Beata Piecha-van Schagen*: Wszystko, cały świat wokół nas, ludzi 40–50-letnich jest zupełnie inny od świata, na którym wyrośliśmy. Ten świat, który pamiętamy oparty na węglu i stali, jest obecnie, jak to się określa, restrukturyzowany. Pod tym pojęciem nie kryje się nic innego, tylko likwidacja. Okazuje się, że nasze kilku–kilkunastoletnie dzieci nie mają świadomości, skąd tak naprawdę się wzięły i dlaczego akurat tutaj są. Dlaczego otacza je taka, a nie inna przestrzeń. Gdzieś tam widzą szczątki wielkich pieców, wieże szybowe kopalń. Ale po co stoją? Skąd się wzięły? Nie mają pojęcia. W Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu zbierałam relacje górników. Bo takie relacje górników, hutników mówią nam, kim my tu jesteśmy, skąd się tu wzięliśmy. A my musimy to przekazać innym, młodszym.
To opowieści o świecie, który odchodzi?
– Zawsze nam się wydaje, że to, co jest teraz wokół nas, już na zawsze będzie trwało. Niestety. Moje ponad 20-letnie doświadczenie zawodowe pokazuje, jak bardzo się mylimy. Często w rozmowach z emerytowanymi pracownikami słyszałam frazę: „Za dużo pani nie powiem. Szkoda, że nie przyszła pani wcześniej. Bo wtedy jeszcze żył taki i taki. I on by pani jeszcze więcej powiedział”. Gdy gromadzi się takie opowiadane historie, to nagle okazuje się, że na wszystko jest już za późno. Dlatego tak ważne jest, żeby te historie łapać, rejestrować, zatrzymywać dla kolejnych pokoleń. Ci ludzie opowiadają, jak się pracowało. A nawet jakiego języka używali w czasie swojej pracy. Często w rekonstrukcji takich wspomnień pomagają zdjęcia.
Część moich hutniczych rozmówców przynosiła ze sobą fotografie. Jedna z osób przyniosła film dokumentalny. W jednym z rozmówców projekcja tego filmu wyzwoliła prawdziwą erupcję wspomnień. W pięknej śląskiej mowie dał nam świadectwo swojej ciężkiej pracy i opowiedział, jak wyglądało jego życie rodzinne. Z wielką czułością, rozrzewnieniem mówił o córce. Pracował przy wielkich piecach. Gdy dostawał wypłatę, córka z matką przychodziły do huty je odebrać. Inaczej umieszczone w kieszeni roboczego ubrania przy wielkim piecu by się spaliły. A hutnicy nie mieli zwyczaju trzymać pieniędzy w szafkach z ciuchami na przebranie.
O czym jeszcze mówią hutnicy?
– W czasie pierwszego etapu rozmawiałam z nimi o wszystkim. O życiu, pracy, czasie wolnym. Pozwalałam się wygadać. I z tych opowieści wybierałam już konkretne fragmenty, zagadnienia, które zarejestrowane będą umieszczone na wystawie stałej w muzeum. Spotykaliśmy się więc po raz drugi i oni już wtedy konkretnie wiedzieli, na czym się skupić, jaką opowieść podarować na wystawę stałą. Każdy własnymi słowami opowiadał o własnych doświadczeniach. A są one bardzo różne, tak jak praca hutnicza. Mieliśmy tutaj cały przekrój specjalistów, stanowisk. Od dyrektorów i inżynierów z doktoratem po suwnicowych, pracowników transportowych i tych pracujących przy wielkich piecach. Każdy z nich opowiada w jakiś sposób widział hutę. O górnikach, hutnikach mamy dość proste wyobrażenie. Ci pierwsi stoją na dole i machają kilofem. Ci drudzy z kolei stoją przy piecu i wrzucają rudę. Tymczasem każdy zakład – kopalnia czy huta – to złożony mechanizm. Zbudowany od góry do dołu, w bok i w poprzek. To zespół zazębiających się kółek w potężnej maszynerii. Ludzie, którzy w nim pracują, bez względu na stanowiska muszą być zespołem. Szanować się i działać razem. Mało wiemy o warunkach, w jakich pracowali hutnicy. Zimą na zewnątrz bywało -20 stopni, a przy piecu kilkaset. Zdarzały się tragiczne wypadki. Opowieści o nich poruszają. Rozmawiałam m.in. z byłym dyrektorem Huty „Kościuszko”. Opowiadał m.in. o wypadkach doświadczonych hutników, tuż przed emeryturą. Wydostali się z hali poparzeni. Wiedzieli, że umrą. Przed śmiercią zdążyli jeszcze się pożegnać. Zmarli trzy tygodnie później w szpitalu.
A są jakieś miłe wspomnienia?
– Mnóstwo, bo każdy z nich wspomina pracę z pewną tęsknotą. Cudowne są te opowieści, kiedy mówią o zespole. O tym, jakie mieli do siebie zaufanie. Jak na siebie liczyli, jak byli w tym wszystkim lojalni, niezawodni.
Oni wiedzieli, że w pracy odpowiadają nie tylko za siebie, ale za całą grupę. Tak samo jak górnicy. Jeśli ktoś nie przestrzegał przepisów BHP, może zaszkodzić nie tylko sobie, ale też wszystkim innym. Ta zależność budowała szczere, wspaniałe relacje. Co ważne, oni też spędzali wspólnie dużo czasu po pracy. Dzielili z sobą zainteresowania, razem chodzili do kościoła i urządzali imprezy przy piwie. Tworzyli wspólnotę emocjonalnie od siebie zależną. Razem jeździli na wczasy. Znały się ich żony, dzieci. Ba oni przecież też mieszkali koło siebie. W koloniach robotniczych, osiedlach z wielkiej płyty budowanych nieopodal zakładu. Bardzo krytykujemy PRL, ale jednak w tamtym ustroju kontynuowano, pielęgnowano paternalizm, opiekę socjalną, które narodziły się w XIX wieku w Prusach. Tej wspólnoty ludzi mieszkających, pracujących razem już nie ma.
Czy zgłosiła się jakaś hutniczka?
– Mamy opowieści od dwóch pań pracujących w hucie. Jedna z nich pochodzi z rodziny o tradycjach hutniczych. Wszyscy w niej pracowali w zakładzie. Wspominała, że praca w hucie powodowała tylko jedną niedogodność: trudno im się było zgrać w czasie, by wspólnie obchodzić jakąś uroczystość, święto. Ale to była niedogodność, a nie wielki problem, mankament. Tymczasem w literaturze od wielu lat krytykuje się czterobrygadowy system pracy. Nie bez znaczenia był przy tym głos Kościoła i biskupa Herberta Bednorza, który mówił: „Niedziela jest boża i nasza”. Ja tymczasem słuchałam hutników, którzy taki system pracy bardzo chwalili. Opowiadali, że wówczas w zakładzie wszystko kręciło się jak w zegarku. Trzeba pamiętać, że w hucie nie tylko występuje ścisła współzależność, ale każdy w brygadzie hutniczej miał ściśle określoną funkcję, obowiązki. Dla nich najważniejsze było to, by praca wykonana była starannie, by nikomu nic się nie stało. Dla nas dziś praca przy wielkim piecu to piekło. Dla nich to była ciężka, ale jednak praca. To, że komuś poparzyło plecy czy spaliło brwi, nie budzi w nich wielkich emocji. Ot, ryzyko wpisane w zawód.
Były w hucie stanowiska mniej ważne?
– Przykładowo możemy powiedzieć, że sprawa zepsutej telefonicznej słuchawki jest błahostką. Tyle że przy każdej konstrukcji wielkiego pieca telefon był zamontowany i jeśli tylko działo się coś niepokojącego przy wytopie, od razu telefonicznie trzeba było o tym meldować. Chodziła więc pani z mikrotelefonem i sprawdzała, czy wszystkie telefony działają, czy kable telefoniczne są sprawne. Jeszcze inna pani czyściła słuchawki telefoniczne, bo przecież non stop pokrywały się pyłem. Tylko po to żeby telefon ciągle był sprawny. Inaczej mogłoby dojść do katastrofy, nie można by wezwać służb ratunkowych. Nie mam wątpliwości – w hucie nie ma pracy mniej lub bardziej ważnej. Tak samo ważni są pracownicy biurowi. Oni też ponosili dużą odpowiedzialność. Wystarczyło np., by po laboratoryjnym badaniu stali ktoś się pomylił i wpisał błędne dziesiąte milimetra jej parametrów. To już by była inna jakość. Inne przeznaczenie, problemy ze sprzedażą.
Rozmawiała pani z górnikami, hutnikami. Czy warto teraz sięgnąć po wspomnienia innej grupy zawodowej?
– Odchodzi cały wielki przemysł. A na Górnym Śląsku był on zdominowany przez te dwie grupy. Więc tyle wystarczy. Szkopuł jednak w tym, by świadectw, relacji było jak najwięcej, by były one jak najbardziej pełne. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że świat gna do przodu i nic z tym nie zmienimy. Zmienione zostaną źródła ogrzewania, ocieplone zostaną domy. Z węglem skończymy. Ale moim zdaniem ciąży na nas obowiązek pamiętania. Mieszkamy tu gdzie mieszkamy i ciąży na nas takie zobowiązanie. Chodzimy tymi samymi drogami co ci, którzy tutaj ciężko pracowali. Patrzymy na podobne widoki. Nawet jeśli coś, co kiedyś było kopalnią, jest dziś czymś kolorowym przy supermarkecie. Żyjemy w tej samej topografii, którą nakreślił przemysł. To on ukształtował tu kolej, wyznaczył budowę miast i osiedli mieszkaniowych. Właściwie większość z nas jest tu emigrantami. Nasi przodkowie przyjechali tu do pracy. Moi cztery pokolenia wstecz osiedlili się w Chorzowie. Dobrze pamiętam z własnego życia blaski i cienie, które dawał przemysł. Kiedy latem jako kilkunastoletnia dziewczyna szłam ulicą Wolności w Chorzowie, stopy w sandałach miałam brudniejsze niż ich podeszwy. Hutniczy brud był wszechobecny. Mój dziadek pracował w Hucie „Kościuszko”, był odlewnikiem. Pamiątek po nim nie zachowało się zbyt wiele. Ale zostały dwa trybiki z mechanizmu zegarowego, który odlewał. Te trybiki zawsze noszę przy sobie. Mam je wpięte do breloczka z kluczami. Gdy na nie patrzę, dumna jestem z tego, kim był i co robił mój dziadek. Jak jeden z wielu on ten Śląsk kształtował.
* Beata Piecha-van Schagen, historyk z Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu, autorka publikacji poświęconych życiu codziennemu na Górnym Śląsku, m.in. „Kolonie robotnicze Zabrza i ich mieszkańcy. Żyło się biednie, ale szczęśliwie” (wspólnie z Mirosławem Węckim) oraz „Kult świętej Barbary wśród górników kopalń węgla kamiennego na Górnym Śląsku w XIX i XX wieku”, współpracuje z powstającym Muzeum Hutnictwa w Chorzowie
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS