Rafał Dębski – pisarz, autor fantasy, science fiction, powieści historycznych, wojennych, sensacyjnych oraz kryminalnych. Miłośnik romansów. Od 2009 do 2012 roku redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Przez wiele lat współpracował z „Gazetą Rycerską” oraz pismami kobiecymi. Dziennikarz, felietonista, tłumacz i redaktor. Z wykształcenia i zawodu psycholog. Uwielbia pojedynki rycerskie, średniowieczne obyczaje oraz dynastię Piastów. Od 2013 roku mieszkaniec Rumi. Z pisarzem rozmawiała Kinga Lanc, kierowniczka Działu Promocji Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rumi.
Kinga Lanc: Wydaje się, że eksperymentował pan z każdym gatunkiem. Napisał pan kryminały, fantastykę, science fiction, powieść historyczną, sensację, a nawet romans.
Rafał Dębski: Tak, znalazł się też romans historyczny. Dzięki kryminałom mogłem pisać inne rzeczy, ponieważ to jest taki gatunek, w którym książki z reguły dobrze schodzą. Ja się przy nim również świetnie bawię.
Skąd taka różnorodność gatunkowa?
Tą różnorodnością trochę sobie krzywdę robię, bo kiedy autor tworzy światy i bohaterów, a potem to rozwija, pisząc kolejne części, staje się bardziej rozpoznawalny. Natomiast ja bym się zanudził na śmierć, gdybym miał ciągnąć serię. Wystarczyły mi swego czasu trzy tomy kryminałów z komisarzem Wrońskim. Teraz, po latach, wróciłem do tego bohatera i piszę nową powieść kryminalną. Miałem jednak czas, aby za nim zatęsknić. Lubię, jak się coś dzieje. Zamykanie się w jednym gatunku powoduje ograniczenia. Pogodziłem się z tym, że nie będę tak znany i poczytny jak koledzy, którzy znaleźli swoje tory. W zamian mam wolność.
Repertuar pana aktywności zawodowych jest również imponujący: pisarz, redaktor, tłumacz, psycholog szkolny, felietonista. Co jest panu najbliższe?
Najbardziej lubię pisać oczywiście, ale na to trzeba mieć pieniądze, konkretnie bufor w postaci innych dochodów, bo nigdy nie wiadomo, jak się coś sprzeda. Poza tym honoraria są niejako odroczone ze względu na procesy produkcji, dystrybucji oraz rozliczeń. Uwielbiam też tłumaczyć, ale nie z angielskiego. Mogę „obsłużyć” ten język, ale po prostu nie lubię. Uwielbiam natomiast tłumaczyć z języka rosyjskiego.
Na czym polega ten urok tłumaczeń z języka rosyjskiego?
Rosjanie bardzo dbają o język – przynajmniej ci, których miewałem na warsztacie. Za każdym razem, kiedy tłumaczyłem z języka rosyjskiego, miałem poczucie, że autorzy mają duży szacunek do własnego języka. Po drugie to jest ładny język. W tym kraju wszystko jest do kitu, ale kulturę mają świetną.
Wróćmy do pisania – który z uprawianych gatunków jest panu najbliższy?
Fantastyka historyczna zajmuje u mnie szczególne miejsce. W historii najbardziej bawi mnie wyszukiwanie luk, takich sytuacji niedopowiedzianych, nieoczywistych, gdzie można wstawić swoją fabułę. Kiedy pisałem o trzeciej wyprawie krzyżowej („Łzy Nemezis”), zainspirowała mnie biografia legendarnego Ryszarda Lwie Serce. On był kompletnym kretynem. Bardzo ładnie opisał go historyk brytyjski Steven Runciman, podkreślając, że to był zły król, zły mąż, zły człowiek, a nawet zły dowódca – co dorzucam już od siebie – ale znakomity wojownik. W jego biografii jest wiele luk. Potrafił zniknąć na dwa tygodnie w namiocie i pokutować za swe występki. Wtedy pytam – czy on rzeczywiście był w tym namiocie? Takich historii, które są niejasne, jest mnóstwo. Są niezmiernie ciekawe, bo można je wypełnić własną treścią.
Jest w tym poczucie, że promuje pan wiedzę historyczną?
Nie mam absolutnie zapędów pedagogicznych. Ja mam się dobrze bawić. Kiedy ja się dobrze bawię, to czytelnik też. Przy okazji przygotowań zbieram materiał i robię to rzetelnie, żeby mieć poczucie, że przygotowałem się porządnie. Zbytnie myślenie o walorach edukacyjnych może książkę zniszczyć, zaczyna się wówczas pedagogizowanie. Zresztą, do każdej książki trzeba się przygotować. Przy powieści historycznej trzeba się naczytać. W pisaniu kryminałów pomaga mi to, że pracowałem w policji, w Interpolu, więc miałem okazję poznać procedury policyjne.
Skąd wzięło się to pisanie? Jak się zaczęło?
Debiutowałem w 1998 roku, co oznacza, że byłem około trzydziestki. Oczywiście próby młodzieńcze podejmowałem, pisałem pierwsze opowiadania. Potem stwierdziłem, że to nie dla mnie. W ogóle wydawało mi się, że nie jestem w stanie wyjść poza formułę opowiadania. W końcu przyszedł ten moment, kiedy debiutowałem w Nowej Fantastyce, no i tak poszło. Pewnego dnia redaktor Robert Szmidt powiedział, że mam z noweli napisanej do antologii „Młode wilki polskiej fantastyki” zrobić powieść. I ja ją zrobiłem, wówczas to się rozkręciło.
Rozumiem, że napisanie tej powieści dostarczyło satysfakcji i rozbudziło apetyt na dalsze pisanie.
Tak, pisanie to dla mnie wielka przyjemność. Przypuszczam, że taka jak dla sportowca wygrana. Endorfinki w mózgu się uwalniają. To jest jednocześnie ciężka i niewdzięczna praca. To trzeba napisać, przeczytać, potem najczęściej jeszcze raz przeczytać, następnie znęca się nad tekstem redaktor i następuje kolejne czytanie. Tą książką w pewnym momencie się odbija. Kiedy się w końcu ukazuje i jest dobrze przyjęta, wtedy jest przyjemność. Przyjemność jest również przy samym pisaniu, tworzeniu świata, bohaterów.
Dorastał pan w otoczeniu książek?
Mnie trzeba było gonić od książek. Czytałem przez całe życie najróżniejsze rzeczy, co tylko mi w ręce wpadło – z naciskiem na fantastykę – ale nie zawsze to kończyłem. „Nad Niemnem” wylądowało na przykład na ścianie. Podobnie było z Reymontem. „Ziemia obiecana” w czytaniu to jest jakiś koszmar, natomiast Wajda zrobił z tą powieścią coś świetnego. W moim domu ściany zawsze były w książkach.
Która z pana książek jest najbliższa sercu?
„Gwiazdozbiór kata”.
Wróćmy więc do fantastyki historycznej. O ile dobrze pamiętam „Gwiazdozbiór kata” jest osadzony w realiach XVI-wiecznej Polski i Europy, opowiada o przygodach inteligentnego i wykształconego kata – jednego z najbieglejszych w swoim fachu. Książka w 2007 roku otrzymała nagrodę Nautiliusa – nagrodę przyznawaną najlepszym polskim fantastycznym utworom.
Ta nagroda była dla mnie bardzo ważna, ponieważ przyznana bezpośrednio przez czytelników. To działo się jeszcze w czasach, kiedy nie było rozpowszechnione głosowanie przez SMS-y. Trzeba było wówczas wyciąć kupon z czasopisma, wydać na znaczek i wysłać.
Czy ten sentyment wynika więc z nagrody?
Nie. „Gwiazdozbiór kata” jest najistotniejszy z powodu bohatera, czyli tytułowego kata. Później wielokrotnie wykorzystywałem go w swoich tekstach. Umieszczony jest m.in. w trylogii młodzieżowej „Żelazny kruk”. W cyklu „Wilkozacy” w drugim tomie pojawia się jako postać trzecioplanowa i jest taki, że ludzie zwracają na niego uwagę. To mój ulubiony bohater. Nie powiem, że to jest moja najlepsza książka, bo myślę, że „Trylogia Piastowska”, osadzona w realiach Polski w czasach Piastów, jako całość jest bardzo dobra. Natomiast nie pamiętam procesu pisania „Gwiazdozbioru kata”. To jest takie charakterystyczne. Może wydawać się to dziwne, ale tak było. Wiem, że ją pisałem, że sprawdzałem źródła historyczne. Ale to tak płynęło, że nie bardzo ten proces pamiętam.
Ma pan wrażenie, że to nie pan napisał tę książkę?
Tak. Otwieram czasem swoje książki i zastanawiam się, czy to ja pisałem. Autentycznie, jestem czasem zaskoczony tym, co czytam. Wiem, że to ja, ale czasem mnie to zdumiewa. Z napisanych książek jestem zadowolony bardziej lub mniej, ale ze wszystkich jestem dumny. Nie ma takiej, której bym się wstydził.
Z perspektywy swojego doświadczenia pisarskiego i redakcyjnego, co by pan doradził początkującym autorom? Od czego należałoby zacząć, żeby zostać pisarzem?
Widzi pani, dzisiaj każdy od razu pisze powieść. Za moich czasów zaczynało się od opowiadań. Ja mam w swoim dorobku doświadczenie pisania opowiadań. Współpracowałem z pismami kobiecymi, dla których pisałem krótkie teksty. Musiałem się zamykać w bardzo konkretnej liczbie znaków. Miałem narzuconą objętość tekstu. To kształtuje dyscyplinę.
I jest dobrym narzędziem do nauki warsztatu.
Zawsze namawiam do pisania krótkich form, bo one uczą zwartości. Trzeba zamknąć coś w ramach stosunkowo krótkiego tekstu, a to uczy dyscypliny języka. Prowadzę dla młodzieży warsztaty pisarskie i ja nie chcę od nich powieści, a najczęściej każdy ma już napisaną lub rozpoczętą powieść. Oczekuję i wymagam opowiadań. Kiedy zaczyna się od powieści, ma się tendencje do lania wody, a najczęściej niewiele do powiedzenia. W opowiadaniu trzeba mieć coś do przekazania. Łatwiej zapanować nad tekstem, spiąć go, zadbać o język i formę. To jest dobry punkt wyjścia.
Ma pan jakieś rytuały związane z pisaniem, które ułatwiają zanurzanie się w rzeczywistości świata wyobrażonego?
Po prostu siadam i piszę. Takie zajęcie sobie wybrałem.
A jakaś muzyka, odosobnienie czy może ulubiony napój?
Nie. Wszyscy wokół mnie łażą, koty mi głowę zawracają, rodzina czegoś chce. Jeśli koniecznie chcę się odciąć, to wkładam słuchawki i włączam ostry metal. Nigdy nie miałem własnego pomieszczenia do pracy. Nawet nie wiem, czy bym tak potrafił pracować. Czasem rzeczywiście muszę się mocno wprowadzić w klimat jakiejś sceny, dopiero wtedy się odcinam. Kiedyś przy pisaniu sceny batalistycznej, w trzeciej części „Wilkozaków”, słuchałem dwóch kawałków na przemian. To był Sabaton i fantastyczne wykonanie kozackiej pieśni „Ljubo, bratcy, ljubo”, bo wtedy czułem nastrój. Musiałem się wewnętrznie zagotować, żeby scenę zrobić tak, jak ją zrobiłem. To jest jednak wyjątek, trudno to nazwać rytuałem. Nie mogę mieć codziennych rytuałów, bo na co dzień pracuję w szkole, a to jest praca bardzo nieregularna. Nie da się więc mojego pisania unormować. Kiedy mam czas, siadam i piszę.
Czy możemy się umówić na premierę pana najnowszej książki w Stacji Kultura?
Oczywiście, trudno mi tylko określić termin, bo wydawcy poszukam, dopiero kiedy skończę powieść.
Życzę zatem powodzenia i z niecierpliwością czekam na kolejne spotkanie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS