Nie da się ująć w kilku słowach kim jest, gdyż ścieżki jego życia od zawsze były kręte. Niegdyś dumny i zbuntowany, dziś rozważnie usunął się w cień, by w spokoju pracować nad własnym rozwojem- z powodzeniem, gdyż jego gospodarka kwitnie, a społeczeństwo się bogaci. Jest bardzo przywiązany do tradycji, z dumą czerpie z wielowiekowej kultury. Odrobinę powściągliwy, ale przy bliższym poznaniu niezwykle uprzejmy i czarujący. Zaskakuje obyciem i gościnnością. Jeśli poświęcimy mu odrobinę czasu, odkryje przed nami swoje naturalne piękno. Na imię ma Tajwan.
Tajwan to nazwa górzystej wyspy (zwanej kiedyś Formosą), której brzegi oblewa od jednej strony Morze Południowochińskie, od drugiej zaś Pacyfik, tworzącej wraz z Penghu, Kinmen, Matsu i innymi, mniejszymi wysepkami, terytorium Republiki Chińskiej, zwanej również Tajwanem. Kraj ten przez lata rywalizował, z zajmującą niemal pół kontynentu, Chińską Republiką Ludową o status jedynych i właściwych Chin. Wszystko zaczęło się w 1949 roku, gdy po wygranej Mao Zedonga w wojnie domowej. Sprawujący wówczas władzę prezydent Czang Kaj- Szek ratował się ucieczką na Tajwan, skąd kontynuował rządy nad Chinami w opozycji do nowych komunistycznych władz, realnie mając władzę tylko nad aktualnym terytorium Tajwanu. Warto jednak zaznaczyć, że to właśnie on reprezentował Chiny w ONZ aż do 1971 roku. Dziś jego niepodległość uznają jedynie dwadzieścia trzy państwa o niewielkim znaczeniu na arenie międzynarodowej (między innymi Haiti, Belize, Burkina Faso i Dominikana), co nie przeszkadza mu (jak każdemu pewnemu siebie buntownikowi) w realizacji swojej ścieżki rozwoju. Co prawda parlament Chińskiej Republiki Ludowej (zwanej tu potocznie Chinami kontynentalnymi) uchwalił w 2005 roku ustawę antysecesyjną przewidującą użycie siły w przypadku formalnego zdeklarowania niepodległości przez Tajwan, ale ten jest na tyle rozsądny, by nic formalnie nie deklarować, spokojnie wiodąc dostatni żywot z własnym ustrojem, armią, walutą i rządem. Chiny kontynentalne zdają się natomiast widzieć większe korzyści ze współpracy gospodarczej niż z konfliktu na ideologicznym podłożu.
Tajpej
Poznałam go w Tajpej- jego stolicy i najbardziej zaludnionym mieście. Wydał mi się odrobinę szorstki i nieprzyjazny z tym swoim hukiem skuterowej rzeki płynącej szarym asfaltem, posmakiem ołowiu zostającym w ustach, szarymi, nieciekawymi budynkami, szarymi ulicznymi kawalkadami zasłaniającymi szare niebo. Jednak wystarczyło, że znalazłam się w najstarszej części miasta, zwanej dawniej Monga (dziś Wanhua), odwiedziłam słynną świątynię Longshan, gdzie mieszają się taoizm, buddyzm i konfucjanizm, a opowieści o wierzeniach i obrzędach płyną wartkim strumieniem z uśmiechniętych ust bywalców przy akompaniamencie modlitewnych szeptów. Wystarczyło, że zanurzyłam się w miasto głębiej, wsłuchałam się w jego rytm, wesołą wrzawę, skręciłam w wąską boczną uliczkę, zatrzymałam na chwilę w tradycyjnej herbaciarni, skosztowałam słodko- kwaśnej zupy Tang Cu Tang na ulicznym straganie, bym dostrzegła, że mimo nieatrakcyjnej powierzchowności, codziennego pędu i zmęczenia, kryje się w nim jakiś tajemniczy urok, stopniowo obnażany przez niezwykle uprzejmych mieszkańców. Zaintrygował mnie. Postanowiłam poznać go z innej strony.
Wulai
Wsiadłam w autobus i po zaledwie czterdziestu kilometrach podróży znalazłam się w niezwykłej krainie tętniącego cykadami tropikalnego lasu, którego serce bije gorącym źródłem, a oddech czuć siarką. Krainie pachnących deszczem zielonych wzgórz, z których para wodna bucha jak skrywana pod ziemią namiętność tajemniczego kochanka. Wulai zadbało o moje ciało i umysł odprężającymi kąpielami w kamiennych łaźniach zbudowanych na brzegu rzeki, spacerami wśród wijącej się zieleni i podwieszanymi na linach mostami, przejażdżką wąskotorową kolejką turystyczną, która niegdyś woziła drzewo, a dziś terkotała cichutko z radości iż tak jej lekko, szumem wodospadów i potrawami z chrupiącą chińską kapustą pak choi i rzecznymi krewetkami zatopionymi w aromatycznym sosie. Mgła otulająca krajobraz dodawała temu miejscu magii. Tajwan podobał mi się coraz bardziej, koniecznie chciałam poznać go jeszcze bliżej.
Hualien
W tym celu wyruszyłam do Hualien- małego miasteczka położonego nad brzegiem Pacyfiku, oddalonego od Tajpej o dwie godziny migających za oknami pociągu krajobrazów, na zmianę zielonych polami uprawnymi i błękitnych oceanem. Na miejscu przywitała mnie plątanina kolorowych, pełnych życia uliczek, poruszająca serce uprzejmość mieszkańców i niepowtarzalny smak przyrządzanych w bambusowych parownikach i maczanych w sosie sojowym tajwańskich pierogów Xiao Long Bao. Z leżącej kilka kilometrów za miastem, strzeżonej równym rzędem palm plaży Qixitan, obserwowałam niezwykły spektakl, który rozgrywał się między ziemią a niebem: niekończącą się walkę o panowanie nad tą piękną krainą, którą toczą ze sobą słońce i woda. Patrzyłam na mięsiste chmury okrywające górskie szczyty ciężką pierzyną, słuchałam odgłosów dżungli przyjmującej mokre orzeźwienie, by za chwilę oddać je niebiosom długimi jęzorami parującej wody. Ruszyłam trasą z widokiem na bezkres, wijącą się wzdłuż zatopionych w oceanicznej pianie klifów Cingshui. W dole sunęły kamieniste plaże, których szarość podkreślała głębię turkusu wody i nieba. Chmury tańczyły ze światłem malując na niebie ulotne wzory, a ja czułam, że pełen uroku Tajwan jest coraz bliższy mojemu sercu.
Taroko
Słońce wstające z drzemki wśród kipiących zielenią wzgórz, zapraszało do dalszej wędrówki. Podążając śladem rzucanych przez strzeliste palmy cieni, dotarłam do wrót Parku Narodowego Taroko. Rozgrzane powietrze przecinały olbrzymie ważki, z każdym krokiem skaliste ściany zdawały się piąć coraz bardziej w górę, coraz wyraźniej słyszałam szum rwącego strumienia gdzieś w dole. „Piękny” pomyślałam stojąc na brzegu przepaści, na dnie której błękit wody bawił się w berka z wszystkimi odcieniami piaskowca, „wspaniały’ wyszeptałam patrząc na monumentalne dzieło natury- Wąwóz Taroko. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że „wspaniały i piękny” to dosłowne tłumaczenie jego nazwy z języka rdzennego plemienia tych ziem- ludu Truku. Nazwy nadanej mu przez legendarnego aborygeńskiego wodza, o twarzy, w którą rytualnym tatuażem wpisano odwagę i męstwo. I choć nie oszczędzają go niszczycielskie siły natury zsyłające klątwy tajfunów i trzęsień ziemi, a człowiek stara się ugładzić jego potęgę, ujarzmić dzikie serce budując drogi, drążąc tunele, wieszając mosty i kując schody w litej skale, to nic nie jest w stanie odebrać mu dumy z jaką pręży sięgające nieba kamienne ściany i uroku, który prowadzi wędrowców w ciche doliny, gdzie usiadłszy na wypolerowanych cierpliwym strumieniem skałach, można wsłuchać się w opowieści leśnych duchów i zakochać się w Tajwanie bez pamięci, jak ja.
Zakochać się w jego tajemniczej powierzchowności, uprzejmym usposobieniu i pięknym wnętrzu, które chce się odkrywać i za którym się tęskni. W spokoju, który płynie w jego żyłach, poczuciu bezpieczeństwa i opiece jaką otacza wędrowców rękami i uśmiechem swoich mieszkańców. W widokach, które przypominają o potędze natury, skłaniają do zadumy nad sensem i celem. W czystości kolorów, bogactwie smaków i świeżości oceanicznej bryzy, którą jeszcze dziś czuję na swojej twarzy, gdy tylko zamknę oczy i myślami wrócę na kamienną plażę rzuconą do stóp monumentalnym klifom.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu?
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Artykuł pochodzi z serwisu .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS