A A+ A++

Do naszych bohaterów wracamy, jak łatwo można przewidzieć, w tym samym momencie, kiedy ich zostawiliśmy. Schronieni w ruinach szpitala przygotowują się na natarcie Szeptaczy, którzy przyprowadzili ze sobą niewiarygodnie dużą grupę zombie. Przewodzi im Beta, kierowany żądzą krwi i zemsty.

The Walking Dead (2010) – recenzja finału 10 sezonu serialu [AMC]. Z dużej chmury mały deszcz

Odcinek piętnasty skończył się cliffhangerem, bo wydawać by się mogło, że sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie jest nie tylko nie do pozazdroszczenia. W zasadzie jest beznadziejna, bez widoków na to, że ktokolwiek ujdzie z życiem. Myśleć tak mogłaby jednak tylko osoba, która nie jest zaznajomiona z tym, co wyprawiają twórcy tego serialu. Ostatecznie okazało się bowiem, że licząca setki, jeśli nie tysiące zombie horda nie była dla postaci żądnym zagrożeniem. Nie zdecydowano się na zabicie nikogo ważnego, życie straciło ledwie kilka totalnie randomowych osób, część chyba nawet bez imion. To, w jaki sposób poradzono sobie z Szeptaczami w sumie woła o pomstę do nieba. I już nawet nie chodzi o samą hordę. Nie chodzi nawet o absurdy w stylu tyleż nagłe, co cudowne pojawienie się Maggie, która ma niesamowite wyczucie czasu i dramatyzmu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zupełnie nie wykorzystano szansy na naprawdę porządną, niemal – jak na standardy The Walking Dead – epicką scenę, którą mogło być starcie Bety z Neganem. Całość jednak trwała dosłownie dziesięć sekund, a kreowany na niesamowitego twardziela Beta okazał się żenująco słabym gościem. Tak samo, jak i jego towarzysze, kreowani na jeszcze większe i poważniejsze zagrożenie niż wspomniany przed chwilą Negan. Wygląda to trochę tak, jakby sami twórcy byli zmęczeni Szeptaczami i postanowili się ich czym prędzej pozbyć. Wyszło im to jednak bardzo marnie. Nie uniknęli przy tym oczywiście absurdów, nie udało im się też zbudować w żadnym momencie rzeczywistego napięcia – emocji w finale dziesiątego sezonu było tyle, co kot napłakał.

[embedded content]

Czy są jakieś pozytyw odcinka? Ano, kilka jest. Po pierwsze, w odcinku jest bardzo ładna muzyka. Jej efekt byłby co prawda o wiele lepszy, gdyby nie była połączona z niesamowicie kiczowatym i pełnym patosu momentem, ale wciąż – wpada w ucho. Po drugie, epizod ma całkiem niezłe tempo, chociaż wkurza, irytuje i wywołuje ochotę pacnięcia się ręką w czoło, to mimo wszystko nie nudzi. Zwłaszcza, jeśli dla kogoś – tak, jak dla mnie – The Walking Dead stało się typowym guilty pleasure. Po trzecie, chociaż jest go mało, to Jeffrey Dean Morgan nawet w tych kilku scenach grając Negana potrafi pokazać, że jest najlepszym, co serial ma do zaoferowania. Po czwarte, o dziwo raz jedna z postaci – i to Carol! – zachowuje się wreszcie sensownie i rozsądnie. Oczywiście zostawienie kogoś na pewną śmierć mogłoby być o wiele bardziej emocjonujące, gdyby tą osobą była jakiś ważny bohater lub bohaterka, ale wciąż – warto docenić, że ktoś zrobił jedyną możliwą rzecz w tej sytuacji, twórcy wszak już nie jeden raz pokazali, że w takich momentach zdolni są do wchodzenia na poziomy absurdu o jakich się nam nie śniło. Największym jednak pozytywem finału dziesiątego sezonu The Walking Dead jest to, że jest już coraz bliżej do końca. Serial zostanie bowiem podsumowany jedenastym sezonem, a potem (nie licząc spin-offów, które chyba mało kogo obchodzą) będzie można jak najszybciej zapomnieć o tej produkcji. Oby!

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułCrash Bandicoot 4 zmierza na next-geny. ESRB ujawniło wydanie na Xboksa Series X
Następny artykułTo mogło skończyć się bardzo źle… ale pięknie to wybronił! [FILM]