Jura Crest Trail to klasyk wśród szlaków długodystansowych w Szwajcarii. Istnieje od 1905 roku i liczy 320 km, które podzielone są na 16 odcinków. Trasa biegnie szczytami Jury Szwajcarskiej między dwoma regionami językowymi (niemieckim i francuskim), łącząc Genewę z Zurychem.
Na Jura Crest Trail jest wszystkiego po trochę. Można stanąć na szczycie skalistych klifów, zapatrzeć się w spokojne tafle jeziora i wyciszyć spacerując po rozległych lasach i łąkach. Można nawet zobaczyć Wielki Kanion, tyle że ten szwajcarski. A przede wszystkim odpocząć od zgiełku, wyciszyć się na łonie natury i odzyskać spokój.
Zapraszam na wędrówkę ze mną przez kilka odcinków Jura Crest Trail.
Odcinek z Frinviller do Chasseral (18 km)
Wysiadam z pociągu. Ślady po ulewie, która zerwała się godzinę wcześniej, zniknęły. Wyszło słońce, na które czekałam. Wędruję drogą w dół w poszukiwaniu początku szlaku. Zaczyna się tuż przy stacji. Czeka mnie około pięciu i pół godziny wędrówki i 17 km. Przez chwilę idę wzdłuż drogi. Potem wspinam się ścieżką, która prowadzi mnie w objęcia lasu.
Długo już nie byłam na żadnym trekkingu, dlatego początkowe pierwsze podejście, choć nie jest trudne ani długie, przyspiesza mój oddech. Czuję jednak od tych pierwszych kroków, że będzie fajnie. Wdycham zapach lasu. Już jest.
Zmurszałe drzewa, omszałe stare pieńki zdobią moją drogą. Po deszczu zapach w lesie jest jeszcze bardziej intensywny. Zaciągam się nim i uśmiecham sama do siebie. Zapach oraz wizja spokojnej, kilkugodzinnej wędrówki w ciszy, jedynie w towarzystwie natury, nastraja mnie bardzo pozytywnie. Lubię czasem iść w góry sama. Skupić się jedynie na oddechu, kolejnym kroku oraz kolejnym pokonanym kilometrze. Takie skupienie na własnym ciele, pozwala przewietrzyć głowę. Zwykle najlepiej mi się ją wietrzy w górach. Górskie wędrówki mają dla mnie w sobie wiele z medytacji.
Po kilku godzinach znów zaczyna padać. Silny wiatr, który przynosi chłód, daje się we znaki. Przez dłuższą chwilę grzmi nawet, a niebo przecinają kolejne błyskawice. Dobry humor nie opuszcza mnie jednak. Znajduję zadaszenie i czekam, aż znów wyjdzie słońce, bo przecież zawsze po burzy musi wyjść, prawda?
Wspinam się wyżej i wędruję przez łąki i pola. Nagłe ochłodzenie, które przyniósł deszcz i wiatr, przynosi z kolei mgłę. Idę więc w tę mgłę i chmury, które przesuwają się tak szybko, że nim zdążę wyciągnąć aparat i statyw, by sfotografować upatrzony kadr, scenografia się zmienia.
Błądząc trochę we mgle, mając nad sobą raz ciemne deszczowe niebo, docieram do Chasseral skąpane w słońcu. Chasseral jest jednym z najwyższych szczytów w szwajcarskiej Jurze (1607 m nmp). Już z daleka na jej szczycie dostrzegam 120-metrową antenę telekomunikacyjną. Zatrzymuję się w jej pobliżu i wpatruję w odległe wzgórza i jeziora, a potem schodzę drogą i na nocleg zjeżdżam do miasteczka Nods.
Z Frinviller do Vue des Alpes (20 km)
Droga wije się stromo w górę. Muszę wrócić na miejsce, w którym poprzedniego dnia skończyłam trasę. Przez chwilę tylko mam wątpliwość, w którą stronę iść. Przez chwilę, bo szlak Jura Crest Trail ma charakterystyczne znaki i jest bardzo dobrze oznaczona. Śmieję się w duchu do samej siebie, że to szlak idealny dla mnie: nieco roztrzepanej, która ciągle się gubi. Na tym szlaku praktycznie nie sposób się zgubić. Właściwie co kilka minut znajduje się znak. Już po pierwszym dniu łapię się na tym, że jeśli przez pięć minut nie widzę kolejnego znaku, to znaczy, że skręciłam w złą stronę.
I znów zaczynam od wspinania. Dróżka jest dość wąska i kamienista. Muszę patrzeć pod nogi, by nie poślizgnąć się na kamieniach. Całe szczęście szlak idzie znów przez las, dzięki czemu w każdej chwili mogę złapać się wystającej gałęzi, by uchronić od upadku.
Na szlaku znów jestem sama. Raz tylko mijają mnie rowerzyści, bo tutaj poza szlakami pieszymi jest również wiele fantastycznych tras rowerowych, a także szlaki narciarskie. Na trasie w miejscowości La Paquier mijam popularny resort narciarski. Wędruję przez miasteczko asfaltową drogą, by w końcu za miejscowością znów skręcić w las i pod górkę znów na szlak przez zieleń. Przysiadam tu na chwilę przerwy. Przede mną rozlega się widok na bajeczną dolinę, która przypomina kolorowy patchwork. Aż nie chce mi się stąd ruszać, ale wciąż czekają mnie ponad trzy godziny wędrówki.
Skłamałam jednak, że na szlaku jestem sama. Każdego dnia towarzyszą mi stada krów i byków. Już z daleka rozbrzmiewa charakterystyczny dźwięk dużych dzwonków, które noszą przy szyi.
Staram się unikać patrzenia im w oczy, ciesząc się, że nie mam ze sobą czerwonej kurtki, której tak lubię używać do zdjęć (no bo czerwony fajnie wychodzi na zdjęciach). Jak na złość one upodobały sobie szczególnie stawanie na środku szlaku, dlatego omijam je szerokim łukiem, udając, że mnie tu wcale nie ma.
Trasa ogólnie nie jest trudna, dlatego spokojnie nadaje się dla każdego, bez ograniczeń wiekowych, no chyba, że dla tych, którzy się boją krów =D. Może stanowić dobrą rozgrzewkę i przygotowanie do trekkingów w nieco wyższe tereny. Tak czy inaczej, cały wysiłek wynagradza widok na okolicę z przełęczy Vue des Alpes, znajdującej się na wysokości 1283 metrów. Natykam się tu na wielu rowerzystów, ale również na paralotniarzy oraz entuzjastów saneczkarstwa. Śniegu wprawdzie teraz tu nie ma, ale zjazdy z 700-metrowej zjeżdżali można uprawiać przez cały rok.
Z Vue des Alpes do Noiraigue (22 km)
Schodzę z wysokości 1283 metry na 733 metry, na której znajduje się miejscowość Noirague. Jego nazwa z języka francuskiego oznacza czarną wodę, a pierwsze wspomnienie o niej pochodzi z 998 roku, kiedy to nazywana była po łacińsku „nigra agua” (czarna woda właśnie). Mówi się, że nazwa się wzięła od bagiennego obszaru odwadniania źródła krasowego w Dolinie des Pontes, które często nadają wodzie ciemny kolor.
Ale żeby nie było, że tylko cały czas schodziłam w dół. Droga wiodła mnie szczytami z piękną panoramą na pasmo górskie. Na pierwszy plan wysuwały się szczyty Mont Racine i Tete de Ran. W dole zaś połyskiwało jezioro Neuchatel – największe jezioro w Szwajcarii (218,3 km2).
Z Noiraigue przemieszczam się pociągiem na nocleg do miasteczka Couvet, które słynie z wyrobu absyntu. To tu Francuz Daniel Dubied w 1797 roku założył pierwszą przemysłową gorzelnię. Absynt był ulubionym trunkiem artystów. Z czasem ze względów na bezpieczeństwo zakazano jego produkcji. Zakaz zniesiono na początku XX wieku, np. w Czechach i Wielkiej Brytanii. W Szwajcarii jednak dopiero w 2000 roku, a legalnie produkować i pić można go dopiero od 2005 roku. Dziś wielu turystów przyjeżdża do Couvet i w okolice nie tylko dla świetnych tras górskich, czy rowerowych, ale również, by skosztować produkowanego tu absyntu.
Ja dotarłam tu dlatego, by następnego dnia ruszyć do pobliskiego szwajcarskiego „wielkiego kanionu”.
Szwajcarski „wielki kanion”, czyli wędrówka do Creux-du-Vans (16 km)
Dwa miliony lat,
160 metrów wysokości,
cztery kilometry długości
i jeden kilometr szerokości.
Tyle liczy Creux-du-Vans, nazywany wielkim kanionem szwajcarskim, wyrzeźbionym przez lodowiec. Niektórzy mówią, że jest nawet największym kanionem w Europie. Aż trudno sobie wyobrazić, że jeszcze dwa miliony lat wcześniej w tym miejscu fale morskie rozbijały się o brzeg.
Trasa nie jest długa, bo liczy zaledwie 16 km, ale ostro pnie się pod górę przez dłuższy czas. Natura jest jednak kobietą i ma swoje humory, dlatego nie od razu postanawia pokazać mi całe swoje piękno. Kanion wypełniony jest mgłą. Moją uwagę przykuwa więc spowity mgłą las, który wygląda w tej scenerii zjawiskowo. Panuje tu wyjątkowy klimat. Rosną arktyczno-alpejskie rośliny, a na stokach grasują kozice górskie, a nawet rysie. Oczarowana lasem nawet nie zauważam, że mgła w końcu znikła, a ja mogę stanąć na krawędzi kanionu i wreszcie sama ocenić jego potęgę. Warto było czekać.
Dzień wcześniej zobaczyłam na zdjęciu przepiękny kamienny łukowaty mostek wsunięty między dwie wysokie skalne ściany. Pod nim rwący strumień, a wokół zieleń. Tak prezentował się romantyczny wąwóz -Gorges de l’Areuse. Nie było go początkowo w planach, ale nie ma takiego planu, którego nie da się zmienić. Zaraz po zejściu z Creux-du-Vans razem z Martą, która tego dnia mi towarzyszyła w wędrówce, ruszyłyśmy w stronę wąwozu. Mimo że miałyśmy już dobre 16 km w nogach, to niestrudzenie, nie milknąc nawet na chwilę, podążałyśmy w stronę upatrzonego miejsca. Trasa wiodła nas niemal cały czas wzdłuż rzeki. Całe szczęście bardziej przypominała spacer niż górski trekking. Bez specjalnego wspinania i wysiłku w półtorej godziny dotarłyśmy na miejsce, które wyglądało zupełnie jak na zdjęciu z dnia poprzedniego. Ale chciałabym tu wrócić jesienią, pomyślałam, wyobrażając sobie kamienny mostek w kolorach pomarańczy, brązów i czerwieni. Może wrócę….
To nie było moje pierwsze spotkanie ze Szwajcarią. Było jednak zupełnie inne niż dotychczasowe. Tajemnicze, czasem mroczne, czasem spowite mgłą i zwilżone deszczem. Było też dużo cichsze i spokojne, z dala od zgiełku i w zespoleniu z niesamowitą naturą. I wiem, że to nie ostatnie spotkanie. A Wy, jeśli jeszcze nie mieliście okazji się do Szwajcarii wybrać, to serdecznie Wam polecam.
Zapraszam również do postów o tym:
#inlovewithswitzerland #mojaszwajcaria #swisshikingfun
Podróż do Szwajcarii odbyła się dzięki zaproszeniu
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS