Bartłomiej Kubiak: Co pan czuł, będąc w sobotę na barce, słuchając, jak kibice skandują pana nazwisko?
Aleksandar Vuković: Przede wszystkim pilnowałem swojego dziecka. Chciałem, by syn był ze mną i przeżył taką przygodę. Ma dopiero 5,5 roku, nabiera odwagi do życia. Musiałem mieć go na oku. A jeśli chodzi o mnie? Czułem się wyczerpany, ale też spełniony i dumny. Widząc, jak moi piłkarze cieszą się z mistrzostwa, jak fajnie z kibicami przeżywają ten sukces. Ale jeśli chodzi o skandowanie mojego nazwiska, to dla mnie to nie było nic nowego. Kilka lat byłem w Legii asystentem, przeżywałem to już. No i cieszę się, że nikt nie wpadł do wody.
Sporo z tych, którzy w sobotę wieczorem skandowali pańskie nazwisko, jeszcze niedawno żądało pana odejścia.
– I to uznaję za nasz największy sukces. Że odbudowaliśmy zaufanie do Legii. Kibice odbierają nas inaczej, niż robili to choćby na początku sezonu. W tej chwili jesteśmy postrzegani jako ci, którzy są godni, by zakładać koszulkę z eLką na piersi. Dostajemy wsparcie z każdej strony. Wiem jednak, że na początku byliśmy traktowani niesprawiedliwie. Jedna porażka sprawiała, że zaczęto w nas wątpić, porównywano do drużyn z poprzednich sezonów, które odpadały z europejskich pucharów. Porażka z Rangersami była zrównywana z porażką z Sheriffem Tyraspol, Spartakiem Trnawa czy Dudelange. Dla mnie to nie było w porządku, że ktoś widział znak równości między Legią z tego sezonu a tymi z lat poprzednich. Uważam, że to było mocno krzywdzące.
Wracając do fety, powiedział pan wtedy, że Legia ma 50 mistrzostw za mało.
– Wiadomo, trochę przerysowałem, chciałem, by moja myśl zabrzmiała dobitnie. Ale faktem jest, że Legia to klub z ponad stuletnią historią, o którym wszyscy mówią jako o największym, który zawsze grał o mistrzostwo. A według wikipedii ma tych mistrzostw 14.
A według pana? Liczy pan to 15. mistrzostwo z 1993 roku?
– Podchodzę do tego tak, że mamy ich za mało. O Legii mówi się jak o Realu z czasów generała Franco. Z tą różnicą, że Real Franco zdobywał wszystkie możliwe trofea, a Legia w czasach PRL, który rzekomo ją promował, nie zdobywała prawie nic. I dopiero gdy ustrój się zmienił, zaczęła wygrywać. Dlatego uważam, że jako klub powinniśmy mieć tych tytułów dużo, dużo więcej. Mamy co nadrabiać.
I chyba nadrabiacie, bo w ostatnich 10 latach Legia nie schodziła z podium: zdobyła sześć tytułów, sześć Pucharów Polski.
– No tak, złota dekada. Ale jak mówiłem – zaczęliśmy zdobywać trofea dopiero wtedy, kiedy skończył się PRL. Rzekomo w czasach komunistycznych okradaliśmy inne kluby z najlepszych piłkarzy, powołując ich do wojska. A w tym czasie na Śląsku zdobyli 30 mistrzostw, a w Warszawie – 4.
Z drugiej strony patrzę jednak na naszych rywali z dużą pokorą. Doceniam, jeśli ktoś nas wyprzedzi, jak w zeszłym sezonie zrobił to Piast. Dla mnie to bufonada, gdy mówi się, że wtedy nie zasłużył na tytuł. Zasłużył, i to bardzo, bo wygrał 9 z 10 ostatnich meczów, a to nieprawdopodobny wynik.
Po meczu z Cracovią pan, ale też Radosław Cierzniak mówiliście, że kibice i dziennikarze nie wiedzą o wszystkich problemach, z jakimi w ostatnim czasie mierzyła się Legia.
– Nie wiem, o czym myślał Radek, ale gdy ja o tym mówiłem, chodziło mi o kontuzje, o których nikt poza nami nie wiedział. Domagoj Antolić grał z urazem kolana, Radek Cierzniak z bolącymi plecami, Thomas Pekhart miał złamane żebro i grał na blokadzie, a Michałowi Karbownikowi po pierwszym meczu z Cracovią z powodu wyczerpania dwa dni leciała z nosa krew. To świadczy o tym, jak dużo mieliśmy problemów w zespole. Nie tylko z takimi mechanicznymi kontuzjami, jakie mają Marko Vesović, Vamara Sanogo czy Jose Kante, którzy wiadomo, że nie będą grać kilka tygodni czy miesięcy.
Niektórzy piłkarze, jak np. Pekhart, grali pod koniec sezonu na własną odpowiedzialność?
– Nigdy nie jest tak, że ryzykujemy na taką skalę, by zagrażało to zdrowiu zawodnika. Kiedy mamy informacje od sztabu medycznego, że dany zawodnik nie będzie odczuwał bólu, że zagrożenie jest takie samo, jak gdyby był zdrowy, wtedy może grać. Ale wtedy też występ leży w gestii zawodnika, czy on się godzi grać z blokadą. Ja nigdy w takiej sytuacji nie zmuszam nikogo, by wybiegał na boisko. Tak samo było z Thomasem, który się poświęcił. Jak wielu innych. A to wszystko dzięki atmosferze, którą zbudowaliśmy w tym zespole.
Rok temu piłkarze by się tak nie poświęcili?
– Nie pamiętam takich sytuacji. Ale nie chcę też już wracać do poprzedniego sezonu.
Zgodzi się pan, że w tym sezonie przełomowe były oba mecze z Lechem? Najpierw ten październikowy, wygrany 2:1 w Warszawie, a potem ten z 27. kolejki, wygrany 1:0 w Poznaniu?
– Te mecze z pewnością były zwrotnymi punktami. Wcześniej jesienią przegraliśmy dwa mecze z rzędu, mieliśmy nieciekawą sytuację w tabeli, a do 63. minuty przegrywaliśmy też 0:1 z Lechem. Odwrócenie tego spotkania dało drużynie nową energię, stabilizację. Od tego momentu aż do ostatnich tygodni sezonu, kiedy nieco spuściliśmy z tonu, wyglądało to bardzo dobrze.
A ten drugi mecz z Lechem?
– Obawiałem się go, bo nasza forma po pandemii była niewiadomą. Gdybyśmy go przegrali, pewnie dziś byśmy ze sobą nie rozmawiali, bo walka o tytuł trwałaby do ostatniej kolejki. Czas pokazał jednak, że w wiosną – w tych pierwszych meczach po wznowieniu rozgrywek – byliśmy gotowi grać na wysokich obrotach. Dzięki temu wygraliśmy, odskoczyliśmy Lechowi, Piastowi i mogliśmy dalej kontrolować sytuację.
Czy w obecnym sezonie był jakiś mecz, a może chociaż fragment meczu, który był dla pana modelowy?
– Ostatni mecz z Cracovią był jednym z takich. Kontrolowaliśmy to, co dzieje się na boisku. A to jest w piłce najważniejsze. By być groźniejszym od rywala, który też ma swoje atuty i narzucać swoje warunki.
A inne mecze?
– Nie wskażę konkretnych, ale powiem, co było naszym sukcesem. Mianowicie fakt, że długimi miesiącami trzymaliśmy piłkarzy w znakomitej formie fizycznej. Nie zatrzymała nas nawet pandemia. Zawodnicy wciąż byli w świetnej dyspozycji. Dopiero pod koniec sezonu, w meczu z Piastem w rundzie finałowej, zaczęło coś szwankować. Ale to naturalne, że w pewnym momencie bateria się wyczerpuje i trzeba jechać na rezerwie. Brakowało nam ludzi, którzy daliby nowy impuls, dodali nieco siły.
Dlaczego w końcówce sezonu w Legii było tyle urazów?
– Zadajemy sobie to pytanie cały czas. I na pewno są w klubie ludzie, którzy przejmują się tym nawet bardziej, niż powinni. Mocno przeżywają tę kwestię, choć mam wrażenie, że wiele w tym było pecha. Spójrzmy na przykład Vamary Sanogo, który niezależnie od pandemii, jest graczem narażonym na urazy. Ma pewną powtarzalność w aspekcie problemów zdrowotnych. Do tego dochodzi Arvydas Novikovas, która też łapał urazy nietypowe dla piłkarzy. Marko Vesović? On miał problemy z kolanem.
A pozostali? Tomas Pekhart złamał żebro, ale to kontuzja mechaniczna, wynikająca z gry kontaktowej. I takich urazów trochę było w naszym zespole, dlatego nie szukałbym tutaj nie wiadomo jakich przyczyn. Poza tym niektórzy są po prostu bardziej podatni na kontuzje. I oni muszą robić więcej, by ich unikać. A my to wiemy. Cały sztab pracuje nad tym, by reagować, ale też stosować prewencję. Dlatego wierzę, że 29 lipca, kiedy wrócimy do treningów, sytuacja będzie wyglądała lepiej. Choćby dlatego te ostatnie dwa mecze rozgrywamy w nieco zmienionym składzie, by niektórzy piłkarze zwyczajnie odpoczęli, a inni mieli więcej czasu, by dojść do pełni zdrowia.
To kontuzje sprawiły, że zaraz po zdobyciu mistrzostwa Polski zaapelował pan do prezesa o pięciu-sześciu nowych piłkarzy, dopływ świeżej krwi do Legii?
– Nie. Ani nie zmieniły tego ani kontuzje, ani nic innego, choćby ta przerwa związana z pandemią. Już wcześniej – kiedy ta drużyna się kształtowała, dojrzewała i udowadniała, że potrafi grać na wysokim poziomie – widziałem, że potrzebne są jej kolejne impulsy – właśnie w postaci nowych piłkarzy – by wskoczyła na jeszcze wyższy poziom.
Dzień po zdobyciu mistrzostwa Polski prezes Dariusz Mioduski sprawiał jednak wrażenie nieco zaskoczonego, kiedy powiedział pan, że liczy teraz aż na tyle transferów do klubu.
– Mamy w klubie jasną i spójną wizję dalszego rozwoju. Ja też od początku rozumiem sytuację w Legii. I też nie zacząłem pracy od sprowadzania piłkarzy za grube miliony, bo najpierw wyciągnąłem z szafy graczy, którzy byli odstawieni. Takich, na których nikt nie liczył. Zresztą od zawsze panuje takie ogólne przekonanie, że Legia jest po prostu bardzo mocna i musi zdobywać mistrzostwa. Wszyscy, którzy tak uważają, zapominają kim dla opinii publicznej byli na początku sezonu Karbownik, Wieteska, Kante czy nawet Majecki, który rozgrywał dopiero pierwszy pełny sezon w Legii. Stawiam, że wielu zagranicznych trenerów, znając tę obiegową opinię o Legii, życzyłoby sobie przed sezonem transferu bardziej doświadczonego bramkarza.
Teraz też taki nam się przyda, ale obecna sytuacja jest nieco inna. Bo jeśli faktycznie chcemy osiągnąć sukces w pucharach, jeśli zakładamy, że naszym planem minimum jest faza grupowa Ligi Europy, to musimy zwiększyć na to szanse poprzez konkretne ruchy na rynku transferowym. Jeśli tego nie zrobimy, możemy o tym mówić, ale bardziej w kategoriach życzeniowych. Po prostu. I stąd ta moja wypowiedź, by wszystkim uświadomić, że potrzebujemy wzmocnień.
Żeby jednak nie było: ja wierzę w ten zespół jak nikt inny, ale on też ma swoje granice, pewne limity. Dlatego narzucanie tej grupie obowiązku awansu do fazy grupowej europejskich pucharów może być myśleniem życzeniowym. On może to zrobić, ale nikt nie powinien mówić, że w tym składzie osobowym to jest plan minimum. Oczywiście, jeśli zostaniemy w takim składzie jak jesteśmy, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby awansować i odnieść sukces, ale szanujmy się: nie będzie to wtedy proste. Bądźmy realistami. Tym bardziej że od kilku lat żyjemy w niezrozumiałym świecie. Przez cały sezon jest sporo narzekań na jakość i potencjał polskich drużyn, a później losujemy zespoły z innych krajów i to są ogórki, które mamy obowiązek przejść. Przecież to wszystko w ogóle ze sobą nie współgra.
Macie jakiś model sprowadzania nowych graczy? Chcecie stawiać na Polaków? Na młodych piłkarzy? A może będziecie szukać głównie za granicą, w innych ligach?
– Musimy przede wszystkim działać dynamicznie, aktywnie obserwować rynek. Mógłbym oczywiście teraz powiedzieć, że chcemy Polaków, najlepiej młodych, ale jeśli akurat pojawi się ktoś ciekawy z zagranicy, to on też może trafić do Legii. Najważniejsze jest to, by przychodzili do nas piłkarze, którzy pozwolą nam dalej się rozwijać. Którzy dadzą nam odpowiednią jakość.
Macie listę takich piłkarzy?
– Tak, lista jest gotowa i dość długa. Uszeregowana jest od najdroższych do najtańszych. Na pewno mamy kilka priorytetów. Jednym z nich jest nowy bramkarz. Mamy Radosława Cierzniaka, który potwierdził z Cracovią i Lechią, że może nam pomóc. Ale to gracz mający swoje lata, którego ostatnia kontuzja pleców wykluczyła na dwa-trzy miesiące. Jeśli to się powtórzy, zostaniemy z Wojtkiem Muzykiem i innymi naszymi młodymi bramkarzami. Dlatego potrzebujemy, by dołączył do nas ktoś bardziej doświadczony, z odpowiednią jakością. Tak samo jest w pozostałych formacjach – obronie, pomocy, ataku – gdzie też potrzebujemy co najmniej jednego nowego piłkarza.
Dusan Kuciak wróci do Legii?
– Patrząc na bramkarzy poza Legią, Kuciak jest najlepszy w lidze. Mówienie jednak o nim teraz, że wróci do nas, to wciąż sfera życzeniowa. Gdyby nie miał jeszcze dwuletniej umowy z Lechią, pewnie już byłby przy Łazienkowskiej. Ale ten kontrakt ma, a ja sam nie jestem za tym, by za 35-letniego bramkarza płacić duże pieniądze. Poza tym stawiam, że zainteresowanie Legii jedyne, co teraz zrobi, to tylko podbiję tę kwotę, która zaraz może okazać się nierealna. Dlatego sporo wskazuje, że trafi do nas jednak bramkarz spoza ekstraklasy.
Co będzie kluczem? Utrzymanie obecnej kadry czy szybkie dokonanie wartościowych transferów?
– Naszym plusem jest fakt, że jesteśmy teraz innym zespołem, niż na początku sezonu. Bardzo żałuję, że nie będziemy mogli liczyć na Vesovicia, który był niezwykle ważnym zawodnikiem. Ale Kante, Novikovas czy Remy powinni być do naszej dyspozycji od początku przygotowań.
Na pewno naszą siłą będzie to, że jesteśmy już na innym etapie niż przed rokiem. Ale są też wyzwania. Nowe, zupełnie, bo mam tu na myśli system eliminacji. Niby jako polski zespół powinniśmy mówić, że gorzej być nie może, ale to nie są korzystne zmiany, że do ostatniej pucharowej rundy gramy tylko jeden mecz. Wyobraźmy sobie taką sytuację przed rokiem. Że z takim Kuopionem czy Artmitosem gralibyśmy tylko jedno spotkanie, w dodatku na wyjeździe. Ostatnio w Pucharze Polski z Cracovią też zagraliśmy słabiej i odpadliśmy. Jeśli w takim wypadku nie podołasz, nie będziesz na ten dzień optymalnie przygotowany, to masz kłopot. Paradoksalnie tutaj lepiej byłoby zagrać w tych pierwszych rundach dwumecze, a w tej ostatniej tylko jeden. Ale z tego, co wiem, ma być odwrotnie. Dlatego kluczowa będzie optymalizacja przygotowań. By na dzień, w którym będziemy rywalizowali w pucharach o awans, być w najlepszej formie z możliwych.
Ale na pewno mamy za sobą doświadczenie, które teraz może się przydać. Naszą przewagą powinno być przede wszystkim to, że teraz jesteśmy lepszą drużyną. Gdy rok temu graliśmy na Gibraltarze, potem w Finlandii czy Grecji, dopiero zaczęło się to wszystko zazębiać. Nie wszystko działało tak, jak należy. Pamiętam dobrze mecz z Atromitosem w Warszawie. I nie wiem, jak mogliśmy go nie wygrać. Były poprzeczki, słupki, mnóstwo strzałów, a rywale nie mieli żadnej sytuacji. Byliśmy lepsi, ale skończyło się remisem. Dobrze, że na wyjeździe udało się awansować. Ale takie są właśnie mecze pucharowe – możesz być zespołem lepszym i nie odnieść zwycięstwa. Tym bardziej teraz, przy obecnym systemie rozgrywek, gdy będziemy mieć jeden mecz. To będzie dla nas bardzo duże wyzwanie. Ale wyzwanie, z którym musimy sobie z poradzić. Liczyć na to, że to my skorzystamy na tej zmianie.
A czy to przesunięcie o dwa miesiące, spowodowane przerwą w rozgrywkach, fakt, że mieliście wolne marzec i kwiecień, a powinniście mieć czerwiec i lipiec, nie spowoduje, że w meczach w europejskich pucharach Legia powinna grać lepiej, być w szczycie formy?
– Na to pytanie nikt z nas nie zna odpowiedzi. Taka sytuacja zdarza nam się pierwszy raz. Ale wszyscy idziemy w nieznane. I tak samo jak wszystkie kluby na świecie reagowaliśmy na bieżąco na to, co działo się w trakcie pandemii. Robiliśmy wszystko, by wykorzystać ten czas jak najlepiej. Na pewno bardzo dużo dał nam fakt, choć finału Pucharu Polski oczywiście szkoda, że zamknęliśmy ligę na dwie kolejki przed końcem. To daje nam możliwość, by przywrócić kilku piłkarzy do życia, by oni odpoczęli, zregenerowali się. Dlatego mam nadzieję, że już w sierpniu będziemy w najlepszej formie. Że aż do grudnia będziemy grać w piłkę tak, jak sobie to planujemy.
Pięć zmian w ekstraklasie powinno stać się normą?
– Nie powinniśmy w tym aspekcie różnić się zbyt mocno od Europy czy reszty świata. Nic się nie traci, trudno tu mówić o dodatkowej grze na czas, bo w końcu nadal są trzy okna na dokonanie zmian, te dodatkowe możesz zrobić w przerwie. Cały świat i nasz kontynent idą w tym kierunku i wierzę, że my też będziemy szli. Że doczekamy się tego w następnym sezonie. Problem w tym, że u nas niestety często mówi się tak, że skoro piłkarze tyle zarabiają, to niech grają. Traktuje się ich z pogardą, a nie powinno tak być.
Czy kiedy był pan w Legii asystentem sześciu trenerów, wynotowywał sobie ich błędy, których teraz nie chce popełniać jako pierwszy trener?
– Przede wszystkim cieszę się, że miałem tę szansę, by przygotowywać się do tego zawodu w ten sposób. Uważam, że to jest słuszna droga, przede wszystkim wiele dająca. Te obserwacje, patrzenie z boku na innych. Z bardzo bliska, ale jednak bez poczucia odpowiedzialności i dużego ciężaru. Na pewno wyciągnąłem z tego bardzo wiele wniosków. Zresztą podczas tego sezonu wiele razy miałem przed oczami sytuacje, które miały miejsca u moich poprzedników. Dzięki temu wiedziałem, co mam zrobić, jak zareagować.
Jakiś przykład?
– Np. obawiałem się, że będę miał podobną sytuację do tej, jaką cztery lata temu w Legii miał Stanisław Czerczesow. Czyli że w końcówce sezonu będę musiał dać odpocząć wszystkim najważniejszym graczom, by mieć ich zdrowych i gotowych na ostatni mecz. Gdybyśmy w sobotę przegrali z Cracovią, doszłoby do takiej sytuacji. Przed nami byłby mecz w Gdańsku, w którym Mateusz Wieteska i Artur Jędrzejczyk byliby zagrożeni kartkami, a do tego Igor Lewczuk miałby kontuzję. Na pewno wtedy miałbym dylemat, czy tak jak cztery lata temu Czerczesow nie postawić w Gdańsku na rezerwowy skład, by na ten ważniejszy mecz – zresztą tak samo, jak wtedy, też grany u siebie z Pogonią – nie rzucić wszystkich sił. Bo wcale nie było powiedziane, że my byśmy ten mecz z Lechią wygrali, Gdańsk to trudny teren. I gdybyśmy tam jednak przegrali, mogło skończyć się tak, że w tym najważniejszym momencie, gdzie ta presja byłaby już ogromna, byłbym zmuszony wystawić eksperymentalny skład.
Na szczęście do tego nie doszło, ale dużo było takich sytuacji z przeszłości, u innych trenerów, z których korzystałem i pewnie jeszcze nieraz będę korzystał. I to jest moje wielkie szczęście, moja przewaga. Przez ostatnie kilka lat – co tak naprawdę jest bardzo krótkim okresem – mogłem przyglądać się pracy sześciu różnych szkoleniowców. Poznać różne filozofie, z których teraz czerpię i za co Legii dziękuję. Nawet się śmieję, że teraz powinienem jej się za to chyba odpłacać przez następne 20 lat.
A rzeczy, które podpatrzył pan u innych trenerów i z których pan wie, że nigdy nie chciałby skorzystać?
– Takie też są. Nie będę mówił konkretnie, o kogo chodzi, ale był w Legii moment, że nie wszystkie decyzje wyglądały na podejmowane sprawiedliwie. Jak patrzyłem na to z boku, od razu rzucało się to w oczy. Dlatego bycie sprawiedliwym to jest dla mnie teraz podstawa, najważniejsza rzecz. Nie ma teraz sytuacji, że zawodnik potrenuje z drużyną dwa razy, internet się zajara, że ktoś taki trafił do Legii i on ode mnie od razu dostanie miejsce w podstawowym składzie. Nie. Każdy musi solidnie zapracować na to, by znaleźć się na boisku.
Ale to niestety nie zawsze było w Legii regułą, bo bywały takie sytuacje, że piłkarze przetrenowali cały okres przygotowawczy, a ktoś przychodził tydzień przed pierwszym meczem i od razu wskakiwał do składu. Widziałem, jak reaguje na to szatnia i to była normalna reakcja. Jak idziesz do kawiarni i chcesz wbić się w kolejkę, to ludzie też zwrócą ci uwagę, a niektórzy może nawet spuszczą łomot. Musisz stać i cierpliwie czekać po swoją kawę. W piłce jest podobnie, mnóstwo jest takich sytuacji. Ja często wracam do czasów Czerczesowa, który to rozumiał i doskonale potrafił zarządzać grupą. Zresztą dzwonił do mnie teraz po mistrzostwie i prosił, bym przekazał gratulacje i pozdrowienia dla wszystkich kibiców Legii. A więc przekazuję.
Pozostałych pięciu trenerów też dzwoniło?
– Nie wszyscy.
Ricardo Sa Pinto?
– On akurat nie zadzwonił. Nie wiem, może zgubił mój numer. Ale już tak poważnie, to z pozostałymi mam kontakt. Bliższy, jak z Jackiem Magierą, który w ostatnich dniach pojawił się nawet w klubie, by mi osobiście pogratulować. I dalszy, jak z Deanem Klafuriciem, Romeo Jozakiem i nawet Besnikiem Hasim, którzy mi też gratulowali.
Z Sa Pinto nie ma pan kontaktu?
– Nie. Z nim miałem trochę inny układ, ale broń Boże nie mam o to do niego pretensji, bo zawsze jako asystent dostosowywałem się do tego, czego oczekiwał ode mnie pierwszy trener. I tak też było w tym przypadku. I choć byłem wtedy bardziej z boku niż u innych, to też mogłem podglądać Legię Sa Pinty, który też był dobrym trenerem i ja też z tego korzystałem. A on miał pełne prawo do tego, by korzystać ze mnie według własnego uznania. Tyle, ile chciał.
A nie było wtedy obaw, że będąc jednak bardziej z boku, Sa Pinto mógł pana całkowicie wypchnąć z Legii?
– Nie. Kiedy Sa Pinto przychodził do Legii, sprawa została postawiona jasno, że coś takiego nie wchodzi w grę. Po pierwsze: ja już coś w tym klubie znaczyłem. Po drugie: wszyscy tutaj doskonale wiedzieli o mojej lojalności wobec poprzedników, z którymi pracowałem. Jeżeli miałbym odejść, to tylko z powodu braku tej lojalności. Albo w sytuacji, gdyby Sa Pinto był w Legii do dzisiaj. Wtedy pewnie sam rozglądałbym się za inną pracą, bo akurat wszystko złożyło się z tym, że udało mi się w tym czasie zdobyć licencję UEFA Pro. Kiedy ukończyłem ten kurs, wiedziałem, że to jest moment, by ruszyć własną drogą. By przestać być asystentem i zacząć pracować na własny rachunek.
Czyli trener Sa Pinto nie kręcił nosem, że był pan w jego sztabie?
– Nie, w ogóle. Nasze relacje były bardzo w porządku. Może nie było między nami jakiejś wielkiej współpracy, nie byłem szczególnie przez niego wykorzystywany do pomocy, ale takie było jego pełne prawo jako pierwszego trenera i ja to rozumiałem.
Poza tym zawsze staram się postawić w sytuacji drugiego człowieka. Wtedy też sobie pomyślałem, że jakbym sam miał ruszyć w świat. Zacząć pracę np. w Mołdawii, to też mógłbym dostać asystentów, którzy już tam wcześniej pracowali. I byłoby to dla mnie zrozumiałe. Tak samo, jak to, że są trenerzy, którzy chcą otoczyć się tylko bliskimi ludźmi, pracować w taki sposób. Ja bym na pewno tak nie chciał. Korzystałbym z ludzi z zewnątrz. Tak samo, jak korzystali w Legii Czerczesow, Hasi, Klafurić czy Jozak. Każdy z nich widział w tym jakąś wartość dodaną. Ale można też podchodzić do tego inaczej. I ja tego nie neguję, bo to kwestia indywidualnego podejścia.
A nie patrzyło się wtedy panu z boku na to z trudem, jak trener Sa Pinto odsuwał od zespołu Arkadiusza Malarza, a więc podstawowego bramkarza, jak o Krzysztofie Mączyńskim mówił, że to przebieraniec? Nie próbował pan jakoś zareagować?
– Rolą asystenta nie jest reagować w takich sytuacjach, tylko wspierać pierwszego trenera. Ewentualnie z nim rozmawiać, podejmować dyskusję na argumenty. Tutaj akurat tych rozmów nie było. To były suwerenne decyzje Sa Pinto. I choć teraz nie mamy kontaktu, to wiem, że nigdy nie zrobiłem mu żadnej krzywdy. Pomogłem mu tyle, ile mogłem, ile on ode mnie chciał. Nigdy nie pozwoliłem żadnemu zawodnikowi, by narzekał na trenera. A kilku takich na pewno by się wtedy znalazło. Byłem fair w stosunku do piłkarzy, ale też do sztabu. Bo już wtedy wiedziałem, że chcę być pierwszym trenerem, który też będzie chciał mieć swoich asystentów. Nie takich, którzy myślą inaczej. Tylko takich, którzy są dla mnie wsparciem, w trudnych sytuacjach stoją zawsze po mojej stronie.
Postrzega pan jako sukces, że zawodnicy, których Sa Pinto u siebie nie chciał, w pana drużynie byli liderami? Chodzi choćby o napastników – Jose Kante i Jarosława Niezgodę, ale też np. o Domagoja Antolicia, który w tej chwili jest jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym pomocnikiem w ekstraklasie. Czy to także zasługa pracy w sferze mentalnej?
– Nie mam w szatni zawodnika, który bałby się być sobą. Jeśli chodzi o sferę mentalną, to każdy ma swobodę wykazania się, każdy wie, że jeśli zasłuży i to udowodni ciężką pracą, to ja mu odpłacę miejscem na boisku.
Na konferencji po meczu z Cracovią powiedział pan, że pewnych rzeczy nie można było w Legii zrobić szybciej.
– Ta drużyna i tak nadspodziewanie szybko zaczęła świetnie funkcjonować. To wręcz graniczy z jakimś rekordem, bo 31 sierpnia, gdy zamknęło się okno transferowe, mieliśmy taki zespół, do jakiego dążyliśmy. Można powiedzieć, że od 1 września zaczęliśmy pracę na 100 procent, a już w październiku kibice żądali mojego odejścia.
Na szczęście drużyna zaczęła wtedy świetnie funkcjonować. Szybciej się nie dało. Tak uważam.
Zimą trener podkreślał, że najgorsze, co wtedy mogło spotkać drużynę, to odejście kilku podstawowych zawodników. Jak to wygląda teraz? Czy obawy są podobne? Czy może trener liczy się z tym, że kilku graczy może opuścić Łazienkowską, jest na to gotowy?
– Bardzo liczę na to, że tak się nie stanie i w sumie jestem o to spokojny. Oczywiście jestem też realistą. Wiem, że mamy w zespole np. Michała Karbownika i jeśli klubu trafi oferta z dużą kwotą transferową, taka z gatunku nie do odrzucenia, to trzeba będzie się z tym pogodzić. Ale i tak liczę teraz na to, że ten skład się nie zmieni. Że ci, którzy tworzyli trzon zespołu i prowadzili go do sukcesów oraz odgrywali ważną rolę, pozostaną nadal w klubie. Na pewno bardzo mi na tym zależy.
Były rozmowy z prezesem Mioduskim, by nie sprzedawać Karbownika od razu, tylko np. najwcześniej po eliminacjach do europejskich pucharów?
– Takie rozmowy nie mają sensu, bo jeśli na stole pojawi się 10 milionów euro, to Karbo będzie spakowany poprzedniego dnia. To oczywiste. Tak jasny temat, że nie ma w nim żadnego pola do dyskusji. Że wystarczy milczenie – jedno spojrzenie i wszystko dla wszystkich jest jasne.
Karbownik piłkarsko jest już gotowy na wyjazd?
– Uważam, że gdyby został z nami jeszcze jeden sezon, byłoby to optymalne dla jego rozwoju. Potwierdziłoby wszystko, co już o nim wiemy, ale także sprawiło, że zrobiłby jeszcze jeden krok do przodu. Po takim sezonie byłby lepiej przygotowany do tego, by podołać za granicą. Bo pewno nie chciałbym, żeby to skończyło się tak, że zmieni klub i w nim nie będzie grał. Będzie musiał czekać na szansę.
Zresztą tutaj można wspomnieć o moim drugim klubie po Legii, jakim jest Partizan Belgrad. Tam często sytuacja podobna jest do tej w Warszawie. Partizan ostatnio sprzedał za 10 milionów euro do Monako piłkarza z rocznika 2001. A to Monako kupiło go tylko po to, by go od razu wypożyczyć.
Bo są takie kluby, które kupują piłkarzy za niewyobrażalne dla nas pieniądze i od razu puszczają ich dalej, czekają na nich jeszcze rok czy dwa. No i fajnie, gdyby tak było z Karbo. Problem w tym, że my nie jesteśmy w stanie tutaj nic przewidzieć. Na pewno jeśli chodzi o mnie, to Michał jest moim piłkarskim dzieckkiem. I gdyby to zależało tylko ode mnie, to ja bym go w życiu nie sprzedał. Ale realia są, jakie są.
Kto w Legii może być takim kolejnym pańskim dzieckiem, pójść drogą Karbownika?
– Zobaczymy. Wśród młodych piłkarzy eksplozja talentu często następuje bardzo szybko. Na pewno teraz kimś takim wydaje się Rossi, czyli Maciej Rosołek, który też jest moim dzieckiem. A szczególnie po meczu z Lechem. Rossi rozwija się zgodnie z planem i bardzo liczę na to, że w przyszłym sezonie będzie odgrywał większą rolę w zespole. Częściej pojawiał się na boisku, co będzie z korzyścią dla wszystkich. Czyli i dla niego, i dla Legii.
Legia potrzebuje gwiazd, mocnych nazwisk czy jednak kolejnych piłkarzy, którzy wpasują się w tę drużynę?
– Nie miałbym nic przeciwko temu, byśmy zatrudnili Roberta Lewandowskiego. Z prawdziwymi gwiazdami łatwo jest sobie poradzić – one chcą wygrywać i osiągać sukcesy. Zwykle prezentują określony poziom i są przykładem dla innych, jak należy pracować i jak grać. Bo gwiazda zawsze dopasuje się do zespołu, a zespół do gwiazdy. Gorzej jest z tymi, których wy często uważacie za gwiazdy, a oni z gwiazdami mają niewiele wspólnego.
Ale by zatrudniać takich piłkarzy – gwiazdy, kluczowa jest sytuacja finansowa. Bo tacy zawodnicy – mający określoną renomę i mocne nazwiska – kosztują sporo. Dlatego w naszym przypadku lepiej być realistą. Twardo stąpać po ziemi i przede wszystkim nie robić z naszych piłkarzy gwiazd. Niech to drużyna będzie gwiazdą, bo jeden piłkarz nigdy nie zdobędzie mistrzostwa. W żadnym klubie.
Przeczytaj też:
Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a
Sport.pl Live .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS