Jeżeli nawet Alain Delon umarł, to znaczy, że jednak wszyscy umrzemy. Bo w końcu Delon wyglądał jak bóg, był młody jak bóg, piękny jak bóg, a jego starzenie się i zamienianie w schorowanego i bezradnego mężczyznę wyglądało wyłącznie na występ aktorski i gruby żart sprawiony ludzkości, która uwierzyła, że za pomocą medycyny, chirurgii plastycznej i zdrowego odżywiania pokona prawa natury. Zbyt często mówi się o zmarłych “wydawało się, że jest nieśmiertelny”, ale w przypadku Delona było to zasadne. Gdy ogląda się jego filmy z lat 60. i 70., to nie sposób pomyśleć, że ten ideał piękna mógłby odejść z ziemskiego padołu. A jeśli miałby umrzeć – choć na ekranie umierał wyjątkowo często – to nie pójdzie do ziemi, ani nie zamieni się w proch w urnie, ale wniebowstąpi i odleci od nas na chmurze. Najpodlejsza śmierć, jaka spotkała postać przez niego graną to koniec “Trzech ludzi do zabicia”, gdy jeden z zabójców prosi Delona na ulicy o ogień, a potem łapie go za ręce, a drugi podchodzi, wkłada mu lufę pistoletu do ust i strzela. Został też zgilotynowany w finale “Dwóch ludzi z miasta”: przygotowania do egzekucji, obcinanie nożyczkami kołnierzyka koszuli skazańca, by nie przeszkodziła ostrzu gilotyny, podawanie mu kieliszka alkoholu i papierosa, jako ostatniego namaszczenia – oglądałem tę scenę, jakbym zapomniał, że to aktor gra skazańca, a nie Delon jest skazańcem. Haniebne było nie to, że grany przez Delona przestępca, który chciał się ustatkować, został zaszczuty przez obsesyjnego gliniarza, ale że ktoś się ośmielił gilotynować ludzkie piękno. Sam Delon nielegalnie kolekcjonował broń, policja nie tak dawno temu znalazła w jego posiadłości 72 sztuki niezarejestrowanych spluw i prywatną strzelnicę – być może granie gliniarzy i bandytów rzuciło mu się na psychikę, być może przestał odróżniać siebie rzeczywistego od kreacji.
Był pewnie nie najlepszym, ale najpiękniejszym Ripleyem we “W pełnym słońcu”, pierwszej ekranizacji powieści Patricii Highsmith. W zasadzie nie ma znaczenia, czy “Utalentowany pan Ripley” z Mattem Damonem jest lepszy, czy nie, tak jak nie ma znaczenia, czy najnowszy “Ripley” z Andrew Scottem jest bardziej wyrafinowany, ponieważ Ripleyem jest po wsze czasy Delon. Tam widać, że idealne piękno człowieka doskonale może się połączyć z najwyższej klasy podłością i chciwością. We “W pełnym słońcu” wszystko wokół Delona było piękne, jakby swą bezczelną urodą obdarzał każdy element świata; nawet zabójstwo w chorobliwy sposób było tam ładne. “Miłość Swanna” według Prousta nudzi jak przeterminowana bombonierka, gdzie stara czekolada pokryła się białym nalotem i straciła uwodzący smak, a jednak jego postać barona Charlusa, zdesperowanego łowcy młodych kochanków, wryła mi się w pamięć aż do jądra hipokampu – są filmy, które warto pamiętać wyłącznie dla genialnych epizodów.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS