W krajach o populacji przekraczającej w sumie ponad połowę
mieszkańców świata w 2024 r. odbędą się wybory. Według obliczeń Bloomberga i
The Economist takiego roku w historii ludzkości jeszcze nie było. Trudno nad
tym faktem przejść obojętnie, zwłaszcza inwestorom, którzy widzieli, co działo
się ostatnio na giełdach w Polsce czy w Argentynie. O komentarz na ten temat poprosiliśmy
rynkowych ekspertów: Piotra Kuczyńskiego i Wojciecha Białka.
W ośmiu z dziesięciu najludniejszych państw świata – Indiach
(1,44 mld mieszkańców), Stanach Zjednoczonych (332 mln), Indonezji (274 mln), Pakistanie
(245 mln), Brazylii (214 mln), Bangladeszu (175 mln), Rosji (144 mln) i Meksyku
(127 mln) – odbędą się w 2024 r. wybory.
W sumie według wyliczeń “The Economist” w 2024 r. zaplanowano je w 76 krajach, w których będą obejmować wszystkich uprawnionych do głosowania. Przykładowy kalendarz wyborczy można znaleźć np. na stronie National Democratic Institiute.
Nie wszędzie będą to wybory władz krajowych, jak np. w
Brazylii czy Turcji, gdzie zaplanowano głosowania samorządowe. Będą dotyczyć jednak całego kraju. Dwa kontynenty z największą liczbą państw głosujących to Europa (37) i Afryka (18). Najludniejszy to oczywiście Azja z Indiami, które
w tym roku wyprzedziły Chiny w roli światowego lidera pod tym względem. Największa
uwaga będzie jednak skupiona na Ameryce.
Jak zauważa „The
Economist”, chociaż wybory na różnych szczeblach i poziomach będą dotyczyły
w 2024 r. państw, które zamieszkuje w sumie 4,2 miliarda ludzi, to nie oznacza,
że demokracja ma się dobrze, bo jej fasadowość jest aż nadto widoczna,
chociażby w 144-milionowej Rosji, która wybierać będzie Władimira Putina na
piątą już kadencję prezydencką.
Wybory na tle światowego PKB
Podobnych przykładów, gdzie wybory nie będą ani wolne, ani uczciwe, jest więcej, bo w przyszłym roku “głosować” będą m.in. mieszkańcy Białorusi, Algierii,
Czadu czy nawet Korei Północnej. Nie będziemy jednak pochylać się nad kondycją
demokracji, ale nad faktem, że państwa, w których odbędą się głosowania, odpowiadają
za ponad połowę światowego PKB. Bloomberg
Economics wylicza, że wybory odbędą się w krajach wytwarzających 42 proc.
PKB, ale Piotr Kuczyński, analityk z DI Xelion mówi o jeszcze większej skali.
„Globalny PKB w 2023 roku prognozowany jest na poziomie 105
bilionów dolarów, a USA z Unią Europejską wypracują razem około 40 bilionów. Z
tego wniosek, że udział głosujących w PKB globalnym będzie bliski 50 proc.” –
wylicza ekspert.
Find more statistics at Statista
Na poziomie Unii Europejskiej wybory będą dotyczyć Parlamentu
Europejskiego, ale poza tym do urn pójdą mieszkańcy Austrii,
Belgii, Chorwacji, Finlandii, Irlandii, Litwy, Portugalii, Rumunii, Słowacji,
czy Polski, gdzie odbędą się przesunięte wybory samorządowe. W zdecydowanej
większości wspomnianych państw będą to jednak głosowania nad składem parlamentu
czy wyborem głowy państwa.
Jak twierdzi Jennifer Welch, główna analityk ds. geopolityki
ekonomicznej w Bloomberg
Economics, z jej punktu widzenia świat stoi być może przed najbardziej
burzliwym rokiem w historii całego pokolenia.
Reganomica, thatcheryzm i złoto
Piotr Kuczyński grupuje wybory w poszczególnych krajach pod
względem znaczenia i wskazuje najważniejsze głosowanie. „Rosja i Meksyk byłyby
w grupie pierwszej. Podobna liczba mieszkańców i podobny będzie wynik wyborów.
Podobny dlatego, że nic po nich się nie zmieni” – komentuje dla Bankiera
ekspert.
„W osobnej grupie jest Unia Europejska i wybory do
Parlamentu Europejskiego (PE). Jak wiadomo PE ma stosunkowo mały wpływ na
politykę UE (…). Dlatego też wybory będą miały być może znaczenie w
poszczególnych krajach (swoisty sondaż poparcia), ale na zachowanie rynków
wpływu mieć nie będą” – tłumaczy.
„W trzeciej grupie są Indonezja i USA. Jest to jednak grupa
zbliżona jedynie ludnościowo, bo nie pod względem wpływu na zachowanie rynków.
Zresztą w Indonezji od wielu lat walczą ze sobą dwie grupy elity finansowo-politycznej
i wybory niewiele zmieniają. Tak więc zostają jedynie Stany Zjednoczone. USA to
kraj, który nadal jest hegemonem i to, co się w nim dzieje, potrafi nieźle
potrząsnąć rynkami” – wyjaśnia.
Poza wpływem wyników na globalne rynki nie można pominąć ich
przełożenia na rynki krajowe. Przykład przyspieszenia hossy na WIG i WIG20 po wyborach
parlamentarnych z 15 października czy podobnej reakcji na wyniki wyborów prezydenckich
w Argentynie, gdzie
tamtejszy Merval zyskał tylko na jednej sesji ponad 7 proc., są wyjątkowo jaskrawe.
Inwestorzy z całego świata już teraz mogą planować swoje strategie
pod wybory w kolejnych państwach oraz spekulować, jak ogłoszone wyniki zostaną odebrane
przed inwestorów. „Rynki finansowe pozytywnie reagują na takie wybory, które są
bliskie reganomice i thatcheryzmowi. Im bliżej wolnego rynku, tym lepiej dla
rynków i nie ma to nic wspólnego z korzyścią, które takie rządy niosą
większości społeczeństwa” – komentuje dla Bankiera Kuczyński.
„Na przykład wybór Donalda Trumpa w 2016 roku na prezydenta
miał doprowadzić do bessy na rynkach akcji, a stało się wręcz odwrotnie” –
ilustruje analityk i przypomina także kazus niedawnego wyboru Javiera Milei na
prezydenta Argentyny, który miał doprowadzi do bessy z uwagi na anarcho-kapitalistyczne poglądy,
a skończył się wspomnianą giełdową euforią.
Im większa jest niepewność co do polityki przy zmianie
władzy, stóp procentowych, gospodarczych priorytetów, kierunku polityki
fiskalnej, wydatków publicznych, tym trudniej jest właściwie nastawić inwestycyjne
żagle, ale z drugiej strony, ten kto przewidzi je dobrze i właściwie zaprognozuje
reakcję rynku, może sporo zyskać. Spekulacje, by zyskać to jedno, ale jak się jednak
zabezpieczyć, by nie stracić?
„Zazwyczaj już na wiele miesięcy przed wyborami fundusze
pozycjonują się, szykując na ich rezultaty. Tak więc należy przede wszystkim
unikać gwałtownych ruchów i nie inwestować zbyt ryzykownie. Zalecany jest
spokój i trzymanie się własnego, sprawdzonego systemu, strategii inwestycyjnej.
W przypadku najważniejszych wyborów 2024 roku, czyli wyborów w USA, nie jest
groźne to, kto je wygra, a jedynie to, czy wybór nie doprowadzi do jakiejś
formy wojny domowej. Dlatego warto na wszelki wypadek część środków ulokować w
złocie” – odpowiada Kuczyński.
Cykl prezydencki w USA
Bez dwóch zdań wybory w USA to najważniejsze wydarzenie
polityczne przyszłego roku. O historyczne zachowanie rynku amerykańskiego i
strategie inwestycyjne, jakie można przyjąć w kontekście wyborów na gospodarza
Białego Domu, zapytaliśmy Wojciecha Białka z TMS Oanda Brokers.
„Ostatnie wybory prezydenckie w USA odbyły się w listopadzie
2020, a następne zaplanowane są na listopad przyszłego roku. Oznacza to, że w
listopadzie br. zakończył się na rynku akcji w USA trzeci rok ‘cyklu
prezydenckiego’. Statystyki pokazują, że ów trzeci rok cyklu prezydenckiego był
historycznie najlepszy dla rynku akcji w ramach tego 4-letniego cyklu. Od 1900
roku S&P 500 zyskiwał w jego trakcie średnio 11,26 proc., a mediana tej
serii wyników to 16,46 proc.” – tłumaczy ekspert.
„Z puntu widzenia tego cyklu statystycznie optymalnym
okresem do posiadania amerykańskich akcji był liczący 5 kwartałów czas pomiędzy
końcem III kw. drugiego roku po wyborach prezydenckich w USA, a końcem IV kw.
roku przedwyborczego” – podlicza Wojciech Białek.
„Można chyba uznać, że koncepcja >>cyklu prezydenckiego<< na
rynku akcji znowu wydaje się zdawać w ostatnim okresie egzamin. Spadek S&P
500 rozpoczęty w styczniu 2022 kulminował w październiku ub.r. i od tamtej pory
S&P 500 zyskał 30,4 proc., co jest bardzo przyzwoitym rezultatem w
porównaniu do wyników uzyskiwanych w przeszłości” – komentuje analityk.
„Rozpoczynający się obecnie czwarty rok „cyklu prezydenckiego”
– rok wyborczy – zarówno pod względem średniej jak i mediany zajmuje w tym
zestawieniu drugie – po roku przedwyborczym – miejsce (średnia +7,7 proc.,
mediana +10,3 proc.), więc opierając się na tych danych, można wierzyć, że
jeszcze przez rok perspektywa wyborów prezydenckich będzie utrzymywać rynek
akcji w USA we w miarę dobrej kondycji. Trzeba oczywiście pamiętać, że jest to
jednak tylko pewna wieloletnia tendencja, a nie nieodwołalny wyrok” –
podsumowuje.
Indie, Tajwan, Wlk. Brytania, RPA, Ukraina
Państwa, w których dojdzie do wyborów 2024 r., mają różną
wielkość i wpływy na świecie. Lista obejmuje kraje bogate w zasoby naturalne
jak i importujące większość potrzebnych surowców. Są państwa o ogromnej
populacji jak Indie (1,44 mld), ale też małej jak Tajwan (24 mln). W tych dwóch
przypadkach wyniki mogą jednak skupiać podobną uwagę rynków.
Wybory prezydenckie na Tajwanie mogą nadać ton stosunkom
USA-Chiny w nadchodzących latach, a napięcia prawdopodobnie jeszcze bardziej
wzrosną, jeśli zgodnie z przewidywaniami wygra obecny wiceprezydent Lai
Ching-te – pisze Bloomberg.
Z kolei kwietniowe wybory w Indiach skupiają uwagę, ponieważ premier
Narendry Modi i rządząca krajem Indyjska Partia Ludowa, będąca największą partią polityczną na świecie (180 mln członków), musi mierzyć się z rosnącą antypatią społeczeństwa.
Niespodziewana zmiana Modiego, który sprawuje urząd od 2014 r., może
przestraszyć inwestorów, którzy zgodnie z polityką USA, upatrują w Indiach
przeciwwagę dla potęgi gospodarczej i militarnej Chin.
O pozostanie w fotelu premiera walczyć w 2024 r. może inny indyjski polityk z pochodzenia. Zdecyduje o tym sam Rishi Sunak, stojący na czele brytyjskiego rządu, lider partii konserwatywnej, który może jako premier rozpisać wybory w dowolnym momencie w czasie pięcioletniej kadencji. Wiemy nastomiast, że muszą odbyć się nie później niż w dniu 28 stycznia 2025 r., bo rozwiązanie obecnego parlamentu nastąpi nie później niż w 17 grudnia 2024 r. Stąd też pewna niewiadoma, czy faktycznie będzie to 2024 r.
W krajach afrykańskich o łącznej populacji ponad 330 mln, w
tym Algierii, Ghanie i Mozambiku także odbędą się wybory. Najwięcej mówić się
będzie zapewne o niegdyś najbogatszym kraju Czarnego Lądu, czyli Republice
Południowej Afryki, gdzie mieszka ponad 60 milionów ludzi. Podzielona i słaba
opozycja sprawia, że pomimo serii skandalów korupcyjnych rządząca partia jest
prawie pewna ponownego zwycięstwa.
W Europie zaplanowano jedne wybory, które jeśli się odbędą,
będą w równym stopniu aktem buntu, co demokracji – pisze „The Economist”.
Chodzi o Ukrainę, gdzie w 2024 r. wypadają wybory prezydenckie. W najechanym przez Rosję kraju obowiązuje stan wojenny, który zakazuje organizacji wyborów.
Głos zabrał sam Wołodymyr Zełenski, który uważa, że to
nie jest czas na wybory, chociaż wg ministra spraw zagranicznych Ukrainy nic nie
jest przesądzone. Wcześniej Zełenski
mówił, że
jeśli zostaną zorganizowane, to w nich wystartuje, chociaż w jego ocenie ich koszt
musiałyby pokryć kraje Zachodu.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS