Kristen Stewart showbiznes zna od podszewki
Zagrała w pięciu filmach w 2014 roku, w trzech w 2015. Dostała nagrodę BAFTA. Francuska Akademia Filmowa dała jej Cezara za najlepszą drugoplanową rolę kobiecą w „Sils Maria” – i był to pierwszy raz w czterdziestoletniej historii tej nagrody (!), gdy zdobyła go aktorka ze Stanów.
Reżyser tego filmu, Olivier Assayas, nie robił wtedy żadnej tajemnicy z faktu, że budując w „Sils Maria” postać młodziutkiej, awanturniczej aktorki Jo-Ann, inspirował się osobą Kristen, która też ma niejedną aferę z alkoholem, olewczym stosunkiem do gal, czerwonych dywanów i dziennikarzy na koncie. Samą Kristen francuski filmowiec przewrotnie obsadził jednak nie w roli Jo-Ann, lecz w roli obserwatorki, agentki hollywoodzkich gwiazd, osoby, która trochę z boku patrzy na świat Hollywoodu. Zagrała znakomicie. Trudno się dziwić, showbiznes zna od podszewki.
David Fincher znalazł ją, gdy miała zaledwie dziesięć lat. Szukał dziewczynki do obsady „Azylu”. Spodobało mu się, że Kristen przypomina Nicole Kidman, która pierwotnie miała zagrać w tym filmie matkę bohaterki.
KRISTEN STEWART
Fot.: BRAK
Fizycznie są podobne, ale Stewart reprezentuje w swoich rolach dokładne przeciwieństwo kobiecej i delikatnej gwiazdy „Portretu damy”, „Moulin Rouge” i „Wielkich kłamstewek”. W koszulach w kratkę albo T-shirtach, z oczyma podkreślonymi czarną kredką i stylowo roztrzepaną fryzurą często grywa chłopczyce, silne młode kobiety, które szukają spełnienia, a nie stabilizacji, siebie, a nie faceta. – Nie przyjechałam tu, żeby znaleźć męża – stanowczo obwieszcza matce w rozmowie na Skypie szeregowa Amy Cole, strażniczka obozu w Guantanamo, w którą wciela się w „Camp X-Ray”. Jej bohaterka wyłamuje się surowym wojskowym regułom i zaprzyjaźnia z jednym z więźniów. W „Still Alice” też gra buntowniczkę – nie chce za głosem rozumu iść do koledżu, woli podążać za marzeniami o aktorstwie. To, co gra, znów więc w jakimś sensie krzyżuje się z jej historią. Choć Stewart z pewnością miała dużo łatwiejszy start w zawodzie, niż grana przez nią z „Still Alice” Lydia.
Położyłam wszystko na szali, żeby stać się autorką filmową rozpoznawalną w Europie – mówi Małgorzata Szumowska.
Rodzice Stewart pracują w showbiznesie: ojciec jest reżyserem, a matka scenarzystką. Urodziła się i wychowała w Hollywood. Debiutowała u twórcy „Podziemnego kręgu”, co automatycznie podniosło jej notowania jako dziecięcej aktorki i uruchomiło lawinę ciekawych propozycji.
Niektórzy twierdzą, że gra Stewart jest płaska
Kilka lat temu prestiżowy „Interview Magazine” opublikował w słynnej serii, w której artystów przepytują nie dziennikarze, a inni artyści, rozmowę między nią a Patti Smith.
– Ile ty właściwie masz lat? 24?– zaczęła legenda punk rocka: – Ja właśnie skończyłam 68. Tak sobie myślę, co też ja robiłam, gdy miałam 24 lata? Nie nagrałam jeszcze na pewno „Horses”. Ciągle pracowałam w księgarni. Robiłam performance, coś tam pisałam. To, co ty zdążyłaś osiągnąć zawodowo w tym wieku, imponuje – stwierdziła Smith.
Gra wyjątkowo dużo. Jeszcze zanim jako osiemnastolatka wystąpiła w „Zmierzchu”, zagrała w szesnastu (!) filmach, w których sumiennie uczyła się rzemiosła. Pod okiem Davida Finchera w świetnym „Azylu”, Mike’a Figgisa w „Cold Creek Manor” i Seana Penna we „Wszystko za życie”. Gdy dostała rolę Belli Swann w „Zmierzchu” na podstawie książek Stephanie Meyer, wcale nie zwolniła tempa. Równolegle do „Zmierzchu”, rozwijała aktorską karierę na przeciwnym biegunie – w amerykańskim kinie niezależnym . W 2009 roku na prestiżowym festiwalu Sundance Roberta Redforda miał premierę „Adventureland”, gdzie wystąpiła obok Jessiego Eisenberga. W 2010 na tym samym festiwalu pokazywane były już aż trzy filmy z jej udziałem: „The Yellow Handkerchief” (o pierwszej miłości), „The Runaways” (o pierwszej w historii rockowej kapeli składającej się wyłącznie z dziewczyn) i „Witamy u Rileyów” z genialnym Jamesem Gandolfinim, u boku którego Stewart obnaża nie tylko ciało (gra striptizerkę) , ale też prawdziwy aktorski talent.
20 milionów dolarów albo nici z udziału w filmie. Tyle dostawali wtedy wyłącznie mężczyźni. I Julia Roberts
Choć nie brakuje też takich, którzy twierdzą, że jej gra jest płaska. Grafika z jej twarzą, powieloną jak u Warhola, wyrażającą za każdym razem, jak się zdaje, to samo uczucie, choć podpisaną każdorazowo inaczej: „radość”, „smutek”, „zaskoczenie” – stała się swego czasu viralem. Powodów do kpin z niej w sieci dostarczyła tak naprawdę głównie seria „Zmierzch”, w której aż roiło się od absurdalnych dialogów i dramatycznych scen, które zamiast wzruszać doprowadzały do śmiechu. Jej powściągliwy styl, naturalność, zamiast podgrywania, w rękach dobrego reżysera potrafią dać zaskakująco ciekawy efekt. Co widać było już w „Adventureland, „The Runaways” i „Witamy u Rileyów”,„Sils Maria”.
Actress Blake Lively jokes with director Woody Allen and actress Kristen Stewart as they pose during a photocall for the film “Cafe Society” out of competition before the opening of the 69th Cannes Film Festival in Cannes
Fot.: Reuters
Zjawiskowa rola w filmie „Spencer”
Jest z tego samego rocznika (1990), co Jennifer Lawrence i Emma Watson. Jak one popularność zdobyła dzięki filmowej franczyzie opartej na bestsellerowej książkowej serii. Co świetnie pokazuje współczesny mechanizm „produkcji” młodych gwiazdek, które test na aktorstwo zdają zazwyczaj, dopiero gdy ich filmowe sagi się kończą. Watson praktycznie zniknęła po „Harrym Potterze”. Lawrence miała to szczęście, że w tym samym roku, w którym do kin weszły pierwsze „Igrzyska śmierci”, wystąpiła w „Poradniku pozytywnego myślenia” i choć to nie jest wybitny film, to był wybitnie dobrze promowany w sezonie oscarowym i 22-letnia wtedy aktorka sprzątnęła sprzed nosa statuetkę Oscara samej Emmanuelle Riva.
W roli tragicznie zmarłej Diany wyreżyserował Kristen Stewart wybitne utalentowany Pablo Lorrain („El Club”, „Jackie”).
Kristen Stewart nie gra – ona staje się Dianą. Chodzi jak Diana, mówi jak Diana. I nosi te perfekcyjne kopie zjawiskowych kreacji księżnej, jakby były szyte z ołowiu, a nie najdroższych, najpiękniejszych materiałów. Zwiewne suknie nie wiedzieć czemu ciągną ją do ziemi. To jest coś, co udaje się Lorrainowi i Stewart chyba najbardziej: uniknęli kliszy i wzbudzili empatię. Świat, który pokazują, to nie są bogaci, którym poprzewracało się w głowach od nadmiaru homarów i wolnego czasu. Widz jest w pewnym sensie wzięty na zakładnika: zupełnie jak Diana nie będziemy mieli prawa wypuścić się poza Sandringham House, będziemy tam przez dwie godziny tkwić, wbici w jej skórę. Piękne kreacje, które nosiła, były jej z góry przypisane do każdej okazji, każdej kolacji, każdego wyjścia na spacer. Spontaniczna zmiana oznaczała reprymendę ze strony kogoś z pałacu.
„Musisz być w stanie nauczyć swoje ciało robić rzeczy, których nienawidzisz” – mówi Dianie w jednej z dosłownie paru kwestii, jakie mu tu przypadają, filmowy książę Karol. W „Spencer” nie ma tłumaczenia drugiej strony, nie ma rozgrzeszania Royalsów z tego, jacy są, co firmują, w obronie czego stają (co było moim zdaniem celem popularnego serialu „The Crown” – i co mi w nim zawsze, mimo pewnej sympatii, przeszkadzało).
W „Spencer” w centrum jest kobieta z zderzeniu z archaiczną instytucją, które nie chce się zreformować. I przez to ten film staje się czymś dużo więcej. Jest jak perfekcyjnie nieoszlifowany diament w świecie filmów o sławnych i bogatych.
Tego nie zobaczycie w „The Crown”. Film „Spencer” o księżnej Dianie nie cacka się z Royalsami
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS