CZYTAJ TEŻ: Pomoc dla kredytobiorców: rząd otworzył puszkę Pandory
Stąd w proponowanym ad hoc przez rząd pakiecie działań mających wspierać popadających w tarapaty mieszkaniowych dłużników, jedną z kluczowych decyzji ma być zamiana tego wskaźnika na inny, przy którym koszty obsługi kredytów, a przede wszystkim comiesięczne raty, będą niższe.
Przerażenie zadłużonych, obawy polityków
Symptomatyczne, że o wadliwości czy ułomności WIBOR nikt nie grzmiał tuż przed wybuchem globalnego kryzysu finansowego 2008 r., gdy sytuacja na rynku była dość podobna. A poziom WIBOR 3 M i 6M był o ok. 1 proc. wyższy od stopy referencyjnej NBP. Może dlatego, ze zdecydowaną większość kredytów hipotecznych banki udzielały wtedy we frankach szwajcarskich, o których oprocentowaniu decydował ustalany w Londynie wskaźnik LIBOR, i pożyczkami złotowymi mało kto sobie zaprzątał głowę. Ale głosów krytyki nie słychać też było jeszcze w marcu br., gdy po szóstej z rzędu podwyżce stóp przez NBP (podstawowej do 3,5 proc.) decydujące o procentowaniu kredytów stawki WIBOR nieznacznie przekraczały 4 proc.
Larum podniesiono dopiero po dwóch ostatnich podwyżkach stóp, gdy ta referencyjna doszła już do poziomu 5,25 proc. Prezes NBP Adam Glapiński, który jeszcze 7-8 miesięcy temu zarzekał się, że inflacja ma charakter przejściowy, i że do końca jego kadencji nie będzie potrzeby podnoszenia stóp, teraz dla odmiany zapewniał, że ta majowa na pewno nie będzie ostatnią i końca serii podwyżek stóp na razie nie widać.
W ślad za tym średnioterminowe stawki WIBOR, odzwierciedlające w końcu oczekiwania rynku finansowego i dyskontujące przyszłość, ruszyły w górę. WIBOR 3M przekroczył ostatnio 6,3 proc., 6M zbliżył się do 6,6 proc., co oznacza rekordowy, odkąd sięgnąć pamięcią, dystans „in plus” wobec podstawowej stopy NBP. Z natury rzeczy przekłada się to na dodatkowy wzrost rat spłacanych kredytów, a także na wzrost oprocentowania tych nowo zaciąganych. Stąd niepokój – u sporej części zadłużonych graniczący wręcz z przerażeniem – ale nie tylko u nich. Rządzący także bowiem obawiają się wzrostu niezadowolenia społecznego i problemów sektora finansowego, gdyby kredytobiorcy przestali spłacać znaczącą część zaciągniętych w ostatnich latach kredytów.
Faktem jest, że tym, którzy brali kredyty przy rekordowo niskich, bliskich zera stopach procentowych, od września wysokość rat wzrosła bądź wzrośnie niebawem (bo banki korygują je zwykle w cyklu 3-miesięcznym) nawet o 60-70 proc. Dla wielu gospodarstw domowych może to być dramat finansowy, bo ich miesięczne obciążenie spłatami może być znacznie większe niż połowa dochodów.
WIBOR: prawdziwy winowajca czy chłopiec do bicia?
Na ile „winny” jest temu wygórowany WIBOR? Realnie rzecz biorąc w niewielkim stopniu. Jeśli zważyć, że wzrost oprocentowania kredytu mieszkaniowego o 1 pkt proc. – w przeliczeniu na ten najbardziej standardowy, czyli ok. 300 tys. zł na 25 lat – to z grubsza o ok. 100 zł wyższa rata tegoż kredytu, to właśnie za tyle z grubsza odpowiada WIBOR 3M, nieco więcej 6M. Lwia część wzrostu raty to jednak efekt podwyżek stóp przez NBP, w sumie już o 5 pkt. proc. od wrześniowego dna.
Nie ma co więc demonizować rujnującego wpływu tego ustalanego przez banki kosztu pieniądza na portfele dłużników. Choć oczywiście każdy dodatkowy koszt kredytu, w tym wypadku podnoszący wysokość raty o kilkanaście procent, jest dotkliwy. I jeśli to możliwe, trzeba zrobić wszystko co możliwe aby go zmniejszyć.
To, że 3 czy 6 miesięczny WIBOR jako baza oprocentowania kredytów ma swoje mankamenty wiadomo nie od dziś. Jednym z głównych jest niewielka „płynność” tego wskaźnika, czyli niewielka liczba składanych przez banki komercyjne ofert depozytowych, na podstawie których jest on na bieżąco wyliczany. Bywa wręcz, że w danym dniu takich ofert nie ma wcale i jego poziom wyznacza się na podstawie dodatkowych, ustalonych w regulaminie kryteriów.
POSŁUCHAJ PODCASTU: „Bez sensu płacicie te wysokie raty, krew w piach”. PiS nie walczy z inflacją
Pojawiające się zarzuty o duży margines dowolności w tym względzie, nie mówiąc już o możliwej manipulacji banków w wyznaczaniu tego wskaźnika, są jednak wyssane z palca. Warto bowiem pamiętać o istotnej różnicy między WIBOR a wspomnianym już LIBOR, w wypadku którego pojawiały się zarzuty o sztuczne ustalanie jego poziomu przez banki, kilka z nich nawet za to ukarano i który od początku br. ostatecznie zastąpiony został przez wskaźnik SARON. Otóż w przypadku naszego WIBOR-u „bezpiecznikiem” jest to, że wyznaczające go banki są formalnie zobowiązane do przyjmowania od innych banków krótkoterminowego depozytu z takim oprocentowaniem, jakie ustalono danego dnia dla tego wskaźnika. Gdyby więc sztucznie go zawyżały, ryzykowałyby ponoszenie strat, płacąc odsetki wyższe od realnych stawek rynkowych.
Pytanie więc, czy najlepszym sposobem obniżenia bądź przynajmniej wyhamowania wzrostu oprocentowania hipotek jest zapowiedziana przez rząd rezygnacja z WIBOR i zastąpienie go innym, bardziej „obiektywnym” i bardziej skorelowanym ze stopami NBP wskaźnikiem, w domyśle obniżającym koszty kredytów mieszkaniowych?
Jeśli nie WIBOR, to co?
Sprawa wydaje się już przesądzona. Na początku maja rząd postawił bankom swoiste ultimatum. Banki komercyjne maja czas do wakacji, aby wypracować – wspólnie z należącą do warszawskiej giełdy, a więc też kontrolowaną przez państwo spółką GPW Benchmark – korzystniejszy z punktu widzenia kredytobiorców zamiennik dla stawki WIBOR. A jeśli nie zdołają tego zrobić, to państwo ustawowo wprowadzi taki alternatywny wskaźnik. Tak czy owak, taka alternatywna stawka referencyjna dla kredytów hipotecznych miałaby obowiązywać od początku przyszłego roku.
Dopóki banki nie przedstawią własnego pomysłu, warto przyjrzeć się tym istniejącym już zamiennikom, z których rząd mógłby teoretycznie skorzystać. Początkowo sporo mówiono o WKF, czyli Wskaźniku Kosztu Finansowania, nad którym pieczę sprawuje Instytut Rynku Finansowego. Jego atutem ma być to, że jest on codziennie ustalany na podstawie rzeczywistych transakcji, w praktyce umów o depozyty terminowe, zawieranych przez banki ze swymi klientami. Tyle, że nie przez duże banki komercyjne, a przez te z sektora spółdzielczego, które są raczej peryferiami naszego systemu bankowego. Mają też, na co zwracają uwagę eksperci, znacząco odmienną strukturę aktywów i pasywów niż tuzy tego sektora, inne są też w ich przypadku koszty pozyskiwania finansowania, czyli pieniędzy na rynku.
To tłumaczy niską wartość tego wskaźnika, bo wiemy przecież doskonale, jak żenująco wręcz niskie jest oprocentowanie kilkumiesięcznych depozytów na naszym rynku. W efekcie np. 3-miesięczny WKF jest obecnie na poziomie ok. 2 proc., z grubsza trzykrotnie niższym niż WIBOR 3M. Korzyść dla kredytobiorców przy jego zastosowaniu oczywista – dla hipotek o przeciętnej wartości raty niższe nawet o kilkaset zł. Tylko co by to oznaczało dla banków? Zupełnie zniechęciłoby je do udzielania kredytów. Bo nawet doliczając do nich solidną marżę (2,5 – 3 proc.) ich dochody z kredytów byłyby mniejsze niż przy alternatywnym zdeponowaniu tych pieniędzy w NBP, z oprocentowaniem na poziomie oficjalnych stóp, co bank centralny im gwarantuje.
Dlatego koncept WKF jako hipotecznego zamiennika dla WIBOR 3M czy 6M jest już raczej nieaktualny. W grze jest natomiast wskaźnik POLONIA, który rząd wyraźnie preferuje. Ta stawka referencyjna ustalana jest jako średnia oprocentowania tzw. niezabezpieczonych depozytów międzybankowych na termin O/N (over night). Czyli de facto jednodniowych. Jej wysokość publikuje codziennie NBP w oparciu o oferty banków chcących pożyczyć pieniądze bądź je zdeponować, na zasadzie tzw. fixingu.
Stawka POLONIA nie byłaby tak atrakcyjna dla indywidualnych kredytobiorców jak WKF, jednak znacznie korzystniejsza niż 3 czy 6-miesięczny WIBOR. Jej aktualna wysokość to ok. 4,9 proc., a więc nieco poniżej stopy referencyjnej NBP (5,25 proc.) i ok. 1,5 p. proc. od wspomnianych WIBOR-ów. Koszty rat obniżyłyby się więc w wypadku przeciętnych kredytów o 150-200 zł wobec tych, które obecnie będą wyliczać klientom banki.
Eureka? Niezupełnie. Bo to trochę tak, jakby porównywać jabłka z gruszkami. Stawki oprocentowania O/N, z dnia na dzień, z natury rzeczy muszą być przecież dużo niższe niż te terminowe, dyskontujące mniej lub bardziej odległą przyszłość. Aby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na… WIBOR, wyznaczany przecież w różnych perspektywach czasowych. Otóż WIBOR O/N jest ostatnio na poziomie 5-5,1 proc., tygodniowy to ok. 5,3 proc., miesięczny 5,4 proc.
Wiele hałasu o nic
Jeśli więc rząd, w swej trosce o zadłużonych, chce oprzeć oprocentowanie 25-30 letnich kredytów na krótkoterminowych, wręcz jednodniowych stawkach oprocentowania, to po co wyważać otwarte drzwi i kombinować z alternatywnymi wobec WIBOR-u wskaźnikami? Najprościej przecież „przekonać” banki do stosowania WIBOR o jak najkrótszym horyzoncie.
Problem w tym, że gdy ta „rewolucja wskaźnikowa” się rozpocznie, a więc z początkiem przyszłego roku, może się już okazać psu na budę potrzebna. Bo o ile pewne jak w banku jest to, że w ciągu kolejnych miesięcy stopy NBP będą nadal rosły, a WIBOR 3M i 6M nadal będzie je wyprzedzał w granicach 1,5 proc., to w pierwszych miesiącach 2023 r. sytuacja może się diametralnie zmienić. Zanim jeszcze stopa referencyjna NBP osiągnie wieloletnie apogeum, niezależnie od tego czy będzie ono na poziomie 6,5 proc., 7 proc. czy więcej, dyskontujący przyszłość rynek zacznie już zapewne „grać” na wyhamowanie ich marszu a potem na zmianę trendu i rozpoczęcie cyklu obniżek. A to będzie oznaczać stopniową obniżkę średnioterminowych stawek WIBOR i ich powolne zbliżanie się do wysokości stóp oficjalnych oraz poziomu stawek O/N. Kto wie nawet, czy przejściowo nie spadną poniżej, jak to zdarzyło się już pod koniec 2014 r., gdy były o kilka promili niższe od stopy referencyjnej. I okaże się, że cała to poszukiwanie i wdrożenie alternatywnej stawki było funta kłaków warte. Zobaczymy.
Jedno jest natomiast pewne. To, że stawiający się dziś w roli obrońcy dłużników rząd PiS, w ostatnich latach nie zrobił praktycznie nic, aby upowszechnić nad Wisłą stosowanie przez banki stałych stóp procentowych dla kredytów hipotecznych. A mógł to przecież robić za pośrednictwem Komisji Nadzoru Finansowego, z wykorzystaniem rekomendacji, a nawet mocniejszych środków nacisku i presji na środowisko bankowe. Rządzący przecież doskonale wiedzieli od kilkunastu przynajmniej miesięcy, że stopy procentowe muszą iść w końcu w górę w ślad za inflacją, i że spora część zadłużających się „pod korek” Polaków będzie to odczuwać coraz dotkliwiej. Może od mało zorientowanej w realiach rynku finansowego większości rodaków trudno było oczekiwać decyzji o wyborze nieco wyższej, ale w perspektywie lat mniej ryzykownej niż zmienna stopy stałej, ale perswadowanie im tego było powinnością decydentów gospodarczych i nadzoru finansowego.
„Newsweek” pisał o tym problemie parokrotnie, ostrzegając przed „ryzykiem stopy” w obliczu nakręcającego się boomu na kredyty mieszkaniowe. Warto przy tym pamiętać, że jeszcze późną jesienią ub. r. większość banków miała w ofercie takie kredyty ze stałą stawką oprocentowania na poziomie ok. 2,5 proc. Gdyby ktoś zdecydował się wtedy na taki kredyt, dziś miałby raty o dobre kilkaset zł niższe.
Ale mleko się rozlało. Dziś oferty kredytów ze stałą stopą przekraczają nawet 6-7 proc. i przejście na nie, przed spodziewanym w 2023 r. przesileniem, wydaje się spóźnione. A rząd dopiero teraz szuka środków zaradczych. Jeden z głównych widzi w… stłuczeniu termometru, pokazującego rosnącą na rynku temperaturę. I tylko ktoś bardzo naiwny może mieć nadzieję, że bez wymaganej terapii, nowy termometr pokaże u chorego niższą temperaturę.
CZYTAJ TEŻ: Nie ciesz się nawet jeśli nie wziąłeś kredytu. Każdy z nas jest zadłużony na prawie 40 tys. zł
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS