Przepisywanie historii na współczesną modłę
„Ostatni pojedynek” ma formę średniowiecznej przypowieści, w której jak z kapelusza wyskakują analogie do współczesności. Scenarzyści znaleźli w tej historii pretekst do opowiedzenia o tym, jak manifestuje się władza w świecie urządzonym przez mężczyzn. Temu służy – nawiązujące do „Rashomona” Akiry Kurosawy – pokazanie gwałtu i poprzedzających go wydarzeń z trzech różnych perspektyw: oskarżających się Jeana i Jacquesa oraz Marguerite. Ich punkty widzenia różnią się w kilku znaczących miejscach. Morał o instrumentalnym stosunku mężczyzn wobec kobiet w oczywisty sposób kieruje widza w kierunku rozmyślań na temat „gruntowania cnót niewieścich”. I tego, że znaczącą część współczesnej klasy politycznej należałoby teleportować do średniowiecza, gdzie z pewnością czułaby się bardziej swojsko.
Trudno nie zgodzić się z oczywistym morałem, jaki nasuwa się po „Ostatnim pojedynku”, ale deklaratywna poprawność i przykładanie feministycznej matrycy do średniowiecznej opowieści jest grzechem śmiertelnym tego filmu. Trudno uwierzyć w czternastowieczną bohaterkę wypowiadającą zdania, które mogłyby się znaleźć w liście czytelniczki do „Wysokich Obcasów”. Przepisywanie historii na współczesną modłę odbywa się tu w wyjątkowo łopatologiczny sposób. Podczas seansu czekałem na moment, w którym bohaterowie zaczną jeść wegańskie burgery i pić matcha latte.
,,Ostatni pojedynek”
Fot.: materiały prasowe/Disney Polska
Męska perspektywa
Poza tym, jak rozumieć film, który tak pompatycznie wspiera prawa kobiet, ale zasadniczo koncentruje się na perspektywie męskiej? Gdy pochyla się nad losem bohaterki, to celebruje raczej jej cierpienie niż odwagę? Niby potępia przemocowe zachowania, a jednak pławi się w scenach mordobicia? Ten sam gwałt jest pokazany dwa razy. Sceny przemocy w „Ostatnim pojedynku” są nakręcone z największym pietyzmem. Podczas seansu nie opuszczało mnie wrażenie, że Scott tak naprawdę chciał nakręcić kolejny brutalny dramat historyczny, ale uległ namowom, aby koniecznie zrobić coś o prawach kobietach, bo inaczej wyjdzie na dziadersa, który stracił kontakt z rzeczywistością. W efekcie wyszedł mu filmowy Frankenstein: kostiumowy feministyczny dramat psychologiczny, z którego wylewa się testosteron. Feminizm pasuje w nim jak pięść do nosa.
,,Ostatni pojedynek”
Fot.: materiały prasowe/Disney Polska
Abstrahując od wymowy ideologicznej, Scottowi udało się nakręcić sprawne widowisko historyczne z pieczołowitą scenografią, kostiumami i efektownymi planami ogólnymi pokazującymi życie średniowiecznych miast, dworu i wsi. Świetną decyzją obsadową jest Adam Driver w roli jednocześnie usłużnego i nieokrzesanego Le Grisa. Matt Damon przekonująco spisał się jako gburowaty i bezkompromisowy de Carrouges. Odkryciem jest 28-letnia Jodie Comer jako główna bohaterka kobieca. Phoebe Waller-Bridge mówi o niej, że „zjadłaby swój kapelusz, żeby tylko mogła dla niej znów coś napisać” (aktorka grała w serialu „Obsesja Eve”) – niewątpliwie dzięki występowi w „Ostatnim pojedynku” jej kariera nabierze rozpędu. Zresztą, niebawem zobaczymy ją jako Józefinę, żonę Napoleona Bonaparte (Joaquin Phoenix) w kolejnym filmie Ridleya Scotta. Miejmy tylko nadzieję, że kręcąc dramat o francuskim cesarzu, reżyser tym razem posłucha swojego instynktu i zrobi pełnokrwiste kino, zamiast zabierać chleb publicystom.
Czytaj też: Milicjanci łapali gejów i zmuszali do podpisania „różowych teczek”. Później ich szantażowali
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS