Po kilku dniach spędzonych na a) gubieniu się w uliczkach , b) świętowaniu , poprosiliśmy recepcjonistę o zarezerwowanie nam biletów na nocny autobus do Kalaw. Kiedy wróciliśmy z późnego lunchu, przed hotelem stała już taksówka, a zdenerwowana mina kierowcy nie wróżyła nic dobrego. Okazało się, że dworzec Aung Mingalar Highway, z którego odchodzą autobusy do Kalaw, leży daleko za miastem, że są straszne korki, a my powinniśmy jeszcze odebrać bilety z kasy (najlepiej 30 minut przed odjazdem autobusu). Spojrzeliśmy na zegarek- nie wyglądało to najlepiej. Nasz kierowca robił co mógł, ale czas płynął nieubłaganie. W tym masakrycznym korku jakby szybciej. Po dwóch godzinach jazdy, gdy do dworca zostały nam dwa kilometry, wybiła godzina zero- godzina odjazdu naszego autokaru. Kierowca zadzwonił do kasy dworca i po krótkiej rozmowie gwałtownie skręcił na pobocze. Było już ciemno, obraz za oknem tonął w tysiącach reflektorów, wyjaśnienia kierowcy zagłuszał ryk klaksonów. Nagle zatrzymał się, wysiadł z samochodu i kazał nam biec za nim. W ogromnym korku stały tu autokary, które mijaliśmy kolejno, sprawdzając nazwę firmy namalowaną na boku. Jest! Znaleźliśmy nasz autokar! Nasz taksówkarz zapukał do drzwi, zamienił kilka zdań z kierowcą i po chwili, zapraszający gest pokazał nam żeby wsiadać. Za bilety zapłaciliśmy wygodnie rozłożeni na siedzeniach, wciąż nie wierząc, że się udało.
Spało nam się całkiem wygodnie, gdyż jechaliśmy klasą VIP (polecam, zwykłe nocne autobusy na birmańskich wyboistych drogach, o czym mieliśmy się wkrótce przekonać, to prawdziwa udręka dla kręgosłupa i… kości ogonowej), a do Kalaw dojechaliśmy jeszcze przed świtem. Brałam pod uwagę przekoczowanie do rana na jakiejś ławeczce, ale gdy zobaczyliśmy otwarte drzwi hotelu , dosłownie dwa kroki od miejsca, gdzie wysiedliśmy z autobusu, weszliśmy zapytać i… bez problemu udało nam się wynegocjować, że jeśli zostaniemy na jedną noc więcej, to za dzisiejsze kilka godzin snu nie musimy nic płacić- z takiej oferty nie można nie skorzystać!
Na drugi dzień pokręciliśmy się trochę po Kalaw, odwiedziliśmy lokalny targ i zarezerwowaliśmy miejsca na trekking do Inle Lake w słynnej firmie Uncle Sam. Wybraliśmy wersję 2 dni + 1 noc i odbyliśmy spotkanie informacyjne. Kolejnego dnia wczesnym rankiem, spakowani w mały plecak na trekking i duży plecak, który miał na nas czekać we wskazanym hostelu w Nyaungshwe, stawiliśmy się na miejscu zbiórki, gdzie czekała na nas już nasza przewodniczka. Szybki przejazd na pace pickupa i przed ósmą rano byliśmy już całą, ośmioosobową grupą na szlaku.
A szlak? Szlak wiedzie łąkami i polami, przecina pastwiska bawołów i małe senne wioski. Jest bardzo, bardzo łatwy dla naszych mięśni (jest płasko lub prawie płasko), może być błonisty jeśli pada i jest (w mojej ocenie) absolutnie nie do zrobienia bez przewodnika, bo dróżek i ścieżynek są tysiące w tej okolicy. Maszerując przez wioski i pola obserwować można miejscowych przy pracy, często w tradycyjnych strojach, zobaczyć pasące się zwierzęta i bawiące się przy drodze dzieci. Jest sielsko, miło, pięknie, cicho.
