Marco Rossi, trener reprezentacji Węgier, ma duży respekt dla Polski. Włoch uważa, że Robert Lewandowski jest (niemal) nie do zatrzymania, opowiada też o trudnej drodze na trenerski szczyt i o niesamowitym meczu, w którym zmierzył się z Paulo Sousą.
Piotr Koźmiński
Getty Images
/ Srdjan Stevanovic
/ Na zdjęciu: Marco Rossi
We Włoszech żaden poważny klub nie chciał mu dać szansy. Marco Rossi przez lata trenował drużyny niższych lig i w pewnym momencie zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej będzie zrobić kurs… księgowego i pracować z bratem, który już działał w tym sektorze.
W 2012 roku los się jednak do niego uśmiechnął. 57-letni obecnie Rossi dostał propozycję z Honvedu Budapeszt i pracował tam z powodzeniem kilka lat, wygrywając w sezonie 2016/2017 mistrzostwo Węgier.
Potem przeniósł się do słowackiej DAC 1904 Dunajska Streda, a latem 2018 roku wrócił na Węgry, aby przejąć reprezentację. Włoski szkoleniowiec poprowadził Madziarów do finałów EURO, a 25 marca zmierzy się na otwarcie eliminacji mundialu 2022 z Polską. W wywiadzie dla WP SportoweFakty Rossi opowiedział o swojej trudnej drodze na trenerski szczyt i niesamowitym wpływie nieżyjącego już dziadka.
ZOBACZ WIDEO: Wojciech Szczęsny podstawowym bramkarzem w kadrze. “O wyborze mógł zdecydować wiek”
Piotr Koźmiński, WP SportoweFakty: Na początek klasyczne pytanie: jak pan ocenia siłę reprezentacji Polski? Z pana wcześniejszych wypowiedzi wynika, że wysoko…
Marco Rossi, były obrońca m.in. Torino FC, Sampdorii Genua i Eintrachtu Frankfurt, od czerwca 2018 trener reprezentacji Węgier: Oceniam bardzo wysoko. Uważam, że na papierze faworytem na pewno są Polacy. Spójrzmy choćby na ranking FIFA: Węgry są na 40. miejscu, a Polska na 19. To spora różnica. Myślę, że różnica między Węgrami a Albanią jest mniejsza na naszą korzyść niż między Anglią, Polską a Węgrami. Wy i Anglicy jesteście zdecydowanymi faworytami tej grupy. Na szczęście to tylko papier. Każdy mecz jest inny. Na pewno mamy dużą ochotę, aby sprawić niespodziankę, zaskoczyć Polaków w pierwszym meczu. Łatwo jednak nie będzie, bo choć mamy dobrych piłkarzy, to jednak liczba zawodników w bardzo dobrych klubach jest po stronie Polaków, macie ich po prostu więcej.
Na domiar złego nie zagra u was Dominik Szoboszlai, uważany za największy węgierski talent. To tak jakby Polska zagrała bez Roberta Lewandowskiego?
Myślę, że nie ma co porównywać Szoboszlaia do Lewandowskiego. Ba, Lewandowskiego nie ma co porównywać w tym momencie do żadnego innego piłkarza na świecie. Bo to Robert jest najlepszy. Szoboszlai ma wielki talent, ale jest bardzo młodym zawodnikiem, ma dopiero 20 lat. Porównania tych piłkarzy czy ich wpływu na zespół na tym etapie nie mają sensu.
A zgadza się pan z opiniami, że Szoboszlai to tak wielki talent, że prędzej czy później wyląduje w wielkim klubie?
Zacząłem go powoływać do kadry, gdy miał 18 lat. Widziałem w życiu wielu dobrych piłkarzy, natomiast niewielu, którzy potrafią prawą nogą tak wykonywać stałe fragmenty gry. Dominik w niezwykle specyficzny sposób prowadzi też piłkę przy nodze. Niewielu jest takich graczy, natomiast według mnie w jego przypadku decydujące będą dwa najbliższe lata. Jeśli w RB Lipsk będzie się rozwijał tak jak do tej pory, wtedy faktycznie wielkie kluby będą w jego zasięgu. Na razie jednak ma inne zmartwienie, czyli kontuzję. Od momentu transferu z Salzburga do Lipska jeszcze nawet nie zdążył potrenować z kolegami. Musi się leczyć, a dla nas w tym momencie najważniejsze, abyśmy mieli go do dyspozycji w finałach EURO.
Wróćmy jeszcze do Lewandowskiego. Macie plan, jak go powstrzymać?
Mówimy o piłkarzu, który od pewnego czasu strzela najwięcej goli na świecie. Gdybym powiedział: tak, mamy plan, wiemy, jak zatrzymać Lewandowskiego i to zrobimy, byłbym skończonym idiotą. Jego praktycznie zatrzymać się nie da, ostatnio ma więcej strzelonych goli niż rozegranych meczów. Natomiast oczywiście, podejmiemy próbę. Jeśli moi piłkarze zagrają na maksimum możliwości, to może się uda, ale żadnych gwarancji tu nie ma.
Bramkarz Peter Gulacsi i obrońca Willi Orban grają na co dzień w Bundeslidze. To im może pomóc w starciu z Lewandowskim?
Mam nadzieję, że tak. Chcę wierzyć, że po pierwsze będą potrafili z tego doświadczenia skorzystać, a po drugie podpowiedzą też coś kolegom. Natomiast – tak jak wspomniałem – czy da to efekt, przekonamy się.
Jak zareagował pan na to, że Paulo Sousa został trenerem reprezentacji Polski?
Ucieszyłem się ze względu na niego, ale zmartwiłem ze względu na siebie. Dla mnie to nie była dobra informacja, bo znam Paulo, choćby z czasów jego pracy na Węgrzech. To dobry, bardzo poukładany trener, wiedzący czego chce, jak ma grać jego zespół. Dlatego jego nominacja na trenera Polaków mnie zasmuciła, bo wiem, że nie będziemy mieli łatwego zadania. Choć powiem coś, co może w Polsce jest niepopularne: patrząc z boku, z zewnątrz, doceniałem też pracę byłego selekcjonera, Jerzego Brzęczka. Liczba zdobytych punktów, pewny awans na EURO. Zrobiło to na mnie wrażenie.
Z Sousą zagra pan po raz drugi. Ten pierwszy mecz miał niesamowity przebieg.
To prawda. Prowadziłem Honved, a Paulo Videoton. Oni wtedy grali bardzo fajną piłkę. To był sezon 2012/13. W tamtym wyjazdowym meczu zagraliśmy jednak dobrze, mieliśmy też sporo szczęścia. Bez tego szczęścia byśmy nie wygrali. Rywal miał w 93. minucie rzut karny, strzelał Nemanja Nikolić, a w bramce stał nasz obrońca, Ivan Lovric, bo bramkarz, Szabolcs Kemenesz, dostał wcześniej drugą żółtą kartkę. I Nikolić tego karnego nie strzelił. Wygraliśmy 1:0…
Węgry to, jak pan często mówi, drugi pański dom…
Tak. W ojczyźnie nigdy nie dostałem szansy jako trener, nigdy nie prowadziłem poważniejszej drużyny. Z reguły obejmowałem trzecioligowe zespoły, które były faworytami.
Do awansu….
Nie, do spadku. Z reguły te drużyny udawało się utrzymywać, ale nie robiło to na trenerskim rynku wrażenia. Nie było propozycji z wyższych lig…
I dało się z tej trzeciej ligi wyżyć, nie myślał pan o innej pracy?
Jako piłkarz nie zarobiłem milionów. Bo miliony zarabiają gwiazdy. Byłem piłkarskim rzemieślnikiem. Jeśli mówi się, że talent pochodzi od Boga, to mi Bóg za wiele talentu nie dał. Niczego tak naprawdę nie dostałem w życiu za darmo. Do wszystkiego dochodziłem ciężką pracą. Ale jako piłkarz grałem z tak świetnymi piłkarzami w Sampdorii jak Gullit, Mancini, Platt, Jugović, Katanec… Mimo tego braku talentu. A wracając do pytania – był taki moment, gdy zastanawiałem się nad inną pracą. Brat jest księgowym, a ja, w wieku 47 lat, gdy byłem długo bez pracy, a wcześniej jeszcze dłużej mi nie płacono, myślałem, żeby iść na kurs księgowości i dołączyć do brata. Potem jednak sprawy się poukładały, a przełomem był mój wyjazd na Węgry, w 2012 roku, kiedy dostałem propozycję pracy z Honvedem. To był dla mnie znak Boży. Ze względu na dziadka. Ja jestem katolikiem, doskonale pamiętam na przykład polskiego papieża, nazywaliśmy go “papa Wojtyła”. I w życiu pewne rzeczy odczytuję nie tylko jako szczęście, ale też jako Boże znaki.
A właśnie. Opowiadał pan w rozmowie z portalem goal.pl, że dziadek odegrał w pańskim życiu bardzo dużą rolę…
Tak było. Tata ciężko pracował, żeby utrzymać rodzinę, więc czas po szkole spędzałem głównie z dziadkiem. Zaprowadzał mnie na treningi, przyprowadzał, pielęgnował we mnie miłość do piłki. Dziadek był wielkim fanem Torino, tego wspaniałego zespołu, którego członkowie zginęli niestety w katastrofie lotniczej. Dziadek skład tej drużyny znał na pamięć. Ale potrafił też wyrecytować skład Honvedu, w którym grał Ferenc Puskas i Złotej Jedenastki Węgrów. Fascynował się tą drużyną. No więc jak wspomniałem: wierzę w Boga, wierzę też w znaki. W tym sensie, że gdy lata później awansowałem z Węgrami do finałów EURO 2020, pomyślałem o dziadku, który zmarł w 1994 roku. “Zobacz… Fascynowałeś się Węgrami, a ja pomogłem im zrobić coś dobrego. Dokonało się”.
Awans na EURO odnieśliście w niesamowitych okolicznościach, pokonując w barażu Islandię. Tyle że pan nie mógł być z zespołem, bo dzień przed meczem otrzymał pan pozytywny wynik testu na koronawirusa.
Tak było. Na początku byłem wściekły na siebie. “Durniu, w takim momencie, w takim momencie musiałeś to złapać!” – mówiłem sam do siebie. Tyle że, już tak na chłodno, wiedziałem, że te pretensje do samego siebie są nieuzasadnione, bo robiłem wszystko, żeby nie zachorować. Przestrzegałem wszelkich zasad, trzymałem społeczny dystans. I wszystko na nic, bo ten wirus jest tak zdradliwy, że nigdy nie wiesz, kiedy cię dopadnie. Najpierw miałem pretensje do siebie, potem do całego otaczającego mnie świata, aż w końcu nawet do Boga, że w takim momencie to się stało. Ale potem, gdy już awansowaliśmy, uznałem, że Bóg przypomniał sobie o mnie.
Mecz z Islandią oglądał pan ostatecznie w…?
W domu, w telewizji, ale oczywiście cały czas byłem w kontakcie z asystentami, przekazywałem wskazówki. I wie pan co? Miałem wrażenie, że może nawet bardziej pomogłem zespołowi z domu, niż pomógłbym z ławki. Mówiąc brutalnie wprost: w telewizji po prostu pewne rzeczy widać lepiej.
To gdzie obejrzy pan mecz z Polską?
Już na ławce trenerskiej. Ale powiem jedno: według mnie przyszłość trenerów nie jest na ławce, a na trybunach. Serio! Myślę, że futbol może pójść w tym kierunku. Z poziomu murawy pewnych rzeczy po prostu nie widać zbyt dobrze. Teraz trener nie ma wyboru, na trybuny może iść tylko wtedy, gdy jest zawieszony. Ale w przyszłości? Jestem przekonany, że wielu z nas wolałoby oglądać mecze i dyrygować właśnie stamtąd!
Ma pan w kadrze między innymi Nemanję Nikolicia, dobrze znanego w Polsce z gry w Legii Warszawa. Jaką rolę Niko pełni w pańskim zespole?
Nie znałem wcześniej charakteru Nikolicia. I powiem szczerze, że gdy go poznałem, to bardzo szybko się do niego przekonałem. Bo to po prostu bardzo dobry człowiek. OK, ostatnio w lidze gra mniej, ale jest bezcenny dla atmosfery w reprezentacji. Czy wychodzi w pierwszym składzie, czy z ławki – zachowuje się tak samo dobrze, pomagając, aby atmosfera była jak najlepsza. No i piłkarsko to wciąż jakość. Nie wiem jeszcze, czy zagra od początku z Polską, czy może wejdzie drugiej połowie. Ale w polu karnym wciąż jest niezwykle niebezpieczny. 1-2 okazje i może z tego strzelić.
Zagracie na pięknym, nowym obiekcie, ale bez widzów.
I to jest ogromny cios. Piłka z kibicami i bez nich to dwie różne dyscypliny. Nie wiem, ile to jeszcze potrwa, ale dla nas gra bez fanów jest gigantyczną stratą. Bo nasi kibice naprawdę potrafią pomóc, być dwunastym graczem. Zaczynają dopingować i śpiewać już od hymnu aż po ostatni gwizdek sędziego. I nieważne, czy wygrywamy, remisujemy, czy przegrywamy. Będzie ich bardzo brakowało.
Nie macie łatwej grupy w eliminacjach mistrzostw świata 2022, ale w takim razie co powiedzieć o waszej grupie w finałach EURO? Zagracie tam z Niemcami, Portugalią i Francją. Cieszy to pana, czy przeraża?
Jak mówiłem wcześniej… Nikt niczego nie dał mi w życiu za darmo. Długo i ciężko pracowałem na to, aby mieć okazję zagrać z tak świetnymi zespołami jak na przykład Polska czy Niemcy. I nie wiem, ile takich okazji w przyszłości będę jeszcze miał. Dlatego cieszę się tym, co spotyka mnie teraz. Oczywiście, że awans do finałów EURO jest największym sukcesem w mojej trenerskiej karierze, ale bardzo dobrze wspominam też nasze niedawne występy w dywizji B Ligi Narodów. Pamiętam losowanie tych grup w Amsterdamie. Kiedy trafiliśmy na Rosję, Serbię i Turcję, moi koledzy Paolo Mancini i Gianluca Vialli tylko zachichotali, poklepali mnie po plecach i powiedzieli: “powodzenia!” I co? I nie tylko nie spadliśmy, ale wygraliśmy tę grupę! Zależało mi na tym, aby zostawić odcisk na węgierskiej piłce. To już się udało, ale może nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa?
Pokręcone losy Wojciecha Szczęsnego i Łukasza Fabiańskiego. Decyzja trenera nic nie znaczy
Robert Lewandowski i zamach na świętość (opinia)
Zgłoś błąd
WP SportoweFaktyReprezentacja Polski
Reprezentacja Węgier
Piłka nożna w Niemczech
Piotr Koźmiński
Piłka nożna
Polska
Węgry
Robert Lewandowski
Marco Rossi
Piłka w Europie
Nemanja Nikolić
Dominik Szoboszlai
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Komentarze (0)