A A+ A++

Wielkie firmy technologiczne jak Google, czy Facebook i wydawcy mediów pisanych. Wydawałoby się, że jeśli nie jest to małżeństwo idealne, to na pewno powinien być to udany związek biznesowy. Jedni mają ogromne zasięgi, odbiorców, platformy, które jak kania dżdżu potrzebują treści, a drudzy te treści tworzą i potrzebują miejsc, żeby jak najszerzej rozprowadzić swoje treści. 

Taki obraz jest jednak utopią. Firmy “Big Tech” mają na tyle uprzywilejowaną pozycję, że co do zasady za wiadomości, które umieszczane są w “Google News” czy na Facebooku nie płacą. Treści generują ruch, zyskują dzięki temu na reklamach, ale ci którzy wytwarzają informację muszą liczyć tylko na swoich organicznych czytelników, którzy wykupią subskrypcję internetową czy pofatygują się do kiosku. Bez twardych działań rządów i konkretnych rozwiązań prawnych wydawców czeka powolna śmierć. Produkując materiały, które firmy “Big Tech” agregują na swoich platformach, ponoszą przecież spore koszty.

Reklamy przynoszą rozwój 

Jednak to nie wszystkie zagrożenia, które wywołują globalni giganci technologiczni. Według portalu eMarketer.com – poza rynkiem chińskim – Google i Facebook pochłaniają aż 60% reklam internetowych na świecie. Kolejne 10% należy do Amazona, a dla reszty – w tym dla lokalnych mediów – pozostaje zatem zaledwie ok. 30%. Ponieważ cyfrowe reklamy online stanowią obecnie ponad połowę wszystkich wydatków na promocję (i przewiduje się, że będą dalej rosły), przyczyniło się to w znacznym stopniu do niedofinansowania branży informacyjnej w niemal wszystkich krajach świata.

Widzimy, że zasoby finansowe pozwalają firmom “Big Tech” jeszcze bardziej dbać o aspekt technologiczny. Przykład? Internauci, źle odbierają to, że strony internetowe ładują się dłużej niż trzy sekundy. Uciekają z nich i nie dokonują konwersji, czyli nie kupują produktu lub nie czytają treści. Są po prostu niecierpliwi – mówi Tomasz Dwornicki, założyciel firmy Hostersi, specjalizującej się w dostarczaniu rozwiązań IT w obszarach projektowania infrastruktury serwerowej, wdrażania chmury obliczeniowej, opieki administracyjnej i bezpieczeństwa danych.

Hostersi.pl przeprowadzili swoje badanie szybkości ładowania stron w polskim internecie. Najlepsze wyniki osiągnęły… google.pl i facebook.com , które w pełni ładują się w 1,1 sekundy. Już powyżej trzech sekund (3,2 i 3,3 sekundy) uruchamiają się serwisy Gazety Wyborczej i TVN24, a na to, żeby strona była w pełni funkcjonalna, portal Radia Zet potrzebuje blisko aż 9 sekund.

Australia przestrogą dla świata

Jednak nawet w przypadku wprowadzenia uregulowań prawnych “Big Techy” nie wywieszają białej flagi. Firmy z Doliny Krzemowej są w stanie posłużyć się szantażem i wyłączyć swoje usługi w krajach, gdzie sprawy nie idą po ich myśli. Tak było w Australii, która jako pierwsza przekonała się na czym polega siła gigantów. Kraj ten jest w otwartym sporze z Googlem czy Facebookiem od co najmniej trzech lat. Pod koniec lutego australijscy politycy przegłosowali ostatecznie ustawę, której regulacje mają sprawić, że firmy technologiczne będą płacić lokalnym mediom za udostępnione treści.

Tuż przed decydującymi pracami w australijskim parlamencie Facebook zablokował na kilka dni możliwość udostępniania artykułów. Nie mogli robić tego zarówno australijscy wydawcy jak i indywidualni użytkownicy platformy Marka Zuckerberga. Straty? Ogromne. Według analityków z firmy Chartbeat, którzy monitorują australijski rynek prasy i stron newsowych, ruch generowany przez wydawców z Facebooka spadł z 21% do…zaledwie 2%. Niewielkim pocieszeniem było to, że na stronach australijskich wydawców zwiększył się ruch pochodzący z platform należących do Google, który nie zdecydował się na tak drastyczne działania, a jedynie groził wycofaniem swojej wyszukiwarki. Był to skok z 26% do 34%. 

W konsekwencji to znowu górą byli technologiczni giganci. Australijski parlament poszedł im na rękę i poluzował pierwotne rozwiązania. Początkowo media mogły niemal od razu rozpocząć procedurę wiążącego arbitrażu, która w założeniach miała doprowadzić do szybkiego ustalenia opłat za udostępnianie treści. Ostatecznie przyjęto jednak rozwiązanie, że arbitraż będzie stosowany jako ostateczność, po tym jak mediacje w dobrej wierze nie zakończą się sukcesem. Mediacje mogą trwać jednak miesiącami.

Wspólny front albo niebezpieczne precedensy

Pierwsze sukcesy jednak już za australijskimi wydawcami. Na początku maja konsorcjum telewizyjno-prasowe Seven West Media, które jest właścicielem największego dziennika w Australii, podpisało pięcioletnią umowę dotyczącą udostępniania treści z Googlem oraz trzyletnią z Facebookiem. Wcześniej podobną umowę podpisała grupa News Corp., należąca do medialnego potentata Roberta Murdocha. Jednak ta umowa – choć globalna – dotyczy tylko treści, które generują ruch poprzez wyszukiwarkę Google. 

Jeśli mediacje czy arbitraż są następstwem zmian prawnych, to można ogłaszać sukces. Jednak należy uważać na sytuację, w której firmy “Big Tech” dochodzą do porozumienia z poszczególnymi wydawcami, tworząc pewien wyłom. Reszta może być z tego powodu pod większą presją i w ostateczności podpisywać mało korzystne umowy – ostrzega tłumaczy Marek Czyżewski, z serwisu Pravna.pl, który zajmuje się pomocą prawną skierowaną do sektora biznesu. 

Biden uderzy w swoich?

Światełkiem w tunelu jest też administracja Joe Bidena, która na szczycie ministrów finansów państw z grupy G-20, zapowiedziała że rezygnuje z żądań poprzedniego prezydenta. Trump domagał się możliwości jednostronnego veta dla Google’a czy Facebooka w sprawie podatku cyfrowego. Szczególnie prawu do “bezpiecznej podatkowej przystani” protestowało część krajów UE. Decyzja administracji Bidena sygnalizuje otwartość na przyjęcie wspólnego podatku cyfrowego, z którego zyski mogłyby w części trafiać do medialnych wydawców.

Jednomyślność jest jednak potrzebna również w samej UE. Od 2019 roku obowiązuje dyrektywa o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Jednak zaimplementowana jest nadal tylko we Francji (i to nie w pełni). Również polski rząd zastanawia się w jakiej formie przyjąć europejskie rozwiązania. Partii Jarosława Kaczyńskiego nie podoba się jeden z artykułów dyrektywy, który zdaniem czołowego europosła PiS – Jacka Saryusza-Wolskiego– jest próbą “arbitralnej i niekontrolowanej cenzury w internecie, pod pozorem ochrony praw autorskich”. PiS jeszcze w 2018 roku mówił o dyrektywie jako “Acta2”, a tym samym określeniem posługiwały się firmy “Big-Tech”.

Jednak dyrektywa pozwoli wydawcom prasowym na zawieranie umów licencyjnych z agregatorami wiadomości, które udostępniają ich treści. Bez zgody wydawców platformy dalej będą mogły wyświetlać bardzo krótkie fragmenty materiałów. Przepis ten nie dotyczy prywatnego i niekomercyjnego korzystania z publikacji przez użytkowników indywidualnych czy linkowania. Google zaraz po przyjęciu przez Francję dyrektywy natychmiast zapowiedział, że nie zamierza za nic płacić i będzie publikował tylko dozwolone bezpłatne fragmenty. 

Mimo nieprzychylnych sygnałów wysyłanych od partii rządzącej również i w Polsce trwają prace nad implementacją ustawy. – Ministerstwo Kultury najprawdopodobniej zaproponuje takie zmiany, które obejdą zapisy o rzekomej cenzurze, ale przyjęte zostaną rozwiązania, które spowodują, że Google i Facebook będą musiały partycypować w kosztach tworzenia materiałów prasowych, które udostępniają na swoich platformach – uważa Marek Czyżewski z Pravna.pl.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułDomańska odpowiada posłance Lewicy. Poszło o słowa o Shostak
Następny artykułXXV SESJA RADY POWIATU JĘDRZEJOWSKIEGO – porządek obrad