A A+ A++

Groźba, wbrew nadziejom autora, została przyjęta przez świat wzruszeniem ramion. Przecież gdyby Rosja dokonała ataku jądrowego, to uderzenie odwetowe zmiotłoby naród rosyjski z powierzchni Ziemi. Zachód dysponuje ogromnym arsenałem jądrowym, nawet liczniejszym i groźniejszym niż Rosja, a doktryna obronna USA przewiduje dokonanie nuklearnego ataku odwetowego już w momencie powzięcia wiedzy o tym, że w kierunku terytorium USA zostały wystrzelone rakiety z głowicami atomowymi, nawet bez czekania aż te rakiety spadną na Amerykę, lub któregoś z jej sojuszników.

Dokonanie takiego uderzenia odwetowego spowodowałoby na pewno różnego rodzaju problemy dla Zachodu, ale dla Rosji oznaczałoby koniec istnienia państwa i fizyczną eliminację całego narodu. Po co więc Rosji groźby Ławrowa, skoro wiadomo, że na ich spełnieniu najbardziej straciłaby właśnie Rosja?

W powszechnym mniemaniu ta wypowiedź rosyjskiego ministra spraw zagranicznych jest de facto wyrazem słabości Rosji. Wojna na Ukrainie to tak naprawdę wojna Rosji z Zachodem, w skład którego trzeba już zaliczać Ukrainę, jako jego część. Ukraina jest dodatkowo polem bitwy i ponosi największe koszty, ale jest oczywiste, że pod względem politycznym, ekonomicznym, prestiżowym i strategicznym to wojna pomiędzy Rosją, a Zachodem. Zresztą pod względem militarnym również, bo przecież Ukraińcy walczą dzięki użyciu zachodniej broni, amunicji i sprzętu, oraz – co niezwykle ważne – zachodnich danych wywiadowczych, dostarczanych na bieżąco i obficie.

Jeżeli zatem Ławrow wypowiada patetyczne, ale w rzeczywistości nic nie znaczące groźby, to znaczy, że nie ma już żadnych realnych gróźb, którymi mógłby nastraszyć Europę i Amerykę. Skoro Rosja sama, nieprzymuszona, odcina Europie dostawy gazu, to przecież sama pozbawia się możliwości szantażowania odcięciem tych dostaw. Co więc Rosji pozostaje w arsenale środków politycznych? Jeżeli w tym momencie Ławrow posuwa się do takiej ostateczności jak nierealna groźba wojny nuklearnej, to widocznie nie dysponuje już niczym innym, pozbył się wszystkich kart.

Siergiej Ławrow używając szantażu atomowego niechcący zdradził się ze swoją słabością. Tak naprawdę Rosja przegrała wojnę na Ukrainie i wbrew swojej woli przyznała się do tego publicznie. Militarnie Rosja może jeszcze długo grzęznąć na wschodzie Ukrainy, wikłać się w skazane na niepowodzenie potyczki z ukraińską armią wspomaganą przez Zachód i dorzucać na front kolejne tysiące żołnierzy tylko po to, żeby po tygodniach, albo miesiącach starań zdobyć jakieś mniejsze czy większe miasto i udawać, że to wielki sukces. Jednak strategicznie, politycznie, prestiżowo i ekonomicznie wyczerpała swoje możliwości.

Dotychczasowych strat w tych dziedzinach nie da się łatwo odrobić. Tym bardziej, że zachodnie sankcje, dopóki będą obowiązywały, dopóty będą zamykały Rosji widoki na wyjście z impasu. Wojsko też nie wyszkoli w krótkim czasie tylu oficerów w randze pułkownika i generała, ilu Rosjanie stracili ostatnio na froncie. Oczywiście, Rosja pozostanie mocarstwem atomowym i z tego powodu nadal trzeba będzie się z nią liczyć, ale pod każdym innym względem będzie – jak to powiedział prezydent Biden – „światowym pariasem.” Na naszych oczach Rosja popada w niemoc i usuwa się z pierwszego planu wydarzeń na scenie międzynarodowej. Tworzy się jakaś nowa hierarchia państw, która będzie obowiązywała przez lata, a może dekady. Już bez Rosji w roli pierwszych skrzypiec, z tymi samymi graczami co dawniej, ale w nowej konfiguracji.

Jak będzie wyglądał świat po wojnie?

To, co się dzieje na Ukrainie, jest tragedią Ukrainy i tak musi być postrzegane przez każdego uczciwego człowieka, ale dla państw Zachodu jest korzystne. Brzmi to cynicznie i strasznie, ale polityczny rachunek zysków i strat jest bezwzględny.

Główny przeciwnik polityczno-militarny Zachodu, czyli Rosja, jest stopniowo, tydzień po tygodniu, rozbijany i unieszkodliwiany rękami Ukraińców. A przecież dla Polski, USA, Holandii i wielu innych krajów Rosja była podstawowym zagrożeniem. Teraz traci ludzi i sprzęt, jest „rozbrajana” przez Ukrainę. Traci też tysiące żołnierzy, w tym wielu oficerów. To są straty niemożliwe do odrobienia w ciągu 10-15 lat. Utrata co najmniej siedmiu generałów oznacza konieczność szkolenia i zdobywania doświadczenia przez ich następców w ciągu dekad. Sprzętu straconego na tej wojnie Rosjanie nie odtworzą, bo nie będą mieli na to pieniędzy. Z punktu widzenia Zachodu to wymarzona sytuacja.

To wszystko odbywa się prawie bezkosztowo dla Zachodu. Główne koszty tej wojny, czyli wzrostu pozycji politycznej Zachodu, ponosi Ukraina, bo to ona straciła już tysiące ludzi, ma zburzone miasta. Natomiast Polska, Francja albo USA nie straciły w tej wojnie ani jednego człowieka, nie mają zburzonego ani jednego miasta, a ich pozycja względem Rosji rośnie.

„Prawie” bezkosztowo, bo niewątpliwym kosztem dla państw Zachodu są pieniądze przeznaczone na pomoc dla Kijowa. Ukraina otrzymała ok. miliarda euro z Europy, a z USA już nawet miliardy dolarów. Dodatkowo, w kwietniu prezydent Joe Biden zwrócił się do Kongresu o przyznanie kolejnych 33 mld dolarów na pomoc Ukrainie, z czego ponad 20 mld dol. zostanie przeznaczone na pomoc wojskową, 8,5 mld dol. na gospodarkę, a kolejne 3 mld dol. na pomoc humanitarną.

To prawda, pieniądze są oczywistym i łatwo policzalnym kosztem, ale pieniędzy akurat Zachód ma w bród. Wydatki Zachodu na finansowanie wojny na Ukrainie to nadal drobny ułamek wydatków poniesionych na walkę z Covid-19, dla budżetów państw europejskich ledwie zauważalny. Dla USA, które znowu biorą na siebie główny ciężar odpowiedzialności, dużo wyższy. Na pytanie o to czy warto go ponosić odpowiedź dał sam prezydent Biden: „pomoc dla tego kraju jest droga, ale ma fundamentalne znaczenie, ponieważ ugięcie się wobec rosyjskiej agresji byłoby bardziej kosztowne”.

Można też stwierdzić, że Zachód – głównie UK i USA – powinien wliczyć do kosztów cenę tysięcy sztuk broni wysłanej na Ukrainę. Jeszcze przed wybuchem wojny Waszyngton i Londyn dostarczyły do Kijowa tysiące wyrzutni Javelin, Stinger i NLAW, a Polska wyrzutnie GROM i Piorun. Do tego dochodzą drony i ciężka broń, a także amunicja, kamizelki kuloodporne, hełmy i wszystko, co niezbędne do obrony przed rosyjską inwazją.

Swoją specyfikę ma pomoc państw środkowoeuropejskich. Polska, Czechy i Niemcy wysłały do Kijowa m.in. stary sprzęt, pamiętający jeszcze czasy radzieckie, który zalegał w jednostkach wojskowych od dziesięcioleci i pochłaniał koszty utrzymania, a jego kompatybilność ze sprzętem NATO bywała problematyczna. Dla Ukrainy ten sprzęt ma dużo większą wartość nie tylko ze względu na sytuację wojenną, ale i na swojskość sowieckich technologii. Dla członków NATO to niewielki koszt.

Wymieniane przez wielu większe wydatki na ropę i gaz są kosztem dla Europy, ale zyskiem dla USA, bo Ameryka jest eksporterem netto zarówno ropy naftowej jak i gazu. Oczywiście, amerykańscy obywatele na pewno patrzą na to inaczej, bo miliony zwykłych ludzi widzą tylko tyle, że na stacji benzynowej licznik paliwa wskazuje więcej dolarów niż kilka miesięcy temu i pewnie nie obchodzi ich, że te dolary zostają w kraju, bo trafiają do amerykańskich koncernów i ich akcjonariuszy. Jednak ze strategicznego punktu widzenia to tylko przekładanie pieniędzy z jednej do drugiej przegródki amerykańskiego portfela albo z kieszeni Europejczyków do kieszeni amerykańskich – czyli sojuszniczych – koncernów.

Część tych opłat trafia oczywiście do dostawców spoza Zachodu, czyli głównie na Bliski Wschód i w mniejszości do Afryki i Ameryki Łacińskiej, która z roku na rok staje się coraz większym eksporterem ropy naftowej i gazu. Te regiony świata stoją na marginesie głównego nurtu zdarzeń globalnej rozgrywki strategicznej, nie są zaangażowane ani pro- ani antyzachodnio, więc dla zmian w światowej hierarchii państw nie ma to większego znaczenia. Niektóre kraje, jak Arabia Saudyjska lub Kolumbia, to wręcz sojusznicy Zachodu. Kolumbia niedawno ogłosiła wzrost wydobycia ropy, po to by zapobiec światowym podwyżkom cen. Dlaczego? Kolumbia jest tradycyjnym sojusznikiem USA i nie chce, żeby Rosja odniosła korzyści ze zmian na rynku ropy.

W Niemczech, które – obok Polski i Austrii – należą do najbardziej uzależnionych od rosyjskich dostaw surowców energetycznych ocenia się, że podwyżki cen ropy i gazu mogą kosztować niemiecką gospodarkę od 0,5 do 2,5 proc. niemieckiego PKB. Przy ogólnie bardzo dobrej kondycji gospodarczej Niemiec oznacza to, że rok po inwazji Rosji na Ukrainę Niemcy nie będą dużo bogatsi niż byli przed tą wojną, tylko trochę bogatsi. I niech ten przykład zostanie ilustracją tego, jakie znaczenie gospodarcze ma ta wojna dla wysoko rozwiniętego Zachodu.

Pojawiające się raz na jakiś czas plotki, że Rosja na wojnie zarabia, albo że od wybuchu wojny dostała od Europy więcej pieniędzy niż Ukraina, są nieprawdziwe, a ich źródłem jest zapewne wypowiedź unijnego komisarza spraw zagranicznych Joseppa Borrella, który 6 kwietnia powiedział: – Od początku wojny Rosja otrzymała od Unii Europejskiej 35 mld euro w opłatach za energię. W tym czasie do Ukrainy popłynął ledwie 1 mld euro pomocy.

Borrell ma swoje powody, dla których teraz próbuje być adwokatem Ukrainy i najbardziej zagorzałym krytykiem Rosji. To on rok temu, pomimo ostrzeżeń, pojechał do Moskwy z nieprzygotowaną wizytą, którą Ławrow wykorzystał jako pokaz swojej bezczelności i gróźb, i która stała się symbolem uległości Unii Europejskiej i osobiście oniemiałego Borrella stojącego obok Ławrowa agresywnie i z pogarda wypowiadającego się o Europie.

Teraz Borrell próbuje zatrzeć to wrażenie i kreuje się na sumienie Europy posuwając się do nieuprawnionych uproszczeń, które tylko wprowadzają zamęt. W rzeczywistości pomoc dla Ukrainy była wyższa, bo Borell policzył wyłącznie gotówkę, a nie wliczył kosztów broni i amunicji. Zaś astronomiczna suma 35 mld euro dla Rosji to nie pieniądze dane w prezencie, tylko suma obrotu w sprzedaży ropy, węgla i gazu, bez uwzględnienia kosztów wydobycia i przesyłu, które stanowią zdecydowaną większość tej kwoty. W dodatku nieszczęśliwie dobrane daty pomijają fakt, że największe dostawy broni Ukraina otrzymała od Europy jeszcze zanim wojna wybuchła, w styczniu i lutym, nie wspominając o tym, że za otrzymane euro Rosja nie może niemal niczego kupić za granicą, bo sankcje wyrzuciły ją z międzynarodowego systemu bankowego, a w dodatku jest objęta embargiem na zakup niemal wszystkiego, co chciałaby kupić.

Nie, Rosja nie zyskuje ekonomicznie na tej wojnie.

Najważniejszy w tym wszystkim jest właśnie fakt, że dla Rosji koszt prowadzenia tej wojny stał się już teraz potwornym ciężarem, a dla Zachodu, nawet jeśli chodzi o wysokie kwoty, jest nieomal niczym. Rosja okazała się słaba, a Zachód tak bogaty i dobrze zorganizowany, że po prostu może sobie pozwolić z łatwością na poniesienie kosztów tej największej strategiczno-politycznej operacji międzynarodowej naszych czasów.

Babcia odzyskuje wigor

W listopadzie 2014 roku papież Franciszek wystąpił przed Parlamentem Europejskim i uraczył europosłów taką oto analizą stanu Europy: „Europa jest jak babcia. Bezpłodna, nietętniąca już życiem”.

W roku 2022 widzimy, że wzrost znaczenia Zachodu, w tym Europy jest nie tylko względny, czyli polega nie tylko na obniżeniu pozycji Rosji. Zachód po 24 lutego poprawił też swoje funkcjonowanie.

Podstawowym problemem dla pozycji Zachodu na świecie, a jednocześnie największa nadzieją dla jego przeciwników: Rosji i Chin, był brak jedności. Różnice pomiędzy Europą, a Ameryką oraz różnice wewnątrz Europy powodowały, że potencjał Zachodu nie był wykorzystywany.

Stany Zjednoczone i Kanada z jednej strony, a z drugiej Unia Europejska, która przecież nie jest jednym państwem, tylko czymś w rodzaju konfederacji wielu państw, w dodatku rozgadanych i poróżnionych o szczegóły, która wyglądała na chorą, szczególnie po Brexicie – tak przedstawiał się Zachód jeszcze w ubiegłym roku.

Rosja wykorzystywała różnice pomiędzy Europą i Ameryką oraz wewnątrz Europy, starała się je powiększać, wyłuskiwać z grona UE poszczególnych jej członków albo formalnie, tak jak Wielką Brytanię, albo de facto w konkretnych sprawach, jak np. Niemcy w sprawie Nordstream. 22 lata władzy Putina to 22 lata wbijania klina pomiędzy państwa zachodnie, by wygrywać na ich rozbiciu i na ich rozmiękczaniu. I w chwili najważniejszej próby, w momencie, do którego przygotowywał się przez cały ten czas, okazało się, że te wszystkie jego starania spełzły na niczym. Zachód okazał się zjednoczony i zdecydowany.

Właściwie nic się na Zachodzie nie zmieniło w tym czasie oprócz tych dwóch rzeczy: determinacji i zjednoczenia. Nie zmieniła się ani sytuacja gospodarcza, ani na scenie politycznej nie pojawili się nowi przywódcy wywracający do góry nogami dotychczasowy porządek, ani nie nastąpił jakiś przełom technologiczny, który by dał do ręki Zachodowi jakąś nową broń. Wystarczyły te dwa czynniki: zjednoczenie i decyzyjność, aby ujawniła się cała potęga Zachodu: polityczna, ekonomiczna i wojskowa i to na skalę wystarczającą, żeby rzucić na kolana Rosję.

Potencjał różnic wewnątrz Unii pozostaje oczywiście tak samo duży. Wojna na Ukrainie wyzerowała, co prawda, różnice pomiędzy państwami członkowskimi w dziedzinie strategicznego znaczenia surowców energetycznych, ale nie zniosła w szeregu innych spraw. Rząd premiera Morawieckiego nadal nie wypełnił zaleceń europejskich trybunałów, a Komisja Europejska nadal nie wypłaciła Polsce środków wstrzymanych ze względu na gwałcenie przez PiS zasad praworządności. Pozostanie też niechęć europejskiej lewicy (a we Francji nawet całej sceny politycznej i znacznej części społeczeństwa) do Ameryki. Ale Unia Europejska okazała się sprawna w sprawach strategicznych.

Babcia z przemówienia papieża nabrała życia. Zachód okazał się zjednoczony, a NATO jest silne. Takie są fakty. Być może na co dzień, w sytuacjach nie wymagających mobilizacji jest w stanie „śmierci klinicznej”, jak to kiedyś ujął prezydent Macron. Ale nie dziś. Europa wątła, niebaczna, rozdwojona w sobie, to już przeszłość. Teraz musi to wziąć pod uwagę każdy, kto będzie dokonywał oceny sił i możliwości poszczególnych państw i sojuszy, w tym główny kandydat do miana światowego supermocarstwa: Chiny.

Gdzie w tym wszystkim Chiny?

Wojna na Ukrainie pokazała, że Chiny jeszcze nie dorosły do roli supermocarstwa. Nie ma w tej chwili ważniejszej na świecie sprawy niż wojna na Ukrainie. A Chiny stoją z boku, nie są w stanie wywrzeć wpływu na żadną z walczących stron. Rola biernego obserwatora nie jest rolą supermocarstw, przecież mocarstwem nazywamy państwo, które jest w stanie wywrzeć wpływ na postępowanie innych państw i robi to, żeby stale podnosić i potwierdzać swoją rolę w świecie. Tymczasem od początku wojny Chiny ograniczają się do komentowania wydarzeń za pomocą niezliczonej ilości komunikatów wydawanych przez pekiński MSZ. Gdyby siłę Chin oceniać wyłącznie na podstawie tych buńczucznych, pełnych złej energii i chorobliwej niechęci do USA komunikatów, to można by mieć wrażenie, że Chiny rządzą światem, a Ameryka potyka się o własne nogi i jest na skraju upadku. Ale wystarczy się od nich odciąć, żeby zauważyć, że Chin w tej sprawie nie ma.

W Chinach zapanowała dezorientacja w związku z wojną. Na początku Pekin w ogóle nie wierzył, że Rosja podjęła pełnoskalową wojnę. Pierwszego dnia wojny rzeczniczka chińskiego MSZ Hua Chunying naśmiewała się z zachodnich dziennikarzy, którzy używali słowa „wojna,” bo według niej Rosja wykonała po prostu operację wojskową mająca zabezpieczyć dobrostan rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy. Widocznie Chińczycy uwierzyli Putinowi, który parę tygodni wcześniej, podczas wizyty w Pekinie, zapewniał prezydenta Xi Jingpinga, że wykona niewielką i krótką, precyzyjną akcję oswobodzicielską.

Pojawia się pytanie: jak można wierzyć Putinowi? Przecież każdy, kto obserwuje wydarzenia na świecie wie, że Putin kłamie, łamie obietnice, ma imperialne zapędy i jest brutalny. W dodatku już wówczas od kilku miesięcy USA i Wielka Brytania alarmowały świat, że Rosja zbiera potężne siły i zmierza do wojny.

Zaskoczenie i zdumienie rozwojem wojny na Ukrainie musiało być wielkie, bowiem kilka dni później chińskie MSZ znienacka wydało oświadczenie, w którym podkreślało rangę zasady suwerenności narodów. W języku dyplomacji oznaczało to odcięcie się od Rosji i stanięcie, przynajmniej werbalnie, po stronie napadniętej Ukrainy. W czasie głosowania w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucji potępiającej rosyjską agresję Chiny wstrzymały się od głosu. Czyli nie przystąpiły do sojuszu z Zachodem, ale i porzuciły swojego sojusznika, Rosję. Rosyjski ambasador przy ONZ musiał samotnie, jako jedyny w Radzie Bezpieczeństwa, głosować przeciwko rezolucji.

Do tego doszły oświadczenia pekińskiego MSZ, wzywające strony wojny do negocjacji pokojowych i zgłoszenie chęci pośrednictwa w tych rozmowach, tak jakby Chiny nie były sojusznikiem Rosji, tylko neutralnym obserwatorem. Potem świat usłyszał kolejne, ale odwrotne w brzmieniu oświadczenie ministra spraw zagranicznych, który stwierdził: „nasza przyjaźń z Rosją jest solidna jak skała,” a potem następne, absurdalnie brzmiące oświadczenie, z którego wynikało, że to Zachód rozpoczął tę wojnę, więc niech Zachód zastanawia się jak ją skończyć. To ostatnie wyglądało jak machnięcie ręką i rzucenie „ja już nic nie rozumiem, róbcie sobie co chcecie!”.

Zaskoczenie, brak rozeznania w sytuacji, chaos, spora doza naiwności, brak umiejętności szybkiego reagowania na zaskakujące wydarzenia, rzucanie się pomiędzy elastycznością a konsekwencją i zamiast szybkiej analizy sytuacji zamykanie się w rutynowych, komunistycznych zaklęciach o złym Zachodzie i agresywnej Ameryce. Właśnie takie Chiny ujrzał świat w chwili najważniejszego od lat przesilenia w stosunkach międzynarodowych. Supermocarstwem jest się nie wtedy, kiedy samemu uważa się za takie, tyko wtedy, kiedy inni cię za takie uważają.

Czy Chiny skorzystają strategicznie na porażce Moskwy?

Pekin sam nie steruje obecnymi wydarzeniami, nie idzie świadomie w określonym kierunku, ale być może zachodnie sankcje wobec Rosji są de facto podaniem jej na talerzu Chinom. Wielu obserwatorów twierdzi, że Rosja – odcięta od wszelkiej współpracy ekonomicznej z Zachodem – pójdzie na kolanach po pomoc do Pekinu. Być może tak będzie, ale po co Chinom upadły sojusznik? Chiny chciały mieć w Rosji ważnego sojusznika w antyamerykańskiej krucjacie. Gdyby Rosja poniosła na Ukrainie porażkę – nie klęskę! – to osłabiłoby ją w stosunku do Chin, być może nawet uzależniłoby ją od Pekinu i to by było dla Chin korzystne, bo miałyby wtedy partnera wciąż silnego, ale jednak słabszego od nich, bardziej podatnego wpływy.

Tylko że w wojnie ukraińskiej szykuje się nie porażka, ale klęska Rosji na wielu płaszczyznach: politycznej, militarnej, prestiżowej i gospodarczej. Długofalowo najważniejsza jest ta ostatnia, bo robi z Rosji światowego outsidera, strukturalnie niezdolnego do uczestnictwa w globalnym wyścigu.

Jeżeli wycieńczenie Rosji potrwa dłużej, to będzie ona dla Chin nie sojusznikiem, tylko uciążliwym żebrakiem, dopraszającym się łaski. Prestiżowo może brzmi to atrakcyjnie dla Pekinu, ale po co Chinom utrzymanek?

Chińczycy przez ostatnich 50 lat nabyli zmianę politycznego DNA, która powoduje, że widzą świat, w tym również politykę, głównie przez pryzmat pieniędzy. Najpierw gospodarka, potem polityka. Albo inaczej: żeby mieć znaczenie polityczne, najpierw trzeba mieć znaczenie ekonomiczne. Dlatego Chiny nie uwiążą sobie kamienia u szyi w postaci konieczności dokładania miliardów dolarów do rachitycznej, rosyjskiej gospodarki, umierającej w męczarniach wynikających z zachodnich sankcji. Tak naprawdę w wyniku wojny na Ukrainie Chiny tracą, bo tracą dotychczas silnego sojusznika.

W stosunku do Zachodu Chiny nie będą już tak odważne, tak pewne siebie, jak dotychczas. Pekin przez lata żył w przeświadczeniu, że poszczególne państwa Zachodu można rozgrywać, traktując je indywidualnie i oplatając każde z nich siecią uzależnień gospodarczych, które powoli, ale konsekwentnie doprowadzą do ich unieszkodliwienia, czyli do wzrostu przywódczej roli Chin w świecie.

Zachód przez wiele lat nie traktował Chin jako przeciwnika. Ale Chiny po cichu właśnie tak traktowały Zachód, a przede wszystkim Amerykę. Jeżeli Chiny tak definiują stosunki pomiędzy Chinami a Zachodem, to również Zachód nie będzie miał innego wyjścia.

Początki takiego myślenia było widać już przed wybuchem wojny, a teraz, kiedy Zachód poczuł wiatr w żaglach, taka zmiana nastawienia do Chin wydaje się bardzo prawdopodobna. A wojna na Ukrainie pokazuje jak się kończy walka z Zachodem. Aż się odechciewa mieć takiego przeciwnika.

Wysoki stopień zintegrowania Zachodu po 24 lutego pokazał, jak błędne były fundamenty chińskiego myślenia o Zachodzie jako strukturze niemrawej, słabej, niezdecydowanej, nie wierzącej w siebie, upadającej, której czas dobiega końca. Zresztą w ogóle od momentu wybuchu wojny nie słychać tych komentatorów, którzy w ostatnich latach powtarzali, że wiek XXI będzie wiekiem Azji.

Chiny będą musiały przewartościować swoje założenia co do swojej przyszłej roli w świecie. Światowa rozgrywka polityczna jak widać nie jest tak łatwa, jak się Chińczykom do tej pory wydawało. Okazuje się właśnie, że wzrost znaczenia Chin, to nie jest po prostu krzywa wznosząca bez końca. Są na tej drodze momenty przyspieszenia, ale i, tak jak teraz, momenty wyhamowania, dezorientacji i potrzeby redefiniowania celów i środków. Kolejny zjazd partii komunistycznej zaplanowany na jesień tego roku już nie będzie się odbywał w triumfalistycznej atmosferze.

Witajcie w nowym, starym świecie

Świat po wojnie ukraińskiej będzie wyglądał tak: Rosja osłabiona, kulejąca, z powyrywanymi zębami. Zachód wzmocniony, bardziej zjednoczony, ożywiony poczuciem siły sprawczej, wyniesiony wyżej w światowej hierarchii jako pośredni zwycięzca wojny, bez zniszczeń, bez strat. Chiny, które bezpośrednio ani nie zyskały ani nie straciły na wojnie, ale w porównaniu z Zachodem, który poszedł do przodu, zostały nieco z tyłu, bez dynamiki, z problematycznym sojusznikiem u boku.

Zachód jako podstawowy punkt odniesienia dla świata, lider polityczny, militarny, gospodarczy, naukowy, prestiżowy etc. – to nie jest nowość dla świata. Nowością jest raczej to, że złudzeniem okazało się przekonanie, że to przeszłość. Otóż jeszcze nie.

Dla Zachodu najlepiej jest, aby ta wojna trwała jak najdłużej. Niech Rosja jak najdłużej będzie wykrwawiana rękami i na koszt Ukraińców, to leży w strategicznym interesie Zachodu. A że giną tysiące ludzi, że codziennie dzieją się niezliczone tragedie? Cynicy w tym miejscu mogą się tylko zaśmiać.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMacron chce związać Ukrainę z UE, ale na razie nie oferuje członkostwa. „To koncepcja warta rozważenia”
Następny artykuł“Żadnej odpowiedzialności”. Europoseł PiS: Parlament Europejski powinien zostać zlikwidowany