Po pół dnia wędrowki, zatrzymaliśmy się w tradycyjnym gospodarstwie, gdzie w domu na palach, na macie rozłożonej na podłodze, podano nam pyszny obiad. W dalszej drodze zlał nas trochę deszcz i odrobinę przemoczeni, tuż przed zmierzchem, dotarliśmy do wioski będącej celem naszego marszu. Przewodniczka zaprowadziła nas do miejscowego baru, a właściwie sklepu z kilkoma stolikami, gdzie można było kupić piwo, skąd, po jakiejś godzinie zawołała nas na obiad. Wszystkim apetyty dopisywały, a buzie się nie zamykały. Mieliśmy z Adrienem nadzieję, że grupa się zintegruje i zrobimy razem coś fajnego, a tym czasem, zaraz po kolacji i narzekaniu na zmęczenie, wszyscy pomaszerowali do pokoju na piętrze, w którym mieliśmy spać, wsunęli się w uformowane z grubych kocy kokony, zgasili światło i… zamilkli. Jak wszyscy to i my. Ale jak tu spać jak to dopiero ósma?! A ten cały trekking to był po prostu dłuższy spacer? Nagle słyszę jak Adrien szepce: „Może sprawdzimy czy bar jest jeszcze otwarty?”. Dwa razy nie trzeba mi było powtarzać.
W barze, przy dźwiękach gitary, miejscowi mężczyźni uczyli nas birmańskich piosenek. W tej miłej, gościnnej atmosferze, zostaliśmy do zamknięcia, czyli do… dziewiątej. Gdy z butelkami niedopitego piwa w rękach, wyszliśmy na drogę, zorientowaliśmy się, że koniec pracy baru oznacza tu również koniec… światła na drobnych uliczkach wioski. Brodząc w ciemnościach próbowaliśmy odtworzyć drogę do chaty, w której się zatrzymaliśmy, ale zabłądziliśmy i zaczęliśmy chodzić w kółko. Gdy po raz kolejny skręcaliśmy w kolejne prawo, drogę zastąpił nam miejscowy mężczyzna w tradycyjnym nakryciu głowy. Coś wymamrotał, wskazał palcem na nasze piwo, następnie na przezroczystą ciecz w trzymanej przez siebie butelce, odsłonił bezzębne dziąsła w serdecznym uśmiechu i zaprosił nas gestem na swoje podwórko. Taka okazja często się nie zdarza, podążyliśmy więc zaciekawieni za nim. W chacie, przy umiejscowionym w centralnej części izby palenisku siedziała żona gospodarza i sąsiad. Wokół porozstawiane były małe miseczki z przekąskami (prażonym ziarnem, ziemniakami, ryżem, smażonymi bananami). Poczęstowaliśmy gospodarzy naszym piwem, oni nas swoim bimbrem. Gospodarz wyciągnął zza komina porośniętą grzybem miksturę, którą uraczył Adriena (mi, jako kobiecie, udało się od tego zaszczytu wykręcić). Językiem rąk i mimiki twarzy, wysłuchaliśmy opowieści o synu mnichu, o lokalnych obrzędach i kuchni. Pani domu co chwilę przynosiła inne specjały i, dla prezentacji, warzywo lub owoc, z którego były przygotowane. Pan domu kręcił nam lokalne „papierosy” z suszonych liści i upierał się by zademonstrować nam domowej roboty fajerwerki (proch w bambusowej tubie). My, przystojeni przez gospodynię w birmańskie „turbany”, pokazywaliśmy na mapie w telefonie nasze kraje i zdjęcia z podróży. Włączyliśmy też muzykę i muszę przyznać, że gospodarz świetnie się ruszał przy słyszanych pierwszy raz w życiu housach. Na do widzenia podarowałam gospodyni swoje drewniane korale z Hongkongu, na których tradycyjnie odmawia się buddyjskie mantry. Policzyła czy zgadza się ilość koralików i wzruszona podziękowała przytulając mnie do piersi. W międzyczasie, udało nam się ustalić z gospodarzem, w którym domu mieszkamy, odprowadził nas więc pod samą bramę. A tam… zamknięte drzwi. Nie pozostało nam więc nic innego jak… wspiąć się na położony na piętrze balkon i otworzyć prowizoryczną zasuwkę przez szparę w wypaczonych drzwiach.
Na drugi dzień, nic nie było w stanie przebić przygód ubiegłej nocy. Znów brodziliśmy w wysokich trawach, znów mijaliśmy pastwiska i senne wioski. Późnym popołudniem wsiedliśmy na łódź, którą pomknęliśmy przez Inle Lake, by wysiąść na mecie naszej wędrówki- w Nyaungshwe i szukać nowych przygód.
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu?
Artykuł pochodzi z serwisu .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS