A A+ A++

Szef unijnej dyplomacji Josep Borrell znalazł się w ogniu krytyki po swojej katastrofalnej wizycie w Moskwie. Część europosłów żąda jego odwołania, zawiązał się w tej sprawie nawet ponadpartyjny sojusz, a sam zainteresowany gęsto się tłumaczy, że chciał dobrze, a Rosja przegapiła okazję do konstruktywnego dialogu. Można by się rozpisywać o naiwności hiszpańskiego socjalisty, o tym, że dyplomaci z Europy Środkowej i Wschodniej ostrzegały go przed tą wizytą, ale on wiedział lepiej, oraz ubolewać nad kompetencją bądź jej brakiem u polityków zasilających szeregi Komisji Europejskiej. Ale to nie Borrell jest tu problemem. Jego poprzedniczka Federica Mogherini, polityk włoskiej centrolewicy, po zamachach terrorystycznych w Brukseli w 2016 r. popłakała się na konferencji prasowej. Gdy rozum idzie w odstawkę, pozostają już tylko łzy. A kto nie uczy się na błędach jest zmuszony je ciągle powtarzać.

Schizofrenia moralnego mocarstwa

Prawdziwym problemem jest polityka Unii Europejskiej wobec Rosji, która jest pochodnią polityki niemieckiej oraz francuskiej. Kilka dni temu, już po skazaniu rosyjskiego opozycjonisty Aleksieja Nawalnego na prawie trzy lata kolonii karnej, prezydent Francji Emmanuel Macron zadeklarował, że uwięzienie Nawalnego to „błąd”, ale „musimy utrzymać kontakt z Moskwą dla europejskiego pokoju”. Jest to zdanie, które Macron powtarza co roku kilkakrotnie, tak było m.in. na konferencji bezpieczeństwa w Monachium w lutym u.r., gdy francuski prezydent przekonywał, że konieczne jest wypracowanie wiarygodnej strategii współpracy z Moskwą. Przekonywał, że Polska i inne kraje na wschodzie nie powinny się tego obawiać. Bez Rosji jego zdaniem nie da się w końcu rozwiązać wielu konfliktów, choćby na Bliskim Wschodzie (Libia, Syria), a sankcje nic nie dają, bo szkodzą obu stronom. Jest to polityka równego dystansu, tak chętnie praktykowana w Paryżu, w dobrej gaullistowskiej tradycji. Moskwa jawi się tu jako wygodny lewar dla francuskich aspiracji. Nie inaczej jest z Niemcami, które kurczowo trzymają się gazociągu Nord Stream 2, mimo coraz ostrzejszej krytyki projektu, także w samych Niemczech. Berlin podkreśla przy tym, że to projekt czysto gospodarczy, ale wszyscy wiemy, że dla Kremla jest to instrument polityki zagranicznej. Otrucie Nawalnego, którego Niemcy przecież u siebie leczyli, niczego tu nie zmieniło. Jak twierdzą zgodnie pani kanclerz Angela Merkel oraz minister gospodarki Peter Altmaier: prawa człowieka to jedno, a gazociąg to drugie, i nie należy łączyć tych dwóch rzeczy ze sobą. Pomóc się Nawalnemu i tak nie da, a może zabraknąć gazu w zapalniczkach, gdy Berlin wejdzie w następny etap transformacji energetycznej (Energiewende). Niemcy potrzebują tego gazociągu, a jest on już bliski ukończenia.

Ta schizofrenia nie może trwać wiecznie, chciałoby się zawołać. A dlaczego nie? Może. Można być moralnym mocarstwem, wciskającym innym swoje postępowe, liberalne wartości, a jednocześnie (czysto gospodarczo oczywiście) kochać najgorsze dyktatury. Niemcom to się udaje bezbłędnie. Borrell więc zrobił to, co robi wielu europejskich polityków od lat: pojechał dialogować z Kremlem, mimo iż Kremlowi na dialogu z UE nie zależy, chyba, że odbywa się on na jego zasadach. Jest to agresywna taktyka, obliczona na zmiękczenie stanowiska Unii, która – jak Moskwa dobrze wie – nie lubi konfliktów. Dlatego Bruksela sankcji ws. Nawalnego nie nałożyła, a jeśli to zrobi po wizycie Borrella, to będą to sankcje co najwyżej symboliczne, wycelowane w osoby zaangażowane w próbę otrucia rosyjskiego opozycjonisty. Może być też i zupełnie odwrotnie, i powstanie presja na intensyfikacje relacji z Moskwą. Francja i Niemcy w końcu uwierzyły w możliwość strategicznej autonomii (ten cel znalazł się wśród priorytetów obecnej, portugalskiej prezydencji w UE). Możliwości ułożenia sobie relacji z wielkimi graczami – USA, Rosja, Chiny – według własnych widzimisię przy zachowaniu całkowitej neutralności, w skrócie: nie wybierając stron. Europa ma wziąć swój los we własne ręce, ma być taką Szwajcarią, tylko na większą skalę. Mieć amerykański parasol ochronny, przy jednoczesnej intensyfikacji gospodarczej współpracy z Chinami czy Rosją. Tak jest obecnie, Obecne i to jest dobre dla realizacji interesów gospodarczych Francji oraz Niemiec, więc najlepiej by było gdyby się nic nie zmieniło. To jest powodem m.in. pospiesznego podpisania przez UE pod koniec grudnia u.r. umowy inwestycyjnej z Chinami. Załatwić interesy z Pekinem, zanim nowy prezydent USA Joe Biden zostanie zaprzysiężony i zepsuje wszystkim zabawę.

Europejska strefa buforowa

Tyle, że obecny status quo jest niewygodny zarówno dla USA jak i Chin. Nie ma więc gwarancji, że dzięki takim posunięciom da się go zachować. Ryzyko pogorszenia relacji transatlantyckich jest natomiast całkiem realne. Tymczasem to amerykańskie wojsko chroni zasady międzynarodowego handlu, które Europie pozwalają na realizację jej interesów. A Chinom wcale nie zależy na silnej politycznie Europie. UE to dla Pekinu przede wszystkim rynek. Rynek, który zamierza wycisnąć niczym cytrynę. Do ostatniej kropli. Jednocześnie Europa dalej będzie pod względem bezpieczeństwa uzależniona od Amerykanów, bo nie posiada twardej siły militarnej. Żadne mrzonki o strategicznej suwerenności nie są w stanie przykryć tego faktu. Europa nie potrafiła nawet rozwiązać konfliktów w swoim najbliższym otoczeniu, choćby na Ukrainie. W konsekwencji więc, jak pisze Matthew Karnitschnig na łamach portalu „Politico”, zamiast jako Szwajcaria UE może skończyć jako strefa buforowa między mocarstwami. O to toczy się ta gra, a Borrell jest w niej tylko mało znaczącym pionkiem.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułNadciągają WidziMisie. Drugie podejście do zabawnych figurek
Następny artykułEBL. WKS Śląsk Wrocław – HydroTruck Radom 75:97. Skrót meczu (POLSAT SPORT). Wideo