A A+ A++

Miniony rok dał się wszystkim we znaki. Covid -19 wywołał  zmiany w wielu obszarach życia społecznego. Dotknęły one system opieki zdrowotnej, wprowadzono pracę oraz naukę zdalną, izolację i kwarantannę, która wywołała stres, lęk, depresję. 12 marca 2020 roku w Oleśnicy odnotowano pierwszy przypadek koronawirusa. W ciągu minionego roku w powiecie oleśnickim z chorobą zmierzyło się 4823 pacjentów, 4458 to ozdrowieńcy, 97 osób zmarło. O tym bardzo trudnym roku rozmawiamy z Urszulą Kozioł, dyrektor Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Oleśnicy.

– Pamięta Pani 12 marca 2020 roku? Byliście przygotowani na pacjenta zero, na pierwszy kontakt z koronawirusem w powiecie oleśnickim?

– Oczywiście, że pamiętam. Wcześniej pojawiały się informacje o nowym wirusie, ale dotyczyło to Chin i wtedy wydawało nam się to bardzo odległe. Widzieliśmy i obserwowaliśmy tę skalę, ale chyba nikt nie sądził, że dotknie to nas aż tak bardzo. Stało się inaczej. Pandemia pojawiła się także w Polsce, a w naszym powiecie pacjentem „zero” był młody człowiek, który wrócił z Anglii. Nie byliśmy na to przygotowani, ale mimo przerażenia musieliśmy podjąć działania. Mimo wieloletniej pracy mojej  i  załogi w inspekcji sanitarnej  i braku doświadczeń  w obszarze epidemii, robiliśmy wszystko, aby pacjent miał poczucie pełnego zaopiekowania się nim. Oczywiście, docierały do nas jakieś wytyczne z GIS-u, z Ministerstwa Zdrowia. Posiłkowaliśmy się nimi, ale tak naprawdę wszystkiego musieliśmy się nauczyć sami.

– Wiosną 2020 roku powiat oleśnicki był mocno dotknięty pandemią koronawirusa. Musieliście przemodelować wasz system pracy?

– W pewnym momencie przestaliśmy sobie radzić, pracując w systemie jednozmianowym. Brakowało nam czasu, by w ciągu ośmiu godzin zająć się każdym pacjentem, nałożyć izolację, kwarantannę, skierować na wymaz. Zaczęliśmy więc pracować na dwie zmiany. Zdarzało się, że wychodziliśmy ze stacji późno w nocy. Tutaj spędziliśmy ubiegłoroczną Wielkanoc. Nie można było czegoś zostawić na jutro. Podkreślę, że w oleśnickiej stacji pracuje niewiele ponad 30 osób, a wiosną ubiegłego roku po zamknięciu szkół i przedszkoli niemal połowa załogi, głównie młode mamy, musiały przejść na opiekę. To był dla nas bardzo trudny czas. W krótkim czasie musieliśmy się nauczyć wielu rzeczy. Byliśmy i terapeutami, i psychologami. Niektórzy pacjenci liczyli nawet, że to my udzielimy im fachowej porady medycznej. Wręcz, że to my przyjedziemy do domu i pobierzemy wymaz. Telefon dzwonił non stop. Wiem jednak, że musieliśmy tak pracować, bo ważna była szybka reakcja, aby ograniczyć transmisję  wirusa. Dlatego kierowaliśmy duże ilości pacjentów na kwarantannę i  na wymazy.

– Czy decyzje, czasem trudne, które zapadały w ubiegłym roku w związku z rozwijającą się pandemią koronawirusa, podejmowała Pani sama?

– Wszystkie i przyznam szczerze, że nawet jeśli były one trudne, za każdym razem były one przyjmowane z dużym zrozumieniem. Nie było dyskusji, czy też sprzeciwu, by ktoś się z nią nie zgodził i odmówił realizacji. Wprost przeciwnie. Wszyscy byli zdyscyplinowani.

– Były jednak zapewne trudne rozmowy, pretensje, zarzuty o opieszałość na przykład w przyjeździe karetki wymazowej. Jak sobie radziliście z takimi sytuacjami?

– Były takie telefony, to prawda, ale sądzę, że nie były one podyktowane złośliwością tylko frustracją, zmęczeniem na przykład na zbyt długie oczekiwanie na przyjazd karetki czy też długą kwarantanną. Ludzie nagle odcięci od świata, pozbawieni normalnego funkcjonowania, w którym byli dotychczas, nagle zostali tego pozbawieni, mają prawo się tak czuć. A że my byliśmy po tej drugiej stronie więc siłą rzeczy słyszeliśmy te pretensje.

– Kiedy złapaliście oddech?

– Ten ogromny kryzys i nawał pracy to był czas od drugiej połowy marca do połowy czerwca. Dopiero w okresie urlopowym odetchnęliśmy trochę, bo i liczba przypadków znacznie się wtedy zmniejszyła. Od jesieni pracujemy już inaczej, bo zmieniły się przepisy. Ministerstwo Zdrowia podjęło decyzję, że pacjent z wynikiem dodatnim przechodzi pod bezpośredni nadzór lekarski. To była bardzo dobra decyzja, bo my obecnie zajmujemy się tylko osobami kierowanymi na kwarantannę. To pozwala nam w miarę normalnie funkcjonować, bo przecież my nadal zajmujemy się też wszystkimi innymi sprawami, które znajdują się w zakresie naszych obowiązków.

– Udało Wam się uchronić przed zarażeniem?

– Tak, praca dwuzmianowa, wahadłowa w dużym reżimie sanitarnym uchroniła mnie i moich pracowników przed zakażeniami. W tej chwili jesteśmy już zaszczepieni i nawet jeśli ktoś zachoruje to wierzymy, że przejdzie koronawirusa łagodnie. Nie wszystkie stacje miały tyle szczęścia. Były takie miejsca w Polsce, w których pracownicy sanepidu z koronawirusem wykonywali swoją pracę zdalnie, bo nie miał ich kto zastąpić. Wiem, że wspierali ich żołnierze Wojskowej Obrony Terytorialnej. Do nas wiosną ubiegłego roku zgłosiło się dwóch studentów medycyny, którzy pracowali na wolontariacie. Zostali rzuceni na głęboką wodę, mieliśmy od nich duże wsparcie.

– Czego nauczyła Panią praca na pierwszej linii frontu w walce z pandemią?

– Nie uważam, że pracujemy  na pierwszej linii frontu, jeżeli już to na drugiej linii. Praca w walce z pandemią nauczyła mnie przede wszystkim wielkiej pokory przed zagrożeniem pandemicznym, wobec którego człowiek stał się bezbronny.

– Były momenty, w których się Pani bała?

– Tak, były takie chwile, ale nauczyłam się w tym czasie przede wszystkim empatii, zrozumienia dla chorych ludzi. Często dotykaliśmy ludzkich tragedii. Przecież nie każdy pacjent wyzdrowiał. Były osoby, które przegrały walkę z chorobą. Rozpacz towarzyszyła wielu rodzinom. Zdarzały się takie sytuacje, w których dzwoniliśmy z pytaniem, jak chory się czuje, a słyszeliśmy, że nie udało się go uratować. To były prawdziwe dramaty, bo takie sytuacje nie zawsze dotykały osób z chorobami współistniejącymi, nie wszyscy zmarli byli w sędziwym wieku. Wszyscy byli pod opieką medyczną, bo wydawało się, że pacjent ma ogromne szanse, by wyjść z tego. Niestety, okazywało się inaczej. Były też tragedie rodzin związane z pochówkiem swoich bliskich. Ktoś z rodziny umierał, a wszyscy domownicy byli w tym czasie na kwarantannie. Było kilka takich sytuacji kiedy jedynym słusznym rozwiązaniem dla rodziny byłoby odłożyć ceremonię pogrzebową , a nawet rozważyć decyzję o kremacji zwłok , po to by w odroczonym czasie dokonać pochówku .To były trudne rozmowy, ciężki czas. Nikt z nas z podobnymi sytuacjami wcześniej się nie zetknął. Pandemia utwierdziła nas w przekonaniu jak ciężką pracę wykonują lekarze i pozostały personel medyczny w szpitalach, gdzie na co dzień walcząc o życie pacjentów covidowych, często tę walkę przegrywając.

– Ma Pani poczucie, że zdaliście ten egzamin?

– Nie chcę oceniać sama siebie i swoich pracowników, bo powinno zrobić to społeczeństwo. Zapewniam jednak, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, że włożyliśmy w naszą pracę ogrom serca. Mam nadzieję, że nikogo nie zawiedliśmy. Jestem też dumna, że mam bardzo dobry zespół pracowników, którzy są zaangażowani i oddani pracy. Bez nich wiele rzeczy nie udałoby się zrealizować.

5 / 5 ( 1 vote )

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł'USA zamkną bazy poza granicami kraju'? Nieprędko [OPINIA]
Następny artykułWybuch samochodu pułapki w Heracie. Wiele ofiar