Czytaj też: Tusk wrócił i robi porządki. „Stabilizuje nas w centrum, wyborcy tego chcieli”
TVP, z „Wiadomościami” na czele, bezpardonowo i z obsesyjną wręcz regularnością atakowały Tuska, odkąd wrócił do polskiej polityki. Sięgano po różne absurdalne argumenty. Tego, że ma niemieckie geny, tłumiące te polskie jednak jeszcze nie grano.
„To przecież Niemiec jest!”
Oczywiście, można uważać, że profesor Wysocki nie mówił serio, że nie chodziło mu geny w dosłownym sensie tego słowa. Jakby nie usprawiedliwiać tych słów, w jakim kontekście, by ich nie obsadzać, brzmią okropnie.
Wysockiemu poszło o słowa Tuska: „Pamiętajmy, że powstańcy ginęli po to, abyśmy mogli co roku, kiedy tylko syreny cichną, wracać do normalnego, bezpiecznego życia wolnych ludzi”. Zdaniem pracownika UKSW: „Nie wróciliśmy do wolności. Tę wolność widzieliśmy właśnie w walce. […] On tego nie rozumie. […] A my chcemy mieć to poczucie, że kształtujemy w każdych okolicznościach tego ducha wolności […]. I dzisiaj, kiedy inne są zagrożenia, także musimy pilnować naszej wolności, naszej źrenicy wolności, jak szlachta mówiła, by jej nie stracić […] na rzecz Brukseli”.
Czytaj też: Przeszłość Jacka Kurskiego. Już kiedyś miał tendencje, żeby informację zastępować opinią
Nie ma więc żadnej wątpliwości, że ekspert TVP odmawia Tuskowi prawa do polskości dlatego, że ten inaczej rozumie polską historię. W dodatku porównuje pośrednio walkę powstańców warszawskich z niemieckim okupantem do walki obecnego rządu z Brukselą – co wobec pamięci powstania jest zwyczajnie obraźliwe. Wszystko to nawet bez rozważań o genach brzmi makabrycznie. Misją Telewizji Publicznej powinno być raczej odsiewanie podobnie nieprzemyślanych wypowiedzi, niż ich promowanie – nawet jeśli głoszą je profesorowie.
Trudno jednak oczekiwać tego od obecnej TVP. Nie sposób zliczyć, ile razy widzowie „Wiadomości” zobaczyli w ciągu ostatnich tygodni Tuska mówiącego „für Deutschland”. Występujący w programie publicyści przekonywali, że Tusk decyzji o powrocie do polskiej polityki nie podjął samodzielnie, ale dostał takie zadanie od czynników zewnętrznych, najpewniej Angeli Merkel. Na jej polecenie miał też – według kluczowego programu informacyjnego TVP – utrzymywać pensje Polaków i Polek na niskim poziomie.
Wszystko to układało się w sugestię: Tusk nie jest do końca Polakiem, że to faktycznie polityk niemiecki. Gdy lider PO ubiegał się o drugą kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej – w czym nie poparł go rząd Beaty Szydło – prawicowi liderzy opinii mówili o Tusku jako o „kandydacie niemieckim”.
Tradycja zarzucania Tuskowi niemieckich powiązań i poglądów przez pisowską prawicę sięga już kampanii prezydenckiej w 2005 roku. Wtedy w wywiadzie dla tygodnika „Angora” dzisiejszy prezes TVP Jacek Kurski powiedział: „poważne źródła na Pomorzu mówią, że dziadek Tuska zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu”. Okazało się, że się nie zgłosił, a został przymusem wcielony, a potem walczył w polskich siłach zbrojnych w Wielkiej Brytanii. Za słowa Kurskiego Tuska przepraszał Lech Kaczyński. Dziś za to, co robi TVP, nikt w PiS Tuska nie przeprosi – czasy zmieniły się na gorsze i insynuacje odbierające przeciwnikom politycznym prawo do polskości stały się normą.
Czytaj też: Skiba: „TVP zachowywała się jak najobrzydliwsza szczujnia”
Kto się może nazywać patriotą?
Rządzący obóz i jego medialne zaplecze wysuwają je nie tylko wobec Tuska czy PO. Bliskie PiS media, zwłaszcza te braci Karnowskich, lubią pisać o rządzącej prawicy, posługując się sformułowaniami typu „obóz patriotyczny” czy „obóz niepodległościowy”.
Jest to wyjątkowo bezczelny, głęboko obraźliwy język. Jeśli bowiem PiS, przystawki i ich medialne zaplecze to „obóz patriotyczny”, to kim jest opozycja? Siłą, której można odmówić patriotyzmu, wrogą, a przynajmniej niechętnej polskiej niepodległości. Takie zarzuty to nie polemika, ale próba jej uniemożliwienia.
Demokratyczna debata opiera się na tym, iż jej członkowie wzajemnie uznają swoją prawomocność, nie próbują się wzajemnie skryminalizować, szanują prawo drugiej strony do zajmowania pozycji w sferze publicznej, artykułowania w niej swoich interesów i poglądów.
Rządząca prawica nigdy nie potrafiła się pogodzić z tym, by ktoś mógł artykułować inne pomysły na urządzenie kraju czy inne interesy niż jej własne. Środowisko to zrozumiało też, że przynajmniej wśród części elektoratu najskuteczniejsza metoda, by wykluczyć kogoś z politycznego sporu, to zakwestionować jego lojalność wobec narodowej wspólnoty i podać w wątpliwość pełnoprawną do niej przynależność.
Stąd obsesyjne wręcz wysiłki prawicy, by przeciwnikom wmówić pochodzenie z „postkomunistycznych układów”, nawet jeśli z jakkolwiek sensownie rozumianym postkomunizmem nie mieliby nic wspólnego. Najlepszy przykład to narracje uzasadniające „reformę sądownictwa”. W szczycie sporu o sądy w 2017 roku we wstępie od programu „Minęła 20” Michał Rachoń wygłosił kuriozalne przemówienie. Zaczynało się od słów: „17 września 1939 roku wraz z wejściem Sowietów do Polski okupanci rozpoczęli tworzenie represyjnego systemu sądownictwa. Mianowani i kontrolowani przez Sowietów sędziowie w samych tylko latach 1944-1955 skazali na śmierć 8 tys. osób”. W dalszej części Rachoń dowodził, że sprzeciwiający się reformy Ziobry sędziowie są bezpośrednimi spadkobiercami tamtych mianowanych przez Sowietów. Dzieci stalinowskich zbrodniarzy sądowych „awansowały w ciągu 30 lat struktur bezprawia” (jak Rachoń najwyraźniej określa III RP) i teraz bronią swoich pozycji przed reformą, która ma przywrócić Polakom demokratyczną kontrolę nad sądami, „po raz pierwszy od czasu wejścia Sowietów do Polski”.
Wnioski z mowy Rachonia są jasne: sędziowie przeciwni PiS to osoby niemogące w pełni nazywać się Polakami, Sowieccy nominaci, ich potomkowie lub ogłupieni „towarzysze podróży”. Miało to odebrać jakąkolwiek prawomocność ich oporowi przeciw „reformom” Ziobry. Tę samą metodę obóz rządzący stosuje dziś wobec nieprzychylnych mu wolnych mediów: proszę zwrócić uwagę, jak często słyszymy z tamtej strony sformułowania typu „niemiecki portal polskojęzyczny Onet”.
Ostrożnie z endecką trucizną!
O PiS często się mówi, że jest „grupą rekonstrukcyjną sanacji”. Faktycznie jak za sanacji mamy naszego własnego „naczelnika państwa”, wymienianych przez niego wedle woli premierów, pozbawionego politycznego znaczenia prezydenta, obcesowy stosunek do rządów prawa, mocarstwowe pretensje bez poparcia w rzeczywistości i poobrażane większość sąsiadów. Specyfika PiS polega jednak na tym, że potrafi wziąć to, co najgorsze zarówno z sanacji, jak i z jej głównej przeciwniczki z międzywojnia – narodowej demokracji.
Język odbierania przeciwnikom prawa do polskości i patriotyzmu to stara endecka trucizna – w międzywojniu używana przede wszystkim wobec Żydów i środowisk oskarżanych o „żydowskie poglądy”. Co w paranoicznej publicystyce endeków mogło znaczyć zarówno liberalizm na modłę angielską, jak i komunizm na radziecką. Sto jeden lat temu, w grudniu 1922 roku ta trucizna doprowadziła do katastrofy. Po tym, gdy m.in. głosami posłów mniejszości etnicznych pierwszym prezydentem II RP został wybrany Gabriel Narutowicz, endecka prasa i politycy zorganizowali nagonkę na „żydowskiego prezydenta”. W jej efekcie Narutowicza zastrzelił skrajny nacjonalista. Młoda demokracja ledwo to wszystko przetrwała.
Dlatego trudno przechodzić obojętnie, gdy telewizja realizująca linię władzy liczy przeciwnikom niemieckie geny – to jest budzenie najgorszych demonów z polskiej historii. Trzeba się być może cieszyć, że na razie nikt nie liczy przeciwnikom genów żydowskich – choć rządzący obóz tak przesunął polską politykę ku skrajnościom, że nic nas już w niej chyba nie może zaskoczyć.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS