Korespondenci Biełsatu dołączyli do tysięcy Ukraińców, głównie kobiet i dzieci, którzy ruszyli do Polski, by uciec przed wojną. Dla wielu z nich oznaczało to pokonanie wielu setek kilometrów i wiele dni niepewności.
Podróże w czasie pokoju to czynność bardzo indywidualna. Samochód daje wolność wyboru. Jedziemy kiedy chcemy. Stajemy, gdzie chcemy. W miarę możliwości możemy: zjeść hot doga na Orlenie czy kanapkę w Maku, napić się kawy w przydrożnym barze lub na stacji benzynowej. Czasem nawet odbijamy w lewo czy prawo, by coś odwiedzić.
Rzeka
Ukraińskie podróżowanie w tych dniach leży na przeciwległym biegunie. Jest to ogromna rzeka tysięcy ludzi – zmęczona, często przerażona, albo straumatyzowana. Przepływająca ze wschodu na zachód, byle dalej od wojny.
Jej dopływy, zaczynające się w Kijowie, Charkowie i innych miastach, zamieniają się w jeden powolny nurt na Ukrainie środkowej. Tradycyjna – najczęściej wybierana trasa na zachód przez Żytomierz – już praktycznie nie istnieje. Ukraińcy zburzyli jeden z mostów, by zapobiec otoczeniu Kijowa przez wrogą armię. Rosjanie dodatkowo bombardują drogę. Z północy Ukrainy i z Kijowa można uciec trasą na południe, przez Winnicę i Chmielnicki. Ukraina jest ogromna, więc by z ostrzeliwanego Charkowa dotrzeć na granicę z Polską, trzeba pokonać ponad 1000 km.
20 litrów na głowę
Wypchane ludźmi i bagażami samochody i autobusy ospale suną w stronę granicy. Jadą w nich głównie kobiety i dzieci. Często informuje o tym kartka “DITY” przylepiona na szybie. Mężczyźni w wieku poborowym i tak nie mogą dojechać dalej. Po drodze mijają opustoszałe stacje benzynowe, których większość już nie sprzedaje paliwa. Na działających ustawiają się długie kolejni. Ludzie tankują po 20 litrów na głowę. Wokół stacji czuć mocz – do jedynej toalety tłoczy się długa kolejka kobiet. Mężczyźni idą w krzaki.
Gdy jednak kończy się paliwo, zaczynają się tragedie.
– Koniec. Nie ma więcej paliwa – ogłasza przez mikrofon śmiertelnie zmęczona młoda blondynka o przedłużanych rzęsach, pracowniczka jednej ze stacji. – Teraz nalewamy tylko armii – informuje zgromadzonych wewnątrz.
Wywołuje to rozpacz tych, którzy zmarnowali co najmniej godzinę w kolejce i muszą odjechać z kwitkiem, o ile im się to w ogóle uda. My mamy dobrze. Jeszcze z Polski zabraliśmy w dwóch baniakach po preparacie przeciwchwastowym 60 litrów paliwa. Dostrzega je w naszym bagażniku jeden z desperatów, któremu zabrakło.
– Sprzedajcie mi 20 litrów – zaczyna błagać. – Dam wam 500 hrywien – nie przestaje, gdy odmawiamy. – To chociaż z 10. Dzieciaki jęczą, zaraz stanę, a Winnicę bombardują – zaczyna niemal płakać. – Dajcie, choć z 5 litrów. Dajcie mi szansę. Grupą jedziemy, nie dogonię ich, dajcie mi szansę – powtarza jak katarynka.
Odmawiamy nieubłaganie, widząc, co się wokół dzieje. Nie bez poczucia winy. Paliwo to teraz rzecz rzadka i każdy dba o siebie.
Przed Chmielnickim zapada zmierzch, a fala samochodów się zatrzymuje. Korek, według mapy Google, ciągnie się przez 30 kilometrów. Pewnie drogę zagradza posterunek. Tylko dlaczego wszystko staje? – zastanawiamy się razem z innymi uciekinierami, którzy wysiedli z samochodów.
Po godzinie stania wyjaśnia się – w przeciwną stronę jedzie ogromny, tajemniczy konwój złożony z cywilnych ciężarówek i autobusów. Co kryją ciężarówki i autobusy, można się domyślić, patrząc na ubranych w mundury kierowców. Autobusy są wypełnione mężczyznami o poważnych i smutnych twarzach. To pewnie rekruci zmierzający dokładnie w odwrotną stronę, niż ta wielka; ludzka rzeka – w stronę frontu i swojego przeznaczenia.
Sztuka musi poczekać
Wszystkie hotele w okolicy są przepełnione uchodźcami, którzy zatrzymali się na odpoczynek. Nam udaje się znaleźć nocleg w Chmielnickim. W kilkunastopiętrowym sowieckim hotelu wszystkie pokoje są zajęte. Wybłagaliśmy miejsce na kanapach na korytarzu. Obok, na jednej z nich, usiłuje zasnąć dziecko. Strasznie kaszle.
– Jest alergikiem – tłumaczy matka. – Dałam mu leki, może przejdzie.
Rano proponuje mi kawę Olga. Okazuje się, że też jest uchodźczynią, ale na razie wewnętrzną. W Kijowie prowadziła szkołę flamenco (przy Chreszczatyku – podkreśla prestiż miejscówki). Jedna z jej uczennic, która zresztą jej towarzyszy, zaproponowała jej schronienie u swojej rodziny na wsi.
– Tu spokojnie. Wprawdzie warunki wiejskie – toaleta na dworze, ale da się żyć, bomby nie spadają. Pracuję tu jako wolontariuszka, bo obsługa hotelu nie daje sobie rady. Przyjeżdżam tutak, żeby zażyć światowego życia – śmieje się.
Olga opowiada mi, że Putin zaczął wojnę, bo jedna z jego wróżek przepowiedziała mu, że potrwa dwa dni. Poczucie humoru, jak widać, jej nie opuszcza.
Powtarza słuchy, że rosyjski prezydent wierzy w ezoterykę i jeździ nawet ze swoim ministrem obrony Siergiejem Szojgu do Tuwy na szamańskie obrzędy. W sumie teoria niczego sobie. To nie pierwszy dyktator, który wierzy, że kierują nim siły nadprzyrodzone.
Do pokoju „etażowych” zachodzi też kobieta z miską barszczu do odgrzania. Przedstawia się jako aktorka teatru dramatycznego w Dnieprze. Ostatni czas spędziła na próbach przedstawienia o Majdanie, które w ramach eksperymentu odegrano przy pomocy lalek.
– Tak nasiąkłam tą atmosferą walki, a tu wojna. Putin chwilowo przerwał mi karierę, ale obowiązkowo wrócę, by grać – zapowiada.
Na swojej stronie jej teatr informuje, że w jego podwojach otwarto punkt wolontariatu dla obrony terytorialnej:
– Pilnie potrzebne karimaty, ciepłe skarpety męskie w rozmiarze 41-44., ciepłe wkładki do butów, lekkie buty męskie w rozmiarze 41-44. Pracujemy codziennie!!!! – głosi wezwanie.
Sztuka musi poczekać.
Rzeka ludzi dopływa wreszcie do granicy. To jednak nie koniec.
“Mamy wojnę”
Granicę przekraczamy w mało dotychczas uczęszczanym przejściu Dołhobyczów-Uhrynów. Przed wojną obsługiwało ono ruch lokalny. Dziś cały dramat zaczyna się aż siedem kilometrów od niego. Na puste pole, na którym przeraźliwie wieje, przyjeżdżają samochody osobowe i autobusy. Co chwilę ”wypluwają” kolejną porcję kobiet z dziećmi, nastolatkami i bagażami. Z rzadka mignie jakiś mężczyzna. Ci w wieku poborowym i tak nie mogą wyjechać, więc co najwyżej podwożą swoje babcie, żony, dziewczyny, córki i synów na granicę, a potem one muszą radzić sobie same. Rzesze uchodźców czekają na żółte autobusy dowożące je dalej.
– Wyjechaliśmy z Kijowa – mówi matka, która na granicę dotarła z nastoletnim synem. – Mieliśmy szczęście. W pociągu, który nas wiózł, były tylko po dwie osoby na miejsce, a planowano nawet wsadzić po 10. Uciekliśmy, bo tam jest niespokojnie nie tylko dla dzieci, ale także dla dorosłych. Chowaliśmy się albo w piwnicy, albo w schronie – w najbliższym metrze. Ale ostatecznie znaleźliśmy sobie bezpieczne miejsce w mieszkaniu i tam przebywaliśmy – opowiada. – Jedziemy na granicę, a potem wszystko zależy od okoliczności.
Chyba większość tu obecnych ma podobnie niesprecyzowane plany.
– Jechaliśmy 20 godzin z Krzywego Rogu, mówi 17-latka. W naszym mieście słychać strzały, zniszczono bazę wojskową. Gdy jechaliśmy, nasz tata zadzwonił i powiedział, że obok nas coś spadło – zestrzelili samolot, czy coś innego. W domu obok mieliśmy schron, przygotowaliśmy go całym podwórkiem. We dnie syreny przeciwlotnicze słychać 3-4 razy. W nocy obowiązkowo co najmniej raz.
I faktycznie już wcześniej słyszeliśmy, że dla tych ze zbombardowanych miast syreny przestają być ostrzeżeniem, a powodują realny strach i potrzebę ucieczki.
19-letnia Iryna wraz z koleżanką uciekły właśnie z niszczonego rosyjskimi pociskami Charkowa. Samo dojechanie do dworca jest tam już wyzwaniem. Dowozem zajmują się najodważniejsi taksówkarze. Dziewczyny podróżowały dobę do Lwowa i stamtąd już przewoźnicy odwieźli je na granicę.
– Część naszych bliskich jest już w Polsce. Są też tacy, którzy zostali tam — opowiadają.
Natykamy się na kolejnego mieszkańca Charkowa – mężczyznę z małą córeczką na ręku. Przez łzy mówi, że bomba zniszczyła mu dom.
– Straciłem całą rodzinę oprócz dziecka, nie mam co dodać – dodaje łamiącym się głosem.
Dziecko tymczasem przyciąga mikrofon i mówi tylko: „mamy wojnę”.
“Tu się urodziłam i tu umrę!”
Zbrodnią wojenną, której dopuszczając się rosyjscy agresorzy, oprócz zabijania cywilów jest także celowe wypędzanie ich z domów. Szczególnie dzieci. Muszą szybko dorosnąć, wyrwane z codziennej rutyny, choć wydają się jeszcze do końca nie rozumieć, co je czeka. Zresztą tego nie wie też znaczna część dorosłych.
Koło przystanku autobusowego stoi namiot, w którym można dostać kubek herbaty i kanapkę. Obok, pod wojskową kuchnią polową płonie ogień i gotuje się „jakiś barszczyk”, jak mówią miejscowi wolontariusze. To mieszkańcy okolicznych wiosek, którzy ruszyli do pomocy, gdy okazało się, że ugór parę kilometrów od granicy nagle stał się punktem przerzutowym dla tysięcy ludzi.
– Ludzie sami się zebrali do kupy, nie mamy żadnej organizacji. Każdy przynosi co może. Teraz na całej Ukrainie jest tak samo – opowiada jeden z pomagających.
Z boku podchodzi starsza już pani z uśmiechem, w którym błyska złoto.
– Sama jestem uciekinierką z Humania, mam 74 lata i chce pomóc ludziom. Piąty dzień tu pracuję dzień i noc, by pomóc, wesprzeć. Mogę dalej pojechać, ale chcę tu zostać. Tu się urodziłam i tu umrę. Zwyciężymy! Sława Ukrainie! – mówi z dumą.
Kolejne dwie wolontariuszki podchodzą, by specjalnie zwrócić się do ludzi z drugiej strony granicy:
– Szanowni Polacy – mówi uroczyście jedna z nich do kamery. – Na nasz kraj napadli okupanci, którzy wygnali z domów ukraińskie dzieci. One stoją tu na granicy. Jako dobroczynna organizacja Wiara-Nadzieja-Miłość bardzo wam dziękujemy za tę szczerą pomoc, jaką ukraińskiemu narodowi daje polski naród. Wszyscy się z nami zjednoczyli w tej wielkiej walce i wielkiej biedzie. Dziękujemy wam!
Tekst: Jakub Biernat. Zdjęcia i współpraca Krzysztof Powideł / belsat.eu
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS