A A+ A++

Z taką kwalifikacją czynu nie zgadzał się oskarżony i jego obrońcy. W poniedziałek w krakowskim sądzie apelacyjnym zapadł wyrok. Całkiem inny niż w pierwszej instancji. Po pierwsze, sąd uznał, że nie ma żadnych przesłanek, które wskazywałyby, że Mateusz G. chciał popełnić samobójstwo, a tym samym liczył się z tym, że ktoś poza nim zginie. Uznał więc, że mężczyzna nie może być sądzony jak za zabójstwo, a jako sprawca wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Wymierzył mu przy tym najwyższą możliwą karę – 12 lat pozbawienia wolności.

Tragedia w Majówkę

Mateusz G. to sprawca tragicznego wypadku, do którego doszło 1 maja 2018 roku w Woli Filipowskiej. Zginęły w nim trzy osoby, a cztery (w tym Mateusz G.) zostały ranne.

Mateusz G. był pijany (1,1 promila), w krwi wykryto także ślady znacznej ilości środków farmakologicznych. Prokuratura, powołując się na wyniki badań toksykologicznych, informowała, że kierowca znajdował się także pod wpływem narkotyków. Początkowo prokuratura oskarżała G. o spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym, jednak w trakcie śledztwa zmieniła kwalifikację czynu na „zabójstwo z zamiarem ewentualnym”.

Mateusz G., sprawca wypadku w Woli Filipowskiej Paweł Figurski

Prokuratura porównywała ten wypadek do zdarzenia w Jeleniej Górze, gdzie dwaj mężczyźni urządzili sobie wyścigi samochodowe. W ich trakcie potrącili przechodzących przez ulicę pieszych. Kobieta i mężczyzna zmarli na miejscu. Prokuratorzy oskarżyli dwóch kierowców o zabójstwo.

Sąd drugiej instancji w Krakowie uznał, że obu sytuacji nie można porównywać, bo Mateusz G. w swojej brawurowej jeździe omijał przechodniów i inne pojazdy na drodze, a sprawcy z Jeleniej Góry nie podjęli jakichkolwiek manewrów, mających na celu uniknięcie potrącenia.

Czy do wypadku mogło nie dojść?

Historię Mateusza G. opisaliśmy w reportażu w “Wyborczej”. – Wiem, co się stało, i niech sąd zdecyduje o jego odpowiedzialności. Ale tym samochodem nie jechał drań, który urządził sobie rajd po pijanemu, bo miał szybką furę, tylko chory człowiek. Tej tragedii można byłoby uniknąć – przekonywała pani Anna, żona mężczyzny.

Jak wynikało z jej relacji, Mateusz G. po próbie samobójczej 28 kwietnia 2018 roku (kilka dni przed wypadkiem) został przewieziony do szpitala w Chrzanowie. Był agresywny. Anna opowiadała, że tego dnia bała się swojego męża. Mężczyzna w szpitalu ściągnął pasek ze spodni, zaczął mocować go do klamki, mówił, że „nawet tu może się powiesić”. Dopytywał, kiedy może wyjść do domu, bo „chciałby tam dokończyć dzieło”.

Mateuszowi G. po konsultacji psychiatrycznej podano dożylnie relanium i wypisano do domu. Anna opowiadała, że policja poleciła jej ucieczkę przed mężem do swoich rodziców. – Pojechałam tylko do domu, by schować siekierę i wszystkie niebezpieczne narzędzia – wspominała.  

– On wymagał hospitalizacji. Trzeba było go zatrzymać w szpitalu, nawet bez jego zgody. Uniknęlibyśmy tej tragedii – podsumował mec. Władysław Pociej, obrońca Mateusza G.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWulkany wpłynęły na klimat bardziej niż myśleliśmy
Następny artykułPremier: uczymy się żyć z koronawirusem, nie chcemy kolejnego lockdownu