich ramiączkach, jakie były wtedy modne – po nocy w maluchu wyglądała jak psu z gardła wyciągnięta.

Ja mgliście pamiętam podróż pociągiem, z mamą i jej przyjaciółkami, miałam wtedy kilka lat. I ogromne emocje dorosłych na granicach. Nikogo na taką wyprawę nie byłoby stać, gdyby nie ratował rodzinnego budżetu przemytem chodliwych towarów na handelek.

Moja mama była beznadziejna w sprzedawaniu ich, bo wolała w tym czasie zwiedzać jakieś malownicze ruiny albo porośnięte liliami ujście rzeki Ropotamo, a mimo wszystko jej akcje jako współtowarzyszki podróży stały wysoko. Dlatego, że mogła przewieźć zagrzebane w bagażu wszystko i każdemu, bez drgnięcia powieki, z czystym sumieniem człowieka przekonanego, że nie robi nic nagannego moralnie.

Przy niektórych była amatorką… Marzena Szwaczko wspomina wyjazd do Sozopola w 1982 r., tuż po stanie wojennym, także pociągiem. Szarpnęły się nań dwie pary skromnych studentów, więc na handel zabrali ogromną torbę, wypełnioną plastikowymi okularami przeciwsłonecznymi. W nocy chłopcy podczepili ją do podwozia pociągu, stojącego na bocznicy i tak samo pod osłoną nocy demontowali ją po przyjeździe na miejsce. “Oczki” rozeszły się na plaży jak świeże bułeczki.

By się pisać na takie atrakcje, trzeba było wiedzieć, co gdzie “chodzi”. Do Bułgarii wiozło się okulary, krem nivea i futra. Przywoziło stamtąd… także futra. Wbrew pozorom, miało to sens. Bo w jedną stronę wiozło się futra z lisa, a w drugą – z kóz i karakułów. Na Węgry trafiały wystane w kolejkach kryształy, do Rumunii biseptol i sprzęt AGD. Miksery, lornetki, latarki czy aparaty fotograficzne wszędzie były mile widziane.

Z zagranicznych wycieczek przemycało się z powrotem do domu to, co najbardziej pożądane, a czego tak bardzo brakowało w siermiężnej ojczyźnie: skórzane buty salamandry – z NRD, jeansy i kożuszki – z Turcji, modne ciuchy i alkohole – z Jugosławii i Węgier, a złoto i kawior – z Rosji.

Przedsiębiorczość rodaków kwitła, mimo że celnicy tego nie ułatwiali. W poszukiwaniu kontrabandy potrafili rozkręcić samochód. – Celnicy trzepali okrutnie. Na każdej granicy oblewał człowieka zimny pot, żeby tylko postawili cię we właściwej kolejce (bez kontroli osobistej) – przyznaje Marzena.

Choć lwia część polskich prekursorów przedsiębiorczości z branży handlu zagranicznego inwestowała w złoto i dolary, dla Marzeny najcenniejszą zdobyczą, jaką przywiozła sobie z Bułgarii, była cienka jak mgiełka, ręcznie haftowana bluzka.

Dorota Naumczyk opowiada mi o podróżach do Bułgarii z bratem i rodzicami, rok w rok, czerwonym polonezem z przyczepą, w kawalkadzie kilku aut sąsiadów i przyjaciół.

Wielogodzinne oczekiwanie w kolejce na przejściu w Medyce, potem krótki czas na tranzyt przez ZSRR, wreszcie nocleg w rumuńskiej Konstancy, aż w końcu rozbijali obozowisko na kampingu na południu Bułgarii. Wszystkie trudy podróży były warte tych trzech upalnych tygodni. Międzynarodowych przyjaźni i zakupowego szaleństwa.

Z Bułgarii Dorota przywoziła płyty – np. King Crimson czy Deep Purple, w drodze powrotnej w Rumunii zaopatrywała się w ciuchy, a na Węgrzech – w słodycze.

Przyjaciółka Marzeny, Lidzia z urlopu przywoziła czarną opaleniznę, jak przystało na Morze Czarne. – Opalała się na… ropę, leżąc na białym prześcieradle. Ja się na to nie zdobyłam – wzdryga się Marzena na myśl o spryskiwaniu ciała ropą, po której skóra była brązowa niemalże od razu.

Największymi atutami Bułgarii były złote plaże, ciepłe morze, ale i zapachy, smaki. Chrupiące smażone szprotki na papierowych tackach, albo sałatka z ogórków, pomidorów, papryki, cebuli i słonego owczego sera – szopska. Dojrzewające w słońcu winogrona, brzoskwinie, figi, arbuzy. Owoce były tak dostępne w Miczurinie, gdzie spędzałam wakacje – sennym portowym miasteczku na południu, niedaleko tureckiej granicy!

Dziś już nazywa się inaczej – Carewo. Jego dawna nazwa pochodzi od rosyjskiego biologa, który właśnie tutaj przeprowadzał szalony eksperyment, hodując i krzyżując egzotyczne gatunki roślin, by udowodnić, że państwa socjalistyczne są samowystarczalne.

Miczurin był cichy i kameralny, inny niż spektakularne kurorty – Złote Piaski czy Słoneczny Brzeg, do których przyjeżdżali nie tylko goście z bratnich krajów, ale też Niemcy z RFN i Skandynawowie. “Czerwona riwiera, okno wystawowe świata komunistycznego” – jak pisze Kapka Kassabova w książce “Granica. Na krawędzi Europy”.

Opisuje też Carewo, do którego wróciła po latach: Dla mnie miasteczko to na zawsze pozostanie Miczurinem. Dawno już zarzucono próby wyhodowania eukaliptusów i kauczukowców, więc naokoło rosły występujące tu naturalnie figowce, winorośle, orzechy włoskie i migdałowce. Wzdłuż prowadzącej do centrum ulicy siedzieli na taboretach miejscowi, którzy trzymali w rękach kartki z odręcznie napisanym ogłoszeniem: “Pokoje do wynajęcia”. W czasach czerwonej riwiery groziłby im areszt jako “prywaciarzom” – wspomina Kassabova.

Na prywatnej kwaterze mieszkałyśmy i my w latach 80-tych. Całe dnie taplałam się w morzu, wyrosłam nawet jakimś cudem na pomocnika ratownika – studenta z Warny. On nurkował po wielkie muszle ślimaka rapana, a ja pieczołowicie układałam je na skałkach do wyschnięcia. Po powrocie z plaży bawiłam się z miejscowymi dzieciakami z sąsiedztwa, a mama z ciotkami siadały sobie “nóżka na nóżkę”, delektując się koniakiem Słynczew Briag.

Pliska smakowała nie mniej. I oczywiście rakija. Alkohole to wspólny mianownik bułgarskich zachwyconych wspomnień.

Maryla Pawlak-Żalikowska po Bułgarii przemieszczała się kilka razy stopem, w latach 80-tych, w ramach obozów studenckich z Uniwersytetu Warszawskiego.

– Byliśmy biedni jak myszy kościelne, niemniej różnice kursowe sprawiały, że czuliśmy się jak… Amerykanie w Bydgoszczy. Kasa szła głównie w sumienną degustację bułgarskich win, czerwonego i białego szampana. Jedzenie? W ciężkich jak diabli plecakach mieliśmy polską konserwę turystyczną i dusiliśmy ją z fantastycznymi pomidorami, papryką i cebulą na kuchence gazowej. Z Sofii mknęliśmy m.in. przez Rylski Monastyr, Płowdiw i dalej w góry do Mełnika znanego z produkcji wina. Na złapanie osobówki czy tira czekało się góra kwadrans, a potem były pieśni wszelakie, góra szopskiej sałatki i zimna rakija pita z Bułgarami. Ludzie fantastycznie otwarci i raczej niezbyt bogaci – z uśmiechem snuje wspomnienia Maryla. – Raz wykonaliśmy skok na wybrzeże: od Burgas przez Słoneczny Brzeg po przylądek Kaliakra: komercyjny tłum, komercyjne uśmiechy i komercyjne ceny.

Maryla wspomina oblepione ludźmi krajobrazowe i zabytkowe perełki. – W Neseberze nocowaliśmy w łodziach na plaży i nocą kąpaliśmy się na golasa w morzu. Rano strażnicy mieli odrobinę pretensji, ale papierosy Marlboro po raz kolejny okazały się fantastycznym środkiem płatniczym i negocjacyjnym – wspomina. – Nie znam innej Bułgarii. Nie byłam tam 40 lat. Ale dwa lata temu koleżanka odwiedziła Mełnik. Miasteczko ponoć zyskało na uroku, ludzie nic nie stracili na serdeczności, a wino – na smaku i kolorze.

– Ja tak mam z Neseberem – dodaje Dorota. – Główną atrakcją Bułgarii wydawało mi się opalanie, do momentu, kiedy rodzice zabrali mnie do Neseberu – oszałamiającego miasteczka na wyspie połączonej z lądem groblą. Po 30 latach od tamtego olśnienia ponownie postawiłam nogę w Neseberze, pojechałam tam już z mężem i córką. I okazało się, że zachwyt tkwi we mnie do dziś, mogłabym tam zamieszkać.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł[Akt Prawny] Zarządzenie Burmistrza Miasta w sprawie: Powoływania członków Rady Sportu przy Burmistrzu Miasta Mrągowo.
Następny artykułOddaj krew!