A A+ A++

Zamieszkaliśmy w hoteliku w wąskiej uliczce ze składami opon. Odprowadzał nas tam cień – mało w swych poczynaniach dyskretny tajniak. W kafejce internetowej obok hotelu dało się uruchomić tylko niektóre adresy www, większość była blokowana. Cały rząd budynków w uliczce miał podziemia ukryte pod klapami, do których nocą zrzucano transporty opon, albo odwrotnie – ładowano je na ciężarówki. Spaliśmy na dachu, za cztery dolary od osoby. Budziło nas wyskakujące zza horyzontu słońce: od razu palące, bezlitosne. Stąd poranny zgiełk. W tych pierwszych godzinach, zanim żar sparaliżował wszystko, trzeba było zdążyć z dowożeniem, handlowaniem, pakowaniem.

Aleppo, 2008 r. fot. Cezary Aszkielowicz


Aleppo, 2008 r. fot. Cezary Aszkielowicz

Fot.: Cezary Aszkielowicz / Agencja Gazeta

Dajcie im tylko herbaty, a rozwiną dywan znaczeń

Ulice sklepów z wiatrakami i pralkami, alejki mięsne ze zwisającymi z haków płatami koziny i baraniny, zaułki straganów ze sznurkiem i sznurowadłami – buzowały w kurzu podrywanym ciągłym szuraniem i tupaniem. Kupowanie było spotkaniem, celebracją rozmowy, niespiesznym rytuałem. Gdziekolwiek przystanęliśmy, zapraszano, by się rozsiadać. Skądś naraz zjawiały się krzesełka i taborety, pękate szklaneczki z mocną i słodką herbatą. Zaraz wianuszek pytań.

Na wielkim zadaszonym targowisku sprzedawcy nie patrzyli mi w oczy, od razu zwracali się do mojego przyjaciela. Przyjechaliśmy w składzie trzy plus jeden: on i trzy dziewczyny. Sprzedawcy uśmiechali się z aprobatą. Żartowali: – Drogi przyjacielu, trzy żony to nie kłopot. Prawdziwym kłopotem są dopiero trzy teściowe! Otaczali nas serdecznością, pytali o rodziny, zdrowie, pracę i plany zwiedzania Syrii. Byli samozwańczymi przewodnikami i doradcami. Zanim wzięli od nas pieniądze za naszyjnik albo bransoletę, czuliśmy, że możemy przyjść do nich po pomoc, radę albo na pogawędkę. Byliśmy użyteczni dla obcojęzycznych – odrobina francuskiego czyniła ze mnie obiekt szczególnego pożądania.

Wykształceni mieszkańcy Aleppo byli spragnieni okazji do konwersacji, wyrafinowani i ciekawi świata, natychmiast wskakiwali na najwyższy poziom – opowiadali o sztuce i muzyce Syrii, pytali o światową literaturę. Tam po raz pierwszy nauczyłam się, jak łatwo na Wschodzie niepozorni mężczyźni o spękanych stopach zmieniają się w filozofów. Dajcie im tylko herbaty, usiądźcie z nimi w cieniu drzewa, podzielcie się posiłkiem, a rozwiną dywan znaczeń, symboli i dźwięków. Ich dłonie zatańczą w języku gestów, które uzupełnią wszystkie semantyczne niedobory. Ich oczy powiedzą mi, do jak złożonej i starej kultury zajechałam z wizytą.

Aleppo – brama Azji

Kobiety żyły w dwóch światach – na zewnątrz, w szczelnym zakryciu milczały wspaniale. Ale w łaźniach, wśród obłoków gorącej pary i w sklepach bieliźniarskich, gdzie odsłaniały się całe, rozwiązywały się ich języki i ciała. Gadały i śmiały się w głos, paliły papierosy, były wybredne, dowcipne, błyskotliwe i zmysłowe. Przed lustrem robiły staranne, wymagające czasu i precyzji makijaże. Po czym zakrywały tę obfitość i pełnię życia czarnym nikabem i ciszą, takie wychodziły znów na gwarną ulicę.

Wieczorami, gdy gorąc wycofywał się, wnikał w ziemię i mury domów, w restauracjach bulgotały fajki wodne, szczękały sztućce. Na talerzach pyszniły się pszenne placki, kebaby i pasty z bakłażanów. Derwisze tańczyli w przydomowych ogrodach, kostki lodu szybko topiły się w szklankach pełnych araku. Aleppo było nie mniej wspaniałe, w żadnym razie nie mniej olśniewające niż Paryż i Stambuł.

Dla mnie stało się bramą Azji, pierwszym na progu dorosłości i nowego stulecia miastem o wielkiej historii i tradycji. Lekcją skromności własnego losu, konfrontacją tamtejszej, bogatej i wieloznacznej tożsamości z moim kiepskim rozeznaniem we własnej kulturze. Elektryk recytował mi wiersze po arabsku, a klarnecista śpiewał Sinatrę. Tam poznałam, czym jest bezgraniczna gościnność, poczucie humoru wyrastające ponad ubóstwo i reżim. Poczułam siłę danego słowa.

Na środku pustyni z naszego autobusu odpadł kawał blachy. Kierowca zahamował kilka kilometrów dalej i powiedział pasterzowi kóz o swojej zgubie. Rozmawiali patrząc w dal, długo ściskając sobie dłonie. Pojęłam, że ten lichy kawał blachy się znajdzie i wróci do właściciela. Bo tak się umówili. Bo pustynia nie znosi pustki, a obietnica i honor są cenne jak samo życie.

Aleppo, 2008 r. , fot. Cezary Aszkielowicz


Aleppo, 2008 r. , fot. Cezary Aszkielowicz

Fot.: Cezary Aszkielowicz / Agencja Gazeta

Świat zamknął się nim się naprawdę otworzył

Wracałam z Syrii z rumuńskimi przemytnikami i przygodami, przeprawą przez Dunaj, a potem pociągiem i pożyczonym busem, bez mapy przez Ukrainę. Przekonana, że to dopiero początek – świat otworzył się przede mną, otwierał się przecież cały na siebie nawzajem. Właśnie wybuchały tania turystyka i masowe lotnictwo. Ale rok później wybuchły również porwane samoloty wbite w wieże World Trade Center. Syria z dnia na dzień stała się zaklętym rewirem. Ledwo opuściłam Damaszek, bodaj najstarsze nieprzerwanie istniejące miasto w dziejach, a już zrozumiałam, że muszę się spieszyć. Żadne miejsce na mapie nie jest wieczne, każde może znaleźć się poza zasięgiem. Wolnorynkowa obietnica świata u moich stóp nigdy nie była prawdziwa.

Nie ma tamtego Aleppo. Derwisze nie tańczą w zdobionych willach z basenami. Najzamożniejsi i ci, którzy mieli krewnych w Europie, uciekali pierwsi. Najsłabsi i zdesperowani wyruszają dopiero teraz – błąkają się w lasach na białorusko-polskiej granicy, skazani na zabójczą obojętność i polityczny cynizm, przed którym próbują uciekać. Ulice dawnej azjatyckiej perły nie istnieją, ich mapa jest zrujnowana. W tych nielicznych budynkach miasta, które nie obróciły się w gruzy po dekadzie ataków i ostrzałów najbardziej wymyślnymi i straszliwymi rodzajami broni, jak człowiek wymyślił, nie ma dziś prądu. Noce bywają lodowate, a lodówki stoją nieczynne i puste. Arbuzy, dawniej pospolita przekąska kupowana całymi skrzyniami dla dzieci, są dziś rarytasami. Na chleb wciąż czeka się w kolejce godzinami. Ośmiu na dziesięciu Syryjczyków tkwi w ubóstwie, żyją dzięki bonom żywnościowym i pomocy humanitarnej. Są miejsca, w których wciąż trwają walki, a bomby wciąż wybuchają.

Zniszczone Stare Miasto w Aleppo, 2013


Zniszczone Stare Miasto w Aleppo, 2013

Fot.: Jerome Sessini / Magnum Photos / Forum

Wojny nie wygrał nikt. Nikt jej także nie zakończył – była pierwszym konfliktem zbrojnym nowego typu, węzłem tak wielu interesów, sprzecznych dążeń mocarstw, watażków, płatnych najemników i sponsorów terroryzmu, że nie podołały jej wielkie XX-wieczne instytucje pokojowe. Decydowała wola dyktatorów, chaotyczne licytacje maklerów życia i śmierci.

Aleppo, które pamiętam, nie istnieje. Ale nie ma także świata, który do siebie zaprasza i wita odmienność jak odświętną atrakcję. Wizyta obcego nie jest już wyróżnieniem, komplementem. Jest inwazją, niekoniecznie wojenną. Turyści błyskawicznie zadeptali i strywializowali świat, stali się chodzącymi bankomatami dla tych, którzy równie szybko pojęli sztukę sprzedaży podrobionego folkloru, namiastek swej kultury, pseudotradycyjnych smaków i doznań. Podróż stała się prawie niemożliwa, podobnie jak samo spotkanie – rozumiane jako próba przekroczenia odmienności, dar szczerości i hojności wobec Innego.

Zamiast takich zbliżeń są transakcje, opłacane wizyty w rzekomo autentycznych domach autochtonów z kolacją z lokalnych potraw w cenie. Można płacić i wierzyć, że się dotknęło realności, że żona rybaka ugotowała nam oryginalny posiłek, żeśmy z nią porozmawiali od serca. Ale podróż zawsze była strawą, której kupić nie sposób – trzeba było mieć tylko czas i wrażliwość. Sądziłam, że to stanie się moim sposobem na życie. Teraz wiem, że podróż nie może być metodą. Jest szczęściem w drodze, doświadczeniem, które się przydarza lub nie. Nikt, kto wyrusza, nie ma pewności, co przeżyje. Ani kiedy cel jego wyprawy stanie się niedostępny, utraci sens albo zniknie.

Żadna podróż nie jest niewinna

Nie tylko wojny przepisują mapę naszego świata. Dziś decyzja o tym, by wsiąść do samolotu, jest obciążona etycznie. Od lat 70. ubiegłego stulecia dysponujemy raportami udowadniającymi, że nasze wybory mają znaczenie – są niszczące, także autodestrukcyjne. Ostatnie kilka lat to już gwałtowny przyrost wiedzy o konsekwencjach i wyraźna zmiana świadomości. Żadna podróż nie jest niewinna.

Jak mawiają Amerykanie, najlepiej przecież znający wszelkie ukryte koszty życia w kapitalizmie: nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch. Jeżdżąc, oglądając świat – nawet z najlepszymi intencjami – zostawiamy świat węglowy, dokładamy się do nierówności ekonomicznych, zniszczeń i przeinaczania globu w kierunku pocztówkowych iluzji, przemeblowywania lokalnych gospodarek na podobieństwo straganu oferującego banały i fikcje.

Odjeżdżamy tysiące mil, by na krańcach wysp wypić kawę, zasnąć w wygodnym łóżku, zobaczyć coś niezwykłego, wrzucić ładne zdjęcie i nazbierać lajków. Czyli z grubsza odtworzyć to samo, czym żyjemy u siebie. Im więcej ludzi rusza w drogę, tym skuteczniej roznosi się wirus podobieństwa i uniwersalizacji. Tylko nieliczni naprawdę pragną tego, co odmienne. Podróż nigdy nie była grą powszechną, sama jej istota wymaga osobności, jest odchodzeniem od domu, od samego siebie i wszystkiego, co znane. Wymaga odwagi, wysiłku, gotowości błądzenia, nierozumienia. Kto wyrusza naprawdę, nie może być nawet pewny powrotu. Turysta natomiast płaci za gwarancję wrażeń i tego, że nie zmieni się nic.

Kodeks podróżnika

W obronie przed szkodliwością bycia w drodze powstały kodeksy etycznego podróżowania, porady, jak przemierzać świat – jechać lub płynąć zamiast latać, spać u miejscowych, omijać oferty pakietowe i pośredników, zabierać własnych ręcznik, a śmieci recyklingować i redukować do jednego słoika odpadków. Im młodsi podróżnicy, tym poważniej traktują tę nową etykę. Na razie są w minimalnej mniejszości, zaś mapa świata, którym chcieliby się zachwycić, gwałtownie się kurczy.

Okrawają ją nie tylko konflikty zbrojne, terroryzm, zapaści polityczno-gospodarcze zawłaszczające kolejne rejony (ostatnio na przykład Etiopię, Liban, Birmę), ale przede wszystkim zniszczenie środowiska i wyłaniający się nowy obraz planety. Jeśli traktujesz katastrofę klimatyczną poważnie, nie polecisz na wakacje na Bali, powoli otwierające się znów na turystów po dwuletniej pauzie wywołanej globalną pandemią, będącą przecież jednym z przejawów planetarnej katastrofy.

Jeśli naprawdę zależy Ci na redukowaniu ingerencji człowieka w naturalne ekosystemy, każdemu miejscu na mapie przyjrzysz się po wielokroć, przeczytasz o jego kłopotach z wodą pitną albo przemysłem wydobywczym. I bardzo możliwe, że z tą wiedzą zdecydujesz się zostać u siebie.

Choć podróż jest częścią mojego życia zawodowego jako reporterki, ja także z coraz większym trudem podejmuję decyzje o wyjeździe. Ważę moralne konsekwencje swoich wyborów, nie pakuję już do plecaka czystej ciekawości, muszę dołożyć poczucie odpowiedzialności i wyrzuty sumienia. A także wziąć pod uwagę, że razem z olśnieniami przywiozę do domu gorycz, smutek, czasem przerażenie.

Z ostatnich odbytych wyjazdów zabrałam między innymi: obraz gigantycznych wietnamskich farm krewetek emitujących wielkie ilości dwutlenku węgla i opowieść zubożałego rybaka, który zmienił się w hodowcę narybku karmionego sztuczną jaskraworóżową karmą; blizny na piersi mężczyzny, którego zaatakował tygrys – rywalizując o przetrwanie na tym samym indyjskim archipelagu wysepek, dwa drapieżniki, którym sezonowe powodzie zaciskają pętlę na szyi. I groźby pracowników nielegalnej kopalni złota w Amazonii, którzy ruszyli za nami w pościg, gdy zrozumieli, że zrobiliśmy zdjęcia zatrutej rtęcią pustyni w środku niegdyś obfitej dżungli. Nie zbieram już pięknych wspomnień z podróży. Kolekcjonuję obrazy bolesne, odbierające złudzenia. Dowody zbrodni na roślinach, zwierzętach i nas samych. W każdą podróż ruszam z ciężkim sercem.

Do miejsc dla mnie najważniejszych, położonych w Azji, na razie jechać nie mogę. Granice zamknięte, wiz się nie wydaje. Pandemia się nie kończy. Brakuje szczepień w państwach rozwijających się i żadne apele szefa WHO tego nie zmieniają. Nadzieję, że – dajmy na to – społeczeństwa Afryki zostaną zaszczepione w ciągu najbliższych miesięcy czy lat, są naiwnością. Raptem kilka lat temu Indie ogłosiły, że po dekadach akcji szczepień są wolne od polio. Od polio!

Nie było mi do śmiechu ani latem w tonącej Wenecji wyprzedającej resztki swej protokaplitalistycznej legendy, ani w Salzburgu podzielonym wyraźnie między beztroską ultrabogatą elitę i nerwowych, obsługujących ją imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Bycie w drodze wcale mnie nie odpręża – widzę świat rozedrgany, pełen napięć, apokaliptyczny. Martwię się o niego, o nas wszystkich.

Ulgę od niepokoju mam tylko w domu. Ale paradoksalnie właśnie nie jeżdżenie, nie dostrzeganie wszystkiego, co się wydarza, byłoby eskapizmem. Pojadę więc znów – nie wiem tylko dokąd. Przeszkody wyrastają błyskawicznie. Granice znów są murami. Urzędnicy łatwo zgubili uśmiechy, do których nie zdążyli się przyzwyczaić – świat otwarty był, lub taki się zdawał, ledwie przez chwilę. Celnicy znów każą mi czekać na łaskawe pieczątki. Machają stopą w skórzanym klapku, żartują z kolegą w mundurze, leniwie stukają w klawiaturę. Znów są istotni, mają wpływ. Mogą mi zatrzasnąć furtkę przed nosem lub życzyć dobrego pobytu w ich na powrót usztywnionym, najeżonym kraju. Wciąż mam unijny paszport, a to znaczy, że w większości świata na razie mam przewagę, nie jestem nielegalna. Nie wiem, jak długo jeszcze, bo druty kolczaste, wizy i kontrole są znów w globalnej modzie. Chiński model walki z pandemią (zamknąć, zablokować, kontrolować) spodobał się pomniejszym dyktatorom i aspirującym do tej roli pozorantom demokracji.

Ten sam świat, który na przełomie stuleci otworzył się dla swobodnego przepływu kapitału (nie oszukujmy się, że chodziło o naszą przyjemność podróżowania), teraz zatrzaskuje drzwi z powodów politycznych. Gospodarcza sieć dławi się z powodu niedostatecznej liczby tragarzy paliw i naderwanych łańcuchów produkcji i sprzedaży. Trudniej przemieszczać się nie tylko ludziom, także kontenerom, cysternom i zwykłym paczkom. Już dziś zarządcy wielkich portów mówią, że rozładowanie zalegających przesyłek zajmie lata. Czy adresy, do których zmierzają, będą jeszcze wtedy istniały?

Na rozwieszonej w domu mapie świata przestaję odznaczać kolorami miejsca, w których byłam i do których pojadę. Wprowadziłam nowy kod – wykreślam rewiry już niedostępne, nieistniejące i zagrożone.

Czytaj też: „Notturno”. Rosi z czułością pokazuje ludzi, którzy z powodu wojny utracili dawne życie

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSałatka z cykorii Tokarczuk i kasza Stasiuka. Przepisy przyjaciół Andy Rottenberg
Następny artykułWidzowie razem z aktorami przejdą przez Stare Miasto. W Częstochowie premiera “Mojej drogi”