Państwo Anna i Marek Sosnowscy przeszło 10 lat temu podjęli się wyjątkowej misji. Otworzyli swój dom i serce na dzieci potrzebujące opieki i miłości. O tym, dlaczego zdecydowali się pomagać maluchom z bagażem trudnych doświadczeń, co czują, kiedy przekazują je w ręce adopcyjnych rodziców i co rodzicielstwo zastępcze zmieniło w nich samych i w ich życiu rozmawiamy podczas wizyty w ich domu w Przemyślu.
O Annie i Marku Sosnowskich można powiedzieć, że są bohaterami współczesnych czasów. Bo czy można zrobić dla bezbronnego, małego człowieka coś piękniejszego, niż otworzyć przed nim szeroko drzwi swojego domu i pokochać jak własne dziecko? Swoich własnych dzieci mają troje: najmłodsza córka jest uczennicą pierwszej klasy liceum, starsze (29 i 30 lat) są już dorosłe i ułożyły sobie życie. Oprócz nastolatki (dwoje dorosłych dzieci poszło już na swoje) w ich domu zastajemy dwie dziewczynki (6 i 9 lat) oraz przecudnego 2-miesięcznego chłopczyka. Czwórka dzieci do zagospodarowania to masa zajęć i spraw do ogarnięcia.
– Czasem bywa ciężko – mówią – ale wspieramy się i dzielimy obowiązkami.
Pan Marek pracuje zawodowo i pomaga żonie przy dzieciach. Pomaga to nieadekwatne słowo, bierze na siebie tyle, ile się da. Jeśli w domu są akurat dwa berbecie i w nocy mocno dokazują, on pełni dyżur przy jednym na dole, żona śpi z drugim na górze, by wzajemnie się nie wybudzały, gdyż opieka nad takimi maluchami przypomina opiekę nad bliźniakami.
Jako do rodziny zastępczej, często trafiają do nich właśnie te najmłodsze dzieci. Pierwsza była czteromiesięczna Nikolka, kolejny kilkudniowy Jacuś. Czas, jaki przebywają w pieczy zastępczej – jak to fachowo określają urzędnicy – nie powinien być za długi. Ideą takiej formy opieki jest bowiem, aby dzieci nie trwały w zawieszeniu zbyt długo i – jeśli sytuacja na to pozwala – wróciły w końcu do biologicznych rodziców albo znalazły nowych, czyli ludzi, którzy zechcą je adoptować. Przez dom państwa Sosnowskich takich dzieci przewinęło się już trzynaścioro. Jedno zostało do teraz – to rezolutna i energiczna 9-latka.
– Wszystkie dzieci traktowaliśmy i traktujemy jak własne – mówi pani Anna.
Dżesi była jak kruszynka. Ważyła 1070 gramów
Razem z mężem najpierw byli rodziną zastępczą pełniącą funkcję pogotowia rodzinnego, w którym schronienie i opiekę znajdowały dzieci z interwencji. W 2015 trafiła do nich Dżesi. Była jak kruszynka. Ważyła zaledwie 1070 g. Choć jej sytuacja prawna była uregulowana, nie znalazł się nikt, kto zechciałby dać jej dom. Dzieci niepełnosprawne, z licznymi deficytami zdrowotnymi, a do takich należała, mają najczęściej mniejsze szanse na szczęśliwy i ciepły dom…
Płatny dostęp do treści
Przeczytałeś tylko fragment tekstu.
Chcesz przeczytać całość i inne artykuły premium?
Nieograniczony dostęp do pełnych tekstów od 19 groszy dziennie!
Masz już wykupiony dostęp? Zaloguj się
Pozostało 62% tekstu do przeczytania.
Wykup dostęp
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS