Zawodową karierę zaczynał w 2007 roku. Początkowo miał pecha – drużyny, do których dołączał, traciły sponsorów, rozpadały się. Z czasem trafił jednak do największych zespołów w peletonie, stając się jednym z najbardziej lubianych i szanowanych pomocników. Bo w pewnym momencie musiał zdecydować – mógł walczyć o triumfy w mniejszych ekipach i na niewielkich wyścigach, albo jeździć na największe z nich, ale po to, by pomagać liderom. Wybrał drugi scenariusz i tym sposobem dobił do tysiąca przejechanych wyścigów, w wielu doprowadzając innych do zwycięstw. To liczba wręcz niesamowita. Dlatego o karierze Michała Gołasia warto pamiętać, pisać i rozmawiać.
Pożegnanie z peletonem
Tak się złożyło, że jego ostatni wyścig był przy okazji tysięcznym w karierze. W dodatku był to Paryż-Roubaix, prawdopodobnie najsłynniejszy – a na pewno najtrudniejszy – z jednodniowych wyścigów na świecie. W tym roku był wyjątkowy, bo po raz pierwszy od dwudziestu lat padało. Kolarze musieli radzić sobie na śliskich brukach, momentami jechali przez ogromne kałuże i cali byli oblepieni błotem. W takich warunkach o samo dojechanie do mety było jeszcze trudniej niż zwykle.
– Tysiąc wyścigów robi ogromne wrażenie. Ten ostatni był w dodatku ikoniczny, wszyscy widzieli, w jakiej kondycji kolarze przyjeżdżali na metę. Zawsze powtarzałem, że żeby dojechać do mety Paryż-Roubaix, trzeba być supermanem. To jest tak bardzo wymagający wyścig, że trzeba mieć bardzo silne nogi i głowę, ale też bardzo dużo szczęścia. Michałowi udało się dojechać do mety, to świetne zakończenie kariery. Lepszego chyba nie mógł sobie wymarzyć – mówi Piotr Wadecki, były kolarz, przez lata selekcjoner reprezentacji Polski.
Sam Michał mówił, że nie czuł aż takiego smutku, jakiego się spodziewał, bo po prostu za dużo się działo, wyścig stawiał kolejne wyzwania, które trzeba było pokonać. Dopiero na torze w Roubaix, gdzie tradycyjnie zorganizowana jest meta, poczuł, że to koniec. Choć, jak sam wspominał, żegnał się już od pewnego czasu – bo fetę miał choćby na mistrzostwach Polski. Zorganizowała ją jego żona, było sporo fanów z jego rodzinnego Torunia. Potem przejechał też ostatnie Tour de Pologne, żegnając się z polskimi kibicami na trasie.
– Podczas tych ostatnich wyścigów człowiek czuje, że coś się kończy. Kolarstwo to duża część mojego życia, więc będzie szkoda. Latami mówiło się, że człowiek zacznie nowe życie, że nie będzie musiał trenować w deszczu i na wietrze, ale nie da się ukryć, że jednak będzie tego brakowało. […] Były dobre momenty w tym sezonie i pojawiła się myśl, ale nie… Jeśli ktoś zna moją sytuację życiową, czyli wie, że mam dwójkę dzieci i żonę, która też ma swoje ambicje, to mnie zrozumie. Inna sprawa, że chciałem kończyć w czasie, kiedy będzie mnie stać jechać w mistrzostwach świata czy w Paryż – Roubaix i wykonać tam swoją pracę. I tak właśnie powinno być – mówił jakiś czas temu Polsatowi Sport.
1000 races ✅
1 awesome career 🏁All the emotions for @golasmichal at the #ParisRoubaix finish line. His final race as a pro 🤝 pic.twitter.com/6SwqBVDAeu
— INEOS Grenadiers (@INEOSGrenadiers) October 3, 2021
Jasne, przyznawał, że będzie mu brakowało adrenaliny i peletonu. Choć możliwe, że całkiem się z nim nie pożegna, ale do tego jeszcze przejdziemy. Niemniej, chce poświęcić więcej czasu rodzinie, odpocząć. Nie żałuje decyzji o zakończeniu kariery. Podjął ją zresztą już dwa lata temu i się nie rozmyślił, a to o czymś świadczy. Ba, po Paryż-Roubaix myśli, że to wszystko nie mogło się potoczyć lepiej.
– Najbardziej z całej kariery zapamiętam właśnie ten ostatni wyścig. Może to sztampowe, ale pierwszy raz od dwudziestu lat na Paryż-Roubaix padał deszcz, przez co mówił o tym cały kolarski świat. Atmosfera ładowała się przez cały tydzień. To był wyścig, który zapamiętają wszyscy kolarze, jacy w nim jechali. Kibice też – opowiada nam. Swoją drogą ledwie tydzień po tym, jak karierę zakończył Gołaś, zrobił to też inny z uznanych w peletonie polskich pomocników – Tomasz Marczyński. Obaj są w dodatku… z tego samego rocznika (84).
– Nie umawialiśmy się na to z Tomkiem, nawet nie rozmawialiśmy. (śmiech) Faktycznie jednak ścigaliśmy się z nim przez całe życie, pierwsze potyczki miały miejsce już w juniorach młodszych. Fajnie wyszło, że kończymy w tym samym momencie. Zamyka się pewien rozdział, robimy to razem. To na pewno miłe – mówi Gołaś.
Początki kariery, czyli na rowerze od mamy
Był już nastolatkiem, gdy zaczął przygodę z rowerem. Jego pierwszy trener, Józef Dąbrowski, wspominał kiedyś, że zauważył go na boisku piłkarskim, a jego uwagę przykuły szybkość i ambicja Michała, którego postanowił wciągnąć do kolarskiego świata. Zrobił to w najprostszy możliwy sposób – zabrał go na wyścig o wojewódzkiej randze, który akurat odbywał się w Starogardzie koło Chełmna. Tyle że zanim Gołaś tam wyruszył pojawił się inny problem – nie miał roweru.
Trener poradził mu, by zabrał damkę od mamy. Michał tak więc zrobił, a tuż przed startem dowiedział się jeszcze, jak ma jechać. Właściwie, biorąc pod uwagę to wszystko, nie miał szans na dobry wynik. A potem dojechał drugi. Niedługo później był już na stałe zawodnikiem UKS Iskry Mała Nieszawka.
– Moje początki? Obecnie widzę je już jak przez mgłę. Jak ktoś mi przypomni konkretną sytuację, to coś pamiętam. Dziś na przykład byłem na pierwszym wyścigu moich dzieci, jechałem z córką. Jak widziałem ją wymęczoną po tylu kilometrach, to przypomniałem sobie swoje pierwsze wyścigi, gdy jeździłem jeszcze na rowerze mojej mamy. Faktycznie wydaje się jednak, że to bardzo odległe czasy.
Nie przypuszczał wtedy, że zrobi taką karierę. Wielokrotnie wspominał, że gdy już zaczął myśleć o tym, że mógłby na kolarstwie zarabiać, to po prostu chciał podpisać jakikolwiek kontrakt. Wielkie triumfy? Gdzie tam, nawet o tym nie rozmyślał. Stał twardo na ziemi, taka postawa od zawsze się go trzymała.
– Znałem swój potencjał, wiedziałem, jaki mam talent – wspomina. – Moje wyniki na tle polskich młodzieżowców czy juniorów były okej, ale z perspektywy światowej nie byłem wielkim talentem. Musiałem walczyć o podpisanie pierwszego kontraktu. Nie ukrywajmy – to była walka o przetrwanie. Może dlatego nie marzyłem o zwycięstwach. Nie miałem warunków, żeby konkurować z najlepszymi na świecie w kategoriach młodzieżowych. Z drugiej strony po kilku latach wielu z nich zniknęło, a ja zacząłem wypływać. Marzenia czy cele stawałem sobie realistyczne i po jakimś czasie wszystko zaczęło się toczyć do przodu. Rozwijałem się.
SPRAWDŹ OFERTĘ ZAKŁADÓW BUKMACHERSKICH W FUKSIARZ.PL!
Pamięta, że największy wpływ na jego karierę miał właśnie pierwszy trener. Dąbrowski zabierał go na kolejne zawody, oferował porady, obserwował karierę swojego młodego podopiecznego. Zaangażował się, podobnie zresztą rodzice Michała. Gdy w klubie było więcej młodych zawodników, często jechali na zawody dwoma samochodami – jeden należał do Dąbrowskiego, drugi do rodziny Gołasia. Michał coraz bardziej wkręcał się wtedy w kolarstwo, choć łatwo na pewno nie było.
– Rodzice bardzo pomagali. Pierwsze wyścigi wyglądały tak, że pakowaliśmy tyle rowerów i tyle dzieciaków do samochodu, ile się zmieściło. Jak wszyscy się nie zmieścili do Golfa trenera, to rodzice brali ze sobą resztę i jechaliśmy na wyścig. Rodzice szybko łyknęli tego bakcyla. Zawodowstwo było gdzieś w odległych marzeniach. W latach 90. nie każdy miał telewizję, żeby oglądać wyścigi zawodowców. Gdy zaczynałem swoją karierę, to przyznam się szczerze, że nie wiedziałem, czym jest Tour de France. Celem było najpierw zostanie zawodowcem, a dopiero później pięcie się po drabinie – wspominał w rozmowie z portalem Dzień Dobry Toruń.
– Gdy wchodziłem do peletonu człowiek eksperymentował sam na sobie, wyciągał wnioski ze swoich błędów, chyba dlatego dłużej trwało, zanim osiągnął szczyt możliwości. Ja jeździłem na zgrupowania do Borowic, jako członek kadry ludowych zespołów sportowych. Do połowy marca śmigałem w śniegu po pas. Współcześni juniorzy w tym czasie latają na Majorkę, ot różnica (śmiech) – mówił z kolei nam.
On sam jako junior trafił wkrótce do większego klubu, a potem zaliczył młodzieżową przygodę we Włoszech. Jeździł tam przez kilka lat. Wkrótce przeszedł na zawodowstwo, obrał jednak dość niecodzienną drogę, rozpoczął bowiem od ekipy zarejestrowanej w Szwecji. Potem trafił nawet do… San Marino. W tym wszystkim miał jednak sporo pecha.
– Unibet faktycznie był zarejestrowany w Szwecji, ale to była belgijska ekipa ze sporą liczbą Holendrów. San Marino to był z kolei epizod. Ta drużyna istniała przez kilka miesięcy, potem wycofali się sponsorzy, nie było pieniędzy i musiałem szukać innego pracodawcy. Te pierwsze lata na pewno nie były łatwe, bo gdzieś przez trzy sezony gdzie bym nie pojechał, to drużyna się rozpadała. Potrzebowałem potem trochę czasu, żeby się „odkopać” i móc komfortowo trenować – mówił.
Wkrótce jednak się udało. Rozpoczęła się wielka – choć w cieniu najlepszych zawodników – kariera Michała Gołasia.
Michał zostaje pomocnikiem
Kluczowe dla jego kariery było w dużej mierze przejście do Vacansoleil-DCM. Holenderska ekipa była już wtedy całkiem rozpoznawalną marką. Michał spędził w niej dwa lata, potwierdzając, że może być wartością dodaną nawet do lepszych zespołów. Zauważono to w Quick-Stepie, do którego dołączył w 2012 roku. To był przełom, trafił w końcu do ekipy, która chciała walczyć o wysokie cele. Wiadomo, nikt nie zakładał tam zwycięstw w Tour de France, ale już na poszczególnych etapach czy w klasycznych jednodniowych wyścigach – jak najbardziej.
Początkowo Gołaś dostawał szanse jazdy na własne konto. Do dziś jednym z najczęściej przypominanych momentów z jego kariery jest Giro d’Italia 2012. Na jednym z etapów zajął wówczas trzecie miejsce, przez chwilę nosił koszulkę dla najlepszego górala. Niespecjalnie lubi jednak wspominać tamten wyścig, bo kojarzy mu się z być może największą niewykorzystaną szansą, jaką miał na rowerze.
– To Giro śni mi się do dziś. Wystarczyło być o jedno miejsce wyżej na kresce i założyłbym różową koszulkę. Sytuacja wyglądała tak, że Miguel Ángel Rubiano Chávez był bezkonkurencyjny, odjechał wszystkim. Drugi na mecie był Adriano Malori. I to on został po naszej walce na finiszu numerem jeden. Gdybym wygrał ten sprint, sytuacja byłaby odwrotna. Jak teraz patrzę na to, ile czynników się tam złożyło… Miałem choćby nieco pecha, bo w końcówce złapałem gumę. Trochę żal. Być wiceliderem a liderem Giro to ogromna różnica. Żałuję tego, że nie udało się założyć tej różowej koszulki – mówi. Niemniej to właśnie wtedy usłyszała o nim duża część kibiców w Polsce. Zresztą w tym samym sezonie odniósł jedno z zaledwie dwóch zawodowych zwycięstw w karierze – został mistrzem Polski.
– Nie spodziewałem się tego sukcesu. To był ten sam tydzień, gdy urodziła się moja pierwsza córka. Głową byłem w innym miejscu. Ale wyścig jakoś tak fajnie się potoczył, że udało się wygrać – mówi dziś. Wydawało się wówczas, że mniejszych lub większych sukcesów będzie miał sporo. A jednak – choć nadal dostawał swoje szanse, osiągnięcia nie przychodziły. W sezonie, w którym tak dobrze mu szło, przeżył też zresztą najgorszy moment w karierze – na igrzyskach w Londynie jechało mu się katastrofalnie, wręcz nie mógł oddychać. Musiał się wycofać, był załamany.
W kolejnych sezonach takie dni mu się nie przytrafiały, ale nie było też zwycięstw czy wysokich miejsc. A gdy tak się dzieje, w końcu trzeba podjąć decyzję – czy chce się walczyć o swoje na mniejszych wyścigach, czy też walczyć za kogoś na tych największych. Michał pamięta, kiedy stanął przed takim wyborem.
– Myślę, że to było w trakcie mojego trzeciego roku pobytu w Quick-Stepie. W mniejszych ekipach oczywiście dostawałem szansę jazdy na własne konto i wyników może było więcej. Pierwsze dwa lata w QS też takie były. Oni tak naprawdę nie do końca wiedzieli, jakim jestem kolarzem i miałem nieco więcej wolnej ręki. W 2014 roku dostałem jednak szansę pojechać Tour de France i miałem jasno określone cele pomocy liderom. To był chyba taki przełomowy moment, gdy zrozumiałem, że chcę jeździć w największych wyścigach, pomagając gwiazdom – mówi.
Pomocnikiem został już na stałe, wkrótce jednym z najbardziej uznanych w peletonie. Często też „kapitanował” ekipom na wyścigach, podejmował więc decyzje, co mają w danej chwili robić i jak jechać. Czy to w Quick-Stepie, czy potem – w Team Sky (i INEOS, gdy zmienił się sponsor). W tej roli spisywał się zresztą doskonale. – Życzyłbym każdemu dyrektorowi sportowemu, by miał w swoim składzie takiego zawodnika. Tym bardziej, gdy nie można używać radia, wtedy taki kolarz w peletonie jest bezcenny. Potrafi ocenić coś na chłodno, nie panikować i rozstrzygnąć w ten sposób wyścig – mówi Piotr Wadecki, który z Gołasiem współpracował wielokrotnie w kadrze.
Pomocników generalnie w peletonie się szanuje, a zwłaszcza, gdy pomagają wygrywać. Gołaś robił to wielokrotnie. Jeździł przecież z wielkimi kolarzami: Markiem Cavendishem, Chrisem Froome’em, Geraintem Thomasem czy wieloma innymi.
– Mark to ikona tego sportu, chyba najbardziej charyzmatyczny kolarz, z jakim jeździłem. Mimo jego górek i dołków, pewnego braku stabilności, wygrywał bardzo dużo. To ładowało atmosferę w drużynie. On też bardzo doceniał tę pracę, jaką wykonywaliśmy. Wciąż jesteśmy w kontakcie, mimo tych lat, jakie upłynęły, nawet ostatnio gratulował mi kariery – mówi Michał.
Dodaje też, że gdyby chciał, pewnie mógłby jeszcze jeździć przez rok czy dwa. Kontrakt zapewne dostałby bez problemu. Ale nie chciał, po prostu. Nie zmienia to faktu, że jako pomocnik szacunek w peletonie i wyrobioną reputację ma wielkie. Mówi o tym zresztą Wadecki i zaznacza, że jest tego jeszcze jeden powód. – Chyba nie ma osoby, która nie lubiłaby „Gołego”. To bardzo dobry kolega, świetna osoba. W każdej ekipie, w której by się pojawił, pewnie mógłby nadal podpisywać kontrakty i zostać tam na jeszcze trochę. Ale losy rzucały go gdzieś dalej, zresztą razem z Michałem Kwiatkowskim.
A właśnie, skoro przy Kwiatkowskim jesteśmy…
Michałów dwóch
Wielu przez lata widziało w Gołasiu głównie „dodatek” do Michała Kwiatkowskiego. To „Kwiato” przecież odnosił sukcesy, a starszy z Michałów dojeżdżał na dalekich pozycjach. – Ojciec mi zawsze wypominał, że jak po weekendzie kupował Przegląd Sportowy i koledzy z pracy patrzyli w wynikach, które miejsce zająłem, to znowu musiał mnie bronić. Albo żona poszła do osiedlowego sklepu, a tam sprzedawca mówi do niej: gdzie ten Kwiatkowski, a gdzie pani mąż! (śmiech) – wspominał w wywiadzie dla Kierunku Tokio w ubiegłym roku sam Gołaś.
Pojawiają się jednak – zresztą dość często – głosy, ze bez „Gołego”, to i Kwiatkowski byłby po prostu gorszym kolarzem. Ku tej teorii skłania się choćby Piotr Wadecki, który obu widywał często w kadrze.
– Chyba nie przesadzę, jak powiem, że Gołaś był taką osobą, która bardzo pomogła Kwiatkowskiemu nie tylko na wyścigach, ale też poza nimi. On był zawsze bardzo poukładany i zorganizowany, po części zaszczepił to też u Kwiatka. Pokazał mu, na czym tak naprawdę polega przygotowywanie się do wyścigów, trening i cała reszta kolarstwa. Kwiatkowski miał olbrzymi talent, a Gołaś dołożył do tego profesjonalizm, zorganizowanie i zmysł taktyczny, jak rozgrywać wyścigi. To połączenie dało bardzo dużo dobrego i obaj osiągali super wyniki.
Ten najważniejszy wynik, to oczywiście wyścig w Ponferradzie w 2014 roku. I tu już naprawdę można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie Gołaś, to mistrzostwa świata dla Kwiatkowskiego by nie było. To jego pomysłem było to, by Polacy zaczęli dyktować tempo w peletonie i gonili tym samym ucieczkę. Widząc, jak rozwija się sytuacja, stwierdził, że lepiej będzie, jeśli będą pracować na swojego lidera. Skonsultował to jeszcze wcześniej z Wadeckim, który plan zaakceptował. A potem? Potem biało-czerwoni rozpoczęli ciężką harówę. Jak się skończyła – każdy wie.
Michał zresztą uważa, że to tamten wyścig zmienił w Polsce postrzeganie roli pomocników. Bo wszyscy kibice, nawet ci niedzielni, mogli zobaczyć, że bez innych Polaków nie byłoby sukcesu Kwiatkowskiego. Nadeszło zrozumienie, wiele osób pojęło, jak to działa w zawodowym kolarstwie. W ekipie jedzie często nawet dziewięciu gości. Ale wygrać etap czy wyścig może tylko jeden, reszta na niego pracuje. Gołaś zaliczał się przez lata do tej reszty, często harując właśnie na Kwiatkowskiego. Swoją drogą, kiedy mówi mu się, że długo był postrzegany jako „dodatek” do swojego imiennika, to wcale się nie obraża. Wręcz przeciwnie – potwierdza.
– „Dodatkiem” do Michała Kwiatkowskiego na pewno byłem, gdy przyszedłem do Quick-Stepu. Wystarczył jednak rok, może dwa i kierownictwo zrozumiało, że tę pracę, jaką wykonywałem dla Michała, mogę też wykonywać dla innych. Było sporo wyścigów, gdy nie jechaliśmy razem. Po przejściu do Sky było już zupełnie inaczej, nasze drogi czasem się przecinały, ale jeździliśmy bardzo różne programy. Niezależnie od Michała pełniłem rolę pomocnika, byłem rzucany na zupełnie różne fronty. Myślę, że wtedy przestałem być tym dodatkiem i dostrzeżono, że w każdych warunkach mogę pomóc chłopakom – mówi.
Z Kwiatkowskim obaj niezmiennie się jednak przyjaźnią. W INEOS w pewnym momencie mówiono, że Gołaś jest wręcz dla niego jak tata, ale Michał (ten starszy) mówi, że od momentu, gdy młodszy z nich sam został ojcem, to już nieaktualne. Kwiatkowski często powtarza z kolei, że wiele jego sukcesów to też zasługa Gołasia i że ten bardzo mu w karierze pomógł. Zresztą nie tylko jemu – Piotr Wadecki wprost powiedział, że i brąz Rafała Majki na igrzyskach to w dużej mierze praca Michała Gołasia.
Polskie kolarstwo po prostu dużo mu zawdzięcza. A kto wie, może w przyszłości będzie jeszcze więcej.
Czas na dyrektora?
Wiadomo, że kolarz, który przez lata jeździł w najlepszych drużynach świata, poznał wielu mistrzów, kilku sam doprowadzał do sukcesów, pomagając im na trasie, ma mnóstwo znajomości z peletonu, zna języki i doskonale rozumie, z czym to kolarstwo się je, bo obserwował zmiany w nim zachodzące przez wiele lat, pewnie w peletonie zostanie. W innej roli, oczywiście, ale zostanie. Piotr Wadecki już jakiś czas temu przyznawał, że widziałby w nim nowego selekcjonera kadry.
– Faktycznie, jak złożyłem rezygnację, to pierwsze nazwisko, które nasuwało mi się do głowy, to był Gołaś. Ma chyba największe doświadczenie ze wszystkich polskich kolarzy jeżdżących w wyścigach World Touru. Gdyby został selekcjonerem zaraz po zakończeniu kariery, byłby to bardzo dobry ruch, bo cały czas „czułby” ten peleton, wiedział, jakie podejmować decyzje – mówił.
Sam Gołaś jednak do tego stanowiska się nie pali.
– Polski Związek Kolarski to akurat trudny temat (śmiech). Selekcjoner to bardziej honorowa funkcja, raptem kilka wyścigów w roku. To nie sposób na życie czy praca. Miło mi to słyszeć, ale myślę, że wolałbym zostać przy zawodowym sporcie. Oczywiście jednak, w polskim związku trzeba włożyć sporo pracy w to, by nie zmarnować tego potencjału, jaki ma nasze kolarstwo. Nadal mamy wielu świetnych zawodników, ale trzeba też szkolić młodzież. Na to przede wszystkim zwróciłbym uwagę – mówi. I dodaje, że zauważa problemy polskiego kolarstwa, bo przecież jako 37-latek powinien już być dawno poza kadrą, wyparty przez młodych. A pewne miejsce w niej miał do samego końca kariery, jechał nawet na ostatnich mistrzostwach świata.
Jego rolą prawdopodobnie nie będzie jednak próba zmiany tego stanu rzeczy, choć doświadczeniem zapewne chętnie się podzieli. Jeśli wszystko pójdzie dobrze zostanie za to… dyrektorem sportowym w INEOS. Na razie trwają rozmowy, jeszcze nic nie podpisano, ale taki scenariusz wydaje się bardzo prawdopodobny, tym bardziej, że ma go w głowie od kilku lat.
– W drugim roku jazdy w Sky Dave Brailsford spytał mnie, jak długo chcę się jeszcze ścigać. Powiedziałem, że pięć czy sześć lat, a on odparł, że kiedy będę chciał przestać, to mam pracę, jeśli chcę zostać. Uznałem, że jeśli ktoś wtedy już doceniał mój potencjalny talent, to może faktycznie dobry kierunek? W ostatnich latach wielu innych osób mówiło, że muszę wykorzystać wiedzą i doświadczenie. Sam zacząłem myśleć o tym coraz częściej – mówił Michał „Przeglądowi Sportowemu”.
Oczywiście, wszystko działałoby początkowo na specyficznych warunkach, bo Gołaś chciałby też spędzić więcej czasu w domu, przynajmniej przez rok lub dwa. Więc początkowo byłby dyrektorem tylko częściowo, potem być może – o ile by się sprawdził – zwiększyłaby się jego rola. Gdyby to jednak nie wypaliło, pewnie pomyśli o zostanie trenerem. Do tego ma też inne zajęcia. Rodzina to jedno, najważniejsze, ale w Toruniu możecie choćby kupić rower w należącym do niego sklepie. Po karierze na pewno nie będzie się nudzić. Tym bardziej, jeśli jego pozostanie w INEOS – z czego pewnie ucieszy się też Michał Kwiatkowski – wypali.
W tym zresztą powinni mu kibicować wszyscy w polskim kolarstwie. – Po pierwsze peleton potrzebuje takich profesjonalistów jak on. Po drugie polskie kolarstwo będzie miało przedstawiciela w takiej roli w wielkim zespole – mówi Wadecki. I faktycznie, Michał nadal byłby ważnym przedstawicielem naszego kolarstwa. A przy okazji sama oferta pokazuje, jak bardzo jest w peletonie ceniony.
To nie może zresztą dziwić. Pracował przecież na to przez dwie dekady.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS