Po golu w Bundeslidze “Bild” miał do Polaka pretensje. Zanim królem Monachium został Robert Lewandowski, kibice Bayernu skandowali nazwisko Sławomira Wojciechowskiego.
Mateusz Skwierawski
WP SportoweFakty
/ Archiwum prywatne
/ Sławomir Wojciechowski z koszulką Bayernu Monachium
Poczuł tylko dreszcz. Na kilka sekund całkowicie stracił kontrolę nad zdarzeniami. Na jego plecy spadły ręce, ktoś złapał go za szyję, ktoś czule objął. Za chwilę jego głowa utonęła w objęciach. Zawodnicy w czerwono-granatowych strojach zebrali się w grupie. Numer 15 stał się ledwo widoczny.
Chwilę wcześniej czuł na sobie wzrok 63 tysięcy widzów. Facet w siwych włosach machnął do niego ręką. Wchodzisz! Sławomir Wojciechowski, skromny i małomówny chłopak z Gdańska, stał u progu wielkiego świata. Kilkanaście minut biegał po boisku, aż w końcu Mehmet Scholl dobiegł z piłką do linii końcowej boiska i dośrodkował. Wojciechowski uderzył z powietrza. Trafił.
Usłyszał tumult. Po trybunach niósł się ryk twardo wykrzykiwanych sylab, typowych za zachodnią granicą. Ostatnia z nich – “ski”, rozniosła się po stadionie jak dźwięk uwolniony w górach. Bayern pokonał SSV Ulm 4:0.
ZOBACZ WIDEO: Miał zawał serca na boisku! Wrócił do gry
Tajemniczy telefon
Pod koniec lat 90. Wojciechowski grał w szwajcarskim FC Aarau, gdzie był cenionym pomocnikiem. Koledzy nawet dziwili się, że nie jest powoływany do kadry narodowej, ale kto by w tamtych czasach śledził ligę szwajcarską.
W grudniu 1999 roku, gdy miał 26 lat, odebrał telefon, którego znaczenia początkowo nie zrozumiał.
– Cześć. Słuchaj, dasz radę pojechać na testy? Chodzi o Niemcy – zaczął Adam Mandziara. – Pewnie – odparł Wojciechowski i nie dopytywał, o jaki klub chodzi. Zakładał, że odezwał się ktoś z czołówki, bo był w dobrej formie. – To drużyna z pierwszej trójki – dodał oszczędnie menadżer.
Wojciechowski nie jest typem człowieka, który przesadnie się ekscytuje. To raczej chłodny pragmatyk. Wtedy miał na głowie coś innego. Za kilka dni on i rodzina mieli usiąść wspólnie do stołu i podzielić się opłatkiem. A piłkarz na liście zadań nadal miał kilka nieskreślonych pozycji: zakupy, stół do skręcenia, prezenty. Jedynie wspomniał w domu, że chyba czekają go testy w innym kraju.
To nie facet z Hollywood
Po latach Wojciechowski ocenił, że nie ma o czym mówić. Długo kazał się namawiać na rozmowę o dawnych czasach. Ogląda mecze, ale nie udziela się w mediach. Gdyby wyłączono dostęp do statystyk, na podstawie tego, co mówi, można by ocenić, że był w Bayernie jedynie kilka razy na wycieczce objazdowej, a nie w roli piłkarza. Jego wygląd pasuje do charakteru. Spotykamy się w gdańskiej kawiarni, siedzi z boku, przy oknie. Ubrany dobrze, schludnie, w jeansy i sweter, ale tak, że kilka minut po spotkaniu trudno odświeżyć w pamięci, co konkretnie miał na sobie. Wizualnie nic charakterystycznego go nie wyróżnia. W oczy rzuciła się punktualność. Kilka minut przed umówioną godziną już kończył kawę.
Mówi płynnie, ale waży słowa. Wie, co chce przekazać, nie szuka w myślach wyrazów. Nie jest to potok zdań nadający się do radiowej audycji. Krótko obcięty, tak by włosy wyschły jeszcze przed wyjściem z łazienki. Lekko siwy z minimalnym zarostem długości boków głowy. Krępy, bez nadwagi, bo jak mówi – ciągle musi być w ruchu. Ćwiczy w siłowni i gra w piłkę z kolegami.
Z pozoru niedostępny i poważny, po dłuższej rozmowie bardzo serdeczny. Ze swoją aparycją mógłby wykonywać wiele zwyczajnych zawodów. Do twarzy mu w roli pracownika IT, urzędnika państwowego idącego na autobus kilka minut po 17, czy wymagającego nauczyciela matematyki. Ale nie piłkarza, czy później trenera. Tym bardziej nie faceta, który trafił do FC Hollywood.
Sławomir Wojciechowski (w górnym rzędzie czwarty od lewej) podczas zdjęcia drużynowego przed sezonem (fot. Getty Images).
Szok podczas testów
Tak w jego czasach mówiono na Bayern Monachium. To był raj na ziemi dla piłkarza. Bayern szedł jak czołg, dominował w każdych rozgrywkach. W latach 2000-2001 zdobył mistrzostwo kraju, Puchar Niemiec, Puchar Ligi i wygrał Ligę Mistrzów. W składzie grały późniejsze legendy piłki: Oliver Kahn, Stefan Effenberg, Hasan Salihamidzić, Mehmet Scholl, Bixente Lizarazu, Giovane Elber. Wśród nich był chłopak z Polski, który w GKS Katowice strzelał gole z rzutów rożnych.
Dla postronnego kibica szokiem było, że wielki Bayern wykłada kilka milionów marek za gracza, który w Szwajcarii broni się przed spadkiem z ligi. Do dziś nie wiadomo, czym kierował się Ottmar Hitzfeld. Czy rzeczywiście, tak jak się mówiło, trener Bayernu chciał pomóc Aarau, swojej byłej drużynie, której groziło bankructwo, czy jednak zobaczył w Wojciechowskim coś wyjątkowego. Być może jedno nie wyklucza drugiego, ale wątpliwości pozostaną już na zawsze.
Gdy agent polskiego zawodnika powiedział w końcu, że chodzi o testy w drużynie mistrza kraju, Wojciechowski na hasło “Bayern” nie poczuł ekscytacji. Odparł krótko. “Okej, jedziemy”. A potem przypomniał sobie: “Przecież ja ledwo chodzę”. Rundę jesienną w FC Aarau grał na silnych zastrzykach, miał przepuklinę pachwinową.
– Byłem pewny swoich umiejętności. Denerwowałem się raczej, myśląc o wejściu do szatni i zobaczeniu na żywo tylu gwiazd – opowiada po 22 latach.
Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia przyjechał do Bayernu. Na widok Saebener Strasse zbliżył głowę do szyby. Siedząc jeszcze w samochodzie, zaczął liczyć: jeden, dwa, trzy i tak dojechał do ośmiu. Zobaczył osiem placów. Nie boisk, a wielkich terenów z pięknie wystrzyżoną trawą.
Na szafce leżał przygotowany zimowy komplet do ćwiczeń. Zanim jednak wyszedł z zespołem na boisko, zobaczył nieznane dotąd realia: nowoczesną siłownię nad szatnią, gabinet masażystów wielkości poprzednich pomieszczeń, w których się przebierał. Na tamte czasy było nie do pomyślenia, żeby w szatni mieć basen, w którym można pływać. Polak zastanawiał się, jak Niemcy go tam pomieścili. Do tej pory spotykał w tym miejscu co najwyżej niewielką wannę z hydromasażem.
Barczysty Polak z potężnym kopnięciem dawał radę na tle gwiazd, ale jedno szybko rzuciło się w oczy trenerów Bayernu. Gdy Wojciechowski wkładał więcej siły w dośrodkowania, za chwilę łapał się za pachwiny.
Lekarze w Monachium zobaczyli skalę problemu po tym, gdy w dziury pachwinowe można było wsadzić pół palca. Wojciechowskiego wysłali na zabieg, a Bayern podpisał z nim kontrakt na 3,5 roku.
Sławomir Wojciechowski grał w Bayernie z numerem 15 (fot. Getty Images).
Motorola wibrowała
Nasz rozmówca nie wierzy w teorię spiskową i transfer z powodów pozasportowych. Mówi, że w Bayernie nie odstawał, a pamiętajmy, że Wojciechowski nie ma skłonności do przechwałek. Raczej woli sprowadzać się do roli szeregowego pracownika, na pewno się nie wywyższa.
W Bayernie przedstawili mu sprawę jasno: odegrasz rolę, ale nie najważniejszą. Polak miał podnieść rywalizację w treningach i być w gotowości, jeżeli któryś z kolegów zaniemoże. Musiał wypaść Mehmet Scholl i Michael Tarnat, a Wojciechowski jeszcze stał w kolejce. Zaakceptował to. Dla niego każda minuta była świętem.
Po bramce z Ulm nigdy tak często nie otwierał klapki swojej Motoroli V3. Na tamte czasy to był gadżet. Wojciechowski zapamiętał, że mały jak na standardy tamtych lat telefon był w stanie zmieścić się do kieszeni w jeansach. Po erze “cegłówek” taka zmiana ułatwiała życie.
Niewielki sprzęt wibrował tego dnia na udzie zawodnika kilka razy na godzinę. Koledzy z Polski dzwonili i SMS-owali. Pojawiły się pierwsze zaczepki na mieście. W Monachium podchodzili do niego głównie Polacy. – Panie Sławku, jak tam jest? – słyszał najczęściej. – Właśnie tak, jak mówią. Tak, jak można sobie wyobrazić maksymalny luksus – opowiadał.
Bayern był czymś, czego każdy chciał dotknąć. Podczas spotkań piłkarzy w szkole podstawowej kilkuletnie dzieciaki wyciskały z zawodników, co się dało. Po krótkiej wymianie zdań o meczu, jeden z pierwszoklasistów zapytał Wojciechowskiego wprost, ile zarabia. Śmiech nauczycieli pomógł mu zbyć temat.
Ile ty masz lat?
A zarabiał na tyle dobrze, że gdy przyszła pensja, premia za debiut i inne bonusy, udał się do salonu BMW. Wybrał srebrny model M3 cabrio. Gdy nowym autem parkował na terenie ośrodka Bayernu, zatrzymał się Stefan Effenberg.
– Niezły wóz, ale nie za szybko? – zagaił niemiecki pomocnik. – Ile ty masz w zasadzie lat? – drążył i z twarzy Polaka przeskakiwał wzrokiem na lśniące BMW.
– Mam 26 lat – Wojciechowski liczył, że ta odpowiedź jakoś go wytłumaczy. – Aha, to już ci wolno – Effenberg się uśmiechnął, po czym zamknął pilotem swoje czerwone Ferrari.
Bayern dbał o swoich graczy. Każdego z nich wyposażył w dodatkowy samochód. Opel, sponsor klubu, zaproponował kilka modeli. Ci, co mieli psy, wybierali terenowy – Fronterę. Szybko rozchodziły się zwykłe osobówki – Astry. Wojciechowski wybrał Opla Omegę, wielką limuzynę, wersję bardziej luksusową.
Wszyscy dostali 50 procent rabatu na telewizory kineskopowe Sony. – Był tak ciężki, że nie mogliśmy go we trzech poderwać z podłogi – Wojciechowski rozkłada ręce pokazując, jak z kolegami próbował go wtedy objąć. Pod dom raz w tygodniu przyjeżdżał samochód dostawczy z klubu. Zostawiał skrzynki z wodą i piwem pszenicznym.
Niemcy i Polska to były dwa inne światy. Sąsiedzi, ale jeden z dębowymi drzwiami wejściowymi, drugi z firanką w progu. Mówiły coś o tym powroty do kraju. Trasę z Monachium do Gdańska Wojciechowski robił w dziesięć godzin z hakiem. 300 kilometrów po polskich drogach zajmowało jednak więcej czasu, niż 3/4 drogi po zachodnich autostradach.
Było ich dwóch
W szatni spotkał totalną mieszankę osobowości. Grupa brazylijska, czyli Giovane Elber i Paulo Sergio, wprowadzała luz, na przykład śpiewając. Bixente Lizarazu w zasadzie mieszkał w klubie, trenował 8-9 godzin dziennie. Stefan Effenberg nie okazał się tyranem, a świetnym kumplem do pogadania na każdy temat. Z Wojciechowskim jeździli razem biegać do lasu. Byli też gracze zza wschodniej granicy, z DDR, niechętni Polakowi. “Mało uśmiechniętymi” Wojciechowski nazywa Jensa Jeremiesa i Carstena Janckera. – Ale ja byłem duży i silny, dlatego nikt mi problemu nie robił – żartuje.
Szczególnie zapamiętał innego kolegę. W zasadzie było ich dwóch. Rozmowny i uśmiechnięty nazywał się Oli. Tego drugiego, z twarzą przypominającą posąg, irytowały żarty. Zwracano się do niego Oliver. Oli zostawał za bramą wjazdową do ośrodka treningowego, bo Oliver kazał mu tam czekać. Gdy zamykał się szlaban, buzia Kahna sztywniała.
To było dziwne uczucie, gdy po typowym na szatnię piłkarską, mało wyszukanym żarcie, grupa dorosłych facetów parsknęła śmiechem, a jeden z nich marszczył brwi. Wojciechowski przyzwyczaił się, że nawet, gdy w takiej sytuacji spotka się wzrokiem z kolegą, Kahn nie odwzajemni uśmiechu.
W krótkich spodenkach niewiele mówił, był niedostępny. Ale może takie podejście, czyli absolutna koncentracja na robocie, odcięcie się od zewnętrznych bodźców, nie dopuszczanie do siebie myśli innych niż ta, jak kopnąć piłkę, sprawiło, że Niemiec stał się jednym z najlepszych bramkarzy w historii piłki?
Na pewno wzmożona koncentracja przyczyniała się do tego, co Kahn wyczyniał na treningach. Zwykł krzyczeć: “Dobra, zamykam to” i działy się cuda – nie było na niego kozaka. Kahn rzucał się jak opętany, można było odnieść wrażenie, że nie mruga oczami. Potrafił zatrzymać sześćdziesiąt uderzeń z rzędu bitych z okolic pola karnego. Piłka wpadała do bramki bardzo rzadko, albo dopiero, gdy ktoś podszedł bliżej.
Widział boga
To był rytuał. Powtarzał się co trzy dni. Z taką częstotliwością Bayern rozgrywał swoje mecze. W kraju, w europejskich pucharach. Wyglądało to tak: trening, przyjazd do hotelu, wylot, mecz, powrót i od nowa. Hitzfeld wszystkim nakreślił te same zasady: przed każdym meczem cała drużyna jedzie do hotelu przebrana w klubowe dresy Bayernu.
Dzień przed spotkaniem, rano, odbywały się ostatnie zajęcia. Po treningu w szatni czekały przypięte do tablicy korkowej dwie kartki. Hitzfeld nie rozmawiał z zawodnikami indywidualnie, nie anonsował ich występu. Trzymał zespół w niepewności do końca. Jedna z kartek była biletem do autokaru – znajdowało się na niej osiemnaście nazwisk, które kierownik zespołu wpisywał później do protokołu meczowego.
Na drugiej trener zostawiał sporo notatek. Z jego instrukcji mieli korzystać gracze, którzy w dniu spotkania przychodzili do klubu na ćwiczenia uzupełniające. Sławomir Wojciechowski najczęściej mijał się z autokarem przy szlabanie. W dresie Bayernu odjeżdżał w kierunku domu.
Wyjątkiem był wyjazd do Mediolanu. Wojciechowski był na tej drugiej liście, ale tym razem nie musiał wracać. Każdy zawodnik miał obowiązek wyjazdu z drużyną na finał Ligi Mistrzów. Bayern wygrał w rzutach karnych z Valencią. Na San Siro, wśród 74,5 tysiąca ludzi, w całkiem sporym sektorze siedzieli gracze szerokiej kadry ze swoimi rodzinami.
Spośród tych wszystkich przygód Wojciechowski dokładnie zapamiętał jedno zdarzenie – pożegnalny mecz Lothara Matthausa. Zagrał w nim, ale najwięcej działo się przed spotkaniem. – Effenberg patrzył zza słupa, gwar rozmów ucichł, jakby ktoś nacisnął przycisk – Wojciechowskiemu zaczynają świecić oczy. – Ciągnęły się za nim rozwiązane sznurówki w Pumach Kingach. Gdy do szatni wszedł Maradona, czuć było poruszenie – wspomina. – Pamiętam każdy jego krok. Podbijał piłkę główką jak foka, odbijał ją o ścianę w holu. Każdy bacznie się mu przyglądał. Byliśmy poruszeni, nawet ci wielcy. Był z nami Bóg futbolu – opowiada Polak.
“No byłem. Było, minęło”
Wojciechowski dopiero po czasie docenił, gdzie się wtedy znalazł. Był pierwszym Polakiem w Bayernie Monachium w czasach, gdy wielkie kluby nie były nawet w sferze marzeń naszych graczy. Medale robią wrażenie, ma ich cztery: za mistrzostwo Bundesligi (sezon 1999/00), Puchar Niemiec (1999/00), Ligę Mistrzów (2000/01) i Puchar Ligi Niemieckiej (2000/01). Liczba występów nie rzuca już na kolana (7 meczów, 261 minut, 1 gol).
Wojciechowski (w górnym rzędzie szósty od lewej) po wygraniu rozgrywek Pucharu Ligi Niemieckiej (fot. PAP)
– Nie czuje się do końca usatysfakcjonowany moim wkładem w to wszystko. Nie odbieram tego tak, że zdobyłem te trofea. Byłem w tej drużynie, ale tych wszystkich pucharów nie wywalczyłem – mówi.
Pamiątki i koszulkę oddał do muzeum Lechii Gdańsk, a mały puchar z wygranego finału Ligi Mistrzów chyba gdzieś jest, ale raczej zapodział się przy przeprowadzce. Do dziś nie może go znaleźć, choć trzeba bardziej pytać, czy próbował. W domu ma tylko jedną koszulkę, z meczu finału Pucharu Ligi z Herthą Berlin. Zagrał w nim 90 minut.
Gdy pytamy o debiut, odpowiada, że nie pamięta nawet, z kim grali. Do jedynego gola wracamy kilka razy, odtworzenie tamtych chwil zajmuje dużo czasu. A przecież nie o braki w pamięci tu chodzi, tylko sposób bycia. – Gdy ktoś mnie jeszcze czasem zapyta o Bayern, to odpowiadam: “No byłem. Było, minęło” – mówi.
– Ja wtedy nie czułem emocji – zaskakuje. – Nawet teraz myślę, że chciałbym to wtedy bardziej przeżywać – wyjaśnia. – Teraz wszystko bym inaczej zrobił. Dałbym więcej od siebie. Niektórzy mają kilku trenerów, ćwiczą cały dzień. W moich czasach to jeszcze nie było modne. Po dwóch godzinach treningu wracało się do domu, nie miałem też diety. Chciałbym, żeby to jeszcze raz się wydarzyło, może przy innym trybie pracy ominęłyby mnie kontuzje? – zastanawia się.
Wolał nie grać
– Wróciłem do zdrowia dopiero po roku – kontynuuje temat. – Wtedy było już jednak po szansie. Nikt nie zmuszał mnie do odejścia, miałem ważny kontrakt na następne dwa lata. Bardzo chciało mi się grać w piłkę, pragnąłem wrócić na boisko. Wspólnie zdecydowaliśmy, że najlepszym wyjściem będzie moje odejście z Bayernu – opowiada Wojciechowski.
Czuł, że pewna granica została przekroczona. – Widziałem, że w klubie byli zmęczeni ciągłym doprowadzaniem mnie do ładu. Przede wszystkim faktem, że nic nie pomaga. Lekarze próbowali wszystkiego: nastawiali mnie, masowali, nastrzykiwali, operowali, miałem badanie jelit. Stosowaliśmy inne kombinacje i nic. Dalej chodziłem na sztywnych nogach – wspomina.
– Już mi w pewnym momencie głupio było nawet mówić, że coś jest nie tak. Czasem nawet cieszyłem się, że trener nie bierze mnie na mecz, bo noga tak mocno bolała – opowiada.
Wojciechowski podczas meczu (fot. Getty Images)
Zabrakło kilku rzeczy
Ottmar Hitzfeld powiedział o Wojciechowskim: “To bardzo dobry piłkarz, pod względem umiejętności nie miałem do niego zastrzeżeń, ale mentalnie nie był gotowy na Bayern. Brakowało mu genu zwycięzcy” – przyznał po latach szkoleniowiec Bawarczyków.
– Zgadzam się – kiwa głową Wojciechowski. – Zabrakło mi zawalczenia o siebie – dodaje.
Niepowodzenia nie chce sprowadzać tylko do pecha lub urazów. – To był fajny czas. Małe i duże gry w treningach sprawiały mi dużo przyjemności. Tu wstydu na pewno nie było – zapewnia. – Zabrakło pewnie innych aspektów: może motywacji po dobrym okresie w Szwajcarii? Może cech motorycznych lub pewnych cech charakteru? – zastanawia się po latach. – Jestem spokojnym człowiekiem. Myślę, że w pewnym momencie brakowało mi podłączenia do prądu – ocenia.
Znowu w szoku
Po piętnastu latach nie zmienił się tylko adres ośrodka Bayernu. No i może ostała się jakaś kępka trawy, żartuje Wojciechowski. Był tam. Kilka razy przejazdem, ale w końcu jako gość, choć trochę incognito. Stał z boku, oglądał trening Bayernu zza płotu. Jak mówi – “w luźnej formie”, czyli tak, jak najbardziej lubi. Zadzwonił wcześniej, zapytał, czy będzie taka możliwość. – Czekamy – usłyszał.
– Znowu to poczułem – kontynuuje. – Zmieniła się cała wizualizacja kompleksu treningowego. Pierwsze wrażenie, gdy tam wjechałem, było takie samo, jak 15 lat wcześniej. Przeżyłem szok – porównuje.
W 2016 roku za siatką biegał już jego następca: Robert Lewandowski. – Nie wiem nawet, czy Robert by mnie poznał, czy wie o kimś takim, jak ja – komentuje.
Plany na biznes
Po karierze Wojciechowski został przy piłce. Pracował w mniejszej szkółce, później w akademii Lechii Gdańsk. Przez jego i współpracowników ręce przeszło kilka talentów: Mateusz Żukowski (dziś Rangers), Kacper Urbański (Bologna), Kacper Sezonienko, Jakub Kałuziński czy Filip Koperski (wszyscy Lechia). Od roku “kibicuje” i szykuje swój powrót do biznesu. Do piłki, ale w nieco innej roli. Przy okazji jeździ na staże, głównie po Niemczech.
– Nie robię tego dla “papierka”. Można zawracać głowę trenerom, ja w piłce jestem już tak długo, że wystarczy mi, że to wszystko obserwuję z boku – mówi.
Wojciechowski po karierze z jedyną koszulką, jaka została mu z czasów gry w Bayernie Monachium
To tylko praca
Po tym jedynym golu w Bundeslidze, “Bild” miał do polskiego pomocnika pretensje. Wbił mu szpilkę. Poniedziałkowe wydanie doceniło Wojciechowskiego za bramkę, ale zwróciło uwagę na sytuację po meczu. “Strzelił gola, ale w strefie wywiadów przeszedł szybkim krokiem” – odnotował największy niemiecki dziennik. “Polak strzela i nie zatrzymuje się do wywiadu” – raził nagłówek.
Wojciechowski zrobił swoje i z torbą na ramieniu opuścił stadion. Oczywiście, bez większej ekscytacji. – To była łatwa bramka – ocenił po dwóch dekadach. Wtedy nawet nie pomyślał, że ktoś chciałby z nim porozmawiać. Jak mówi: chodził tylko do pracy, tyle że w Monachium.
***
Sławomir Wojciechowski to były piłkarz kilku polskich klubów, między innymi Lechii Gdańsk, Zawiszy Bydgoszcz i GKS Katowice. Występował również w FC Aarau, Bayernie Monachium oraz Viktorii Koeln. Wojciechowski czterokrotnie zagrał też dla reprezentacji Polski – wszystkie cztery spotkania w 1997 roku. Na swoim koncie ma 135 meczów w ekstraklasie i 33 gole. Karierę zakończył w 2009 roku jako zawodnik III-ligowej Olimpii Grudziądz.
Zgłoś błąd
WP SportoweFaktyMonachium
Niemcy
Bundesliga
Piłka nożna
Bayern Monachium
Sławomir Wojciechowski
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Komentarze (4)