Hsipaw to małe miasteczko położone wśród zielonych wzgórz prowincji Shan, do którego trafiliśmy pewnym listopadowym bladym świtem, po całonocnej jeździe rozklekotanym autobusem z . Droga była tak wyboista, tak na niej podskakiwaliśmy, że przez całą noc praktycznie nie zmrużyliśmy oka, daliśmy się więc od razu namówić jednemu z naganiaczy na przystanku docelowym w Hsipaw, na zakwaterowanie w hotelu, który polecał. Jedyne o czym marzyliśmy w tamtej chwili było łóżko, a przecież w każdym (niemal) hotelu jest łóżko. Na szczęście całkiem nieźle trafiliśmy, bo zarówno łóżka jak i pokoje w okazały się przestronne i czyste, właściciel nie policzył nam nic za te kilka godzin drzemki przed standardową porą check-inu, a do tego z tarasu na dachu, na którym serwowano darmowe śniadania, rozciągał się taki widok.
Przyjechaliśmy tu z jednego powodu- żeby dostać się stąd do Namshan na pace furgonetki i wrócić pieszo do Hsipaw przez zielone gęstymi lasami wzgórza, zatrzymując się po drodze w malutkich wioskach. Niestety, to co słyszeliśmy już wcześniej w Nyaungshwe okazało się prawdą: turystom wciąż nie wolno było zapuszczać się w tamte rejony, a lokalni kierowcy zdawali się przestrzegać zakazu, bo nikt nie chciał nas do Namshan zawieźć.
Aby mieć czas na znalezienie innego rozwiązania (na zorganizowany trekking krótką trasą w okolicach Hsipaw definitywnie nie chcieliśmy iść), postanowiliśmy zostać tu dwa dodatkowe dni, podczas których chcieliśmy podpytać miejscowych o ewentualną trasę trekkingu i zobaczyć lokalne atrakcje. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Wypożyczyliśmy dwa rozklekotane rowery i ruszyliśmy w objazd po miasteczku i okolicy.
Głównymi atrakcjami Hsipaw wymienianymi w przewodnikach są pagody, świątynie i Pałac Shan. Moim zdaniem najciekawsza jest… wytwórnia makaronu ryżowego na obrzeżach miasteczka, gdzie długie makaronowe nitki suszą się na słońcu i wietrze, porozwieszane na drewnianych żerdziach. Warty odwiedzenia jest też ultra kolorowy lokalny bazar, koniecznie trzeba też spróbować pysznych shaków (również z dodatkiem alkoholu), które serwuje Mr. Shake (jakże mogłoby być inaczej).
Nie bylibyśmy jednak sobą, jakbyśmy szybko nie uciekli za miasto. Wiedzieliśmy już gdzie mniej więcej zaczyna się trasa trekkingu, pojechaliśmy więc sprawdzić jej początek. Zawróciliśmy w momencie, gdy… nie wiedzieliśmy w którą z wąskich dróżek powinniśmy skręcić, nie było też kogo się zapytać. No cóż, rozwiążemy ten problem w tak zwanym praniu. A skoro o praniu mowa, to dorzucę tematyczne zdjęcie zrobione podczas tej przejażdzki.
W drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na cmentarz, na którego tyłach trafiliśmy na wysypisko śmieci. Od razu przybiegły do nas pracujące i mieszkające tu (sic!) kobiety, które poleciły nam zostawić tu rowery (droga zaczynała się cora bardziej wić się w górę) i wytłumaczyły jak mamy dojść do wodospadu. Szczerze mówiąc, po tych wszystkich „wodnych wyciekach” hucznie zawanych wodospadami jakie widziałam w Tajlandii, nie spodziewałam się, że tym razem trafimy pod prawdziwego giganta! A nawet pod jego gigantyczny strumień, bo przecież nie mogliśmy nie skorzystać z okazji i nie wskoczyć do orzeźwiającej wody.
A co z naszym trekkingiem? Oczywiście poszliśmy, ale o tym opowiem już w następnym wpisie.
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu?
Artykuł pochodzi z serwisu .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